
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Orin wracał do domu przez las z ubitym królikiem na ramieniu, kiedy usłyszał za plecami szczęk przeładowywanej broni.
Przystanął gwałtownie, z gardła uleciał mu świst. W ciężkiej ciszy, jaka zapadła, słyszał bicie własnego serca, ale już nic poza tym.
Czuł, że stoją parę metrów za nim. Musiało ich być kilku, co najmniej trzech. Polowali na Barków wieloma małymi grupkami i Orin nie miał wątpliwości, że obok są następni. Potoczył wzrokiem po nieruchomej zieleni lasu, ale pomiędzy drzewami nikogo nie zobaczył.
Usłyszał za sobą chrzęst, jakby pod krokami stawianymi ostrożnie i z rozmysłem. Nie strzelili mu w plecy. Wyczuwał, że próbują go otoczyć. Bez trudu wyławiał z ciszy szelest ubrań – dźwięk, który rozszczepił się i powoli z obu stron stawał się coraz bliższy. Wiedział już, że będą próbowali wziąć go żywcem.
Moldokowie. Kanibale. Schodzili z gór oddalonych o dwa dni marszu i napadali na wioski Barków. Niekiedy przeczesywali też lasy. Podchodzili bezszelestnie i czasem zabijali, a czasami tylko ranili, ale nie były to rany śmiertelne – w cieple letniego słońca mięso gniło bardzo szybko. Orin wiedział, że rozpoczęli łowy. Wieść o tym, że ludzie gór pojawili się zeszłego ranka w Holumn, jak zawsze przetoczyła się po dolinach nerwowym echem. Ale poruszali się pieszo i nikt nie przypuszczał, że do lasów Rivanu Moldokowie dotrą wcześniej niż nocą. Do zmroku Barkowie mieli zgromadzić broń, żywność i koce, a potem wyruszyć do miasta, gdzie wpuszczono by ich za mury i na głucho zamknięto bramę. Ci, którzy nie dotarliby na czas, mieli pójść pod strzelby i siekiery Moldoków, a nie udawało się zawsze najsłabszym.
Chrzęst kamieni, teraz bardzo bliski, uświadomił mu, że za chwilę otrzyma cios. Młotem? Siekierą? Najprawdopodobniej tak. Dla Moldoków naboje były cenniejsze niż złoto. Jednak Orin nie miał wątpliwości, że gdyby tylko spróbował się poruszyć, bez wahania kulą rozszarpaliby mu plecy. Będą próbowali uszkodzić mu dłonie – najpierw prawą, spoczywającą na pasie strzelby. Nogi być może przez jakiś czas pozostawią sprawne. Droga w góry była długa i wyczerpująca, a Moldokowie nie mieli zbyt wielu wozów.
Oblizał nerwowo usta. Wytężył słuch i zdał sobie sprawę, że w nieruchomym powietrzu słyszy już także świst oddechów, i ten dźwięk powiedział mu, że zostało kilka sekund.
Tavia. Tavia i mały Olo. Nie będą mieli szansy uciec, jeżeli wszystko rozegra się w ciszy. Rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ścieżkę. Widział miejsce, gdzie droga zakręcała i nagle opadała stromo, wiodąc na polanę, pośrodku której stała jego chata. Poczuł, jak na czole zbiera się pot. W komorze strzelby nie było naboi, ostatni wpakował w królika. Orinowi wystarczyłby jeden strzał, ażeby ich ostrzec. Zaklął w duchu. Zdawał sobie sprawę, że wcale nie musi on paść spod jego dłoni, ale puste komory strzelby oznaczały, że jako jedyny na tej ścieżce zakończy życie.
Zsunął z ramienia broń i szarpnięciem poderwał ją w górę. Zimny pot, mieszanka wściekłości i strachu, spłynęła po palcach. Naraz kroki ucichły. Niemal słyszał trzeszczenie ścięgien Moldoków. Czuł, jak odwracają głowy i wymieniają spojrzenia. Decyzja została podjęta w ciszy.
Gwałtowny świst wzniósł się krótko ponad głowę, a potem rozległ się kolejny odgłos, tym razem opadającego narzędzia.
Nie strzelą, zrozumiał, i ta myśl napełniła go większym przerażeniem niż świadomość nadchodzącej śmierci.
Cios dosięgnął łokcia. Orin usłyszał trzask pękającej kości. Miał wrażenie, jakby rozdarto mu ramię rozżarzonym prętem. Wrzasnął, a w następnej chwili ujrzał wąski cień przemykający przed oczami i dobiegł go kolejny krótki świst. Trzon siekiery opadł na twarz. Świat eksplodował bólem i ogniem. Chciał ponownie wrzasnąć, ale zamiast krzyku z gardła uleciał bulgoczący charkot. Potem las obrócił się nieco. Orin zobaczył skrawek nieba, rozmazaną zieleń, a następnie ponowny błysk, kiedy głową gruchnął w ziemię.
Krew spłynęła mu do ust. Czuł, jak powoli ciepłem wypełnia gardło. Z charkotem przetoczył się na brzuch, policzkiem opadł na żwir i znieruchomiał z rozwartymi szeroko oczami. Słyszał rzężenie własnego oddechu. Zawył cicho, niemal bezgłośnie.
Ponowne kroki wokół, dobiegające jakby z oddali. I naraz cień przesłonił słońce.
Z wysiłkiem odchylił głowę, trąc twarzą po kamieniach i spojrzał na ścieżkę. Ujrzał czerń zwalistej sylwetki obok, niewyraźny i nieco przekrzywiony. Potem jakiś ciemny kształt przysunął się do niego. Kontury wyostrzyły się lekko, rozmazały, wyostrzyły zupełnie. Orin zrozumiał, że to, co ma tuż przed twarzą, to czeluść lufy strzelby.
Ktoś w oddali krzyknął. Padło kilka słów. Orin nie miał siły obrócić głowy w tamtą stronę. Nie znał dobrze języka Moldoków, ale wyłowił słowo "dosyć". Dostrzegł umorusany ziemią palec, pomimo rozkazu, wolno wędrujący do spustu. Uniósł nieco wzrok i napotkał ciężkie spojrzenie Moldoka, obłąkany błysk w oczach, szereg drobnych, pożółkłych zębów. Ponad ramieniem człowieka gór Orin dojrzał kogoś jeszcze. Rozmazaną białą plamę twarzy z dwoma cieniami w miejscu oczu i siną smugą ust poniżej. Postać nachyliła się nad nim, o wiele wyższa od Moldoka, zdawała się przybliżać, połykając cieniem coraz większy fragment nieba. Orin poczuł smród jej oddechu, przesiąkniętego zgnilizną i czymś jeszcze, skostniałym niczym skute lodem ziemie Archanu. Przysuwała się i przysuwała, z początku bezgłośnie, a potem przy wtórze rozdzierającego syku, który naraz rozbrzmiał tuż przy jego twarzy. Na moment obraz wyostrzył się i Orin pojął, w czyje oczy patrzy. Ze świstem wciągnął smrodliwe powietrze.
Śmierć uśmiechnęła się blado, samym kącikiem ust, a potem rozbrzmiał szczęk metalu.
– Lavah – wyszeptał człowiek gór. Uśmiechnął się szeroko i pociągnął za spust.
****
Tavia pochyliła się, aby opłukać twarz w miedniczce ustawionej w kuchni, kiedy w lesie padł strzał. Poderwała głowę i spojrzała w okno. Woda skapywała jej z brody, mocząc halkę na piersiach. Za oknem widziała Ola, jak powoli wstaje z klęczek i patrzy na drogę wiodącą do lasu. Spodenki na pupie miał umorusane ziemią, brudnymi palcami ściskał patyk, którym grzebał w piachu.
W pierwszej chwili nie potrafiła przypisać strzałom logicznego wytłumaczenia. Stała nie rozumiejąc, z rękami bezwładnie opuszczonymi po bokach. Orin, nawet gdyby dojrzał blisko chaty królika, ze względu na Ola nie użyłby strzelby. Wiedziała, że kiedy byli mali, brat Orina zginął od zbłąkanej kuli. Więc co…
I naraz pojęła. Prawda dotarła do niej z gwałtowną trzeźwością, która zmieniła krew w odłamki lodu. Umysł przeszyła jaskrawa igła strachu.
Moldokowie…
Spojrzała na Ola i jej oczy rozwarły się szeroko.
– Olo, nie! – wrzasnęła.
Ale Olo miał cztery lata i pewnych rzeczy nie mógł zrozumieć. Odwrócił się i spojrzał na nią z daleka. Piegowatą twarz chłopca rozjaśniał uśmiech. Patyk wysunął się z dłoni i upadł w piach podwórka. Wyrzucił ramiona w górę.
– Tato wlócił!
Okrzyk zginął w huku drugiego strzału.
Tavia skoczyła naprzód. Biodrem zahaczyła o stół. Strącona miska z brzękiem upadła na deski, rozbryzgując wodę. Popchnęła drzwi, które otwarły się z łomotem i wypadła na podwórko. Olo biegł już do zakrętu, za którym padły strzały. Zobaczyła szeroko rozłożone ręce chłopca, widziała kurz, który wzbijały jego bose stopy, i musiała zacisnąć z całej siły zęby, żeby go nie zawołać, żeby nie wrzasnąć, aby się schował. Ostatni huk wystrzału uratował mu życie.
– Proszę! – załkała.
Ruszyła za nim biegiem. Nawet stąd słyszała dziecięcy chichot, raz po raz cichnący w przerwach na oddech. Dopadła go tuż przed zakrętem i złapała w pasie. Siła rozpędu zwaliła ich z nóg i rzuciła na piasek ścieżki, zdzierając skórę z łokci i z kolan. Upadła na Ola, wyciskając chłopcu powietrze z płuc. Słyszała, jak uchodzi z gwałtownym świstem. Zaskoczony, otworzył usta do krzyku, a Tavia zamknęła je dłonią.
– Ci! – powiedziała szybko. – Teraz musisz być cicho, rozumiesz?
Zrozumiał. Zobaczyła to w jego oczach, które nagle rozwarły się szeroko. Szarpnął się i musiała przycisnąć go do ziemi. Nie ważył więcej niż garść patyków, ale miała wrażenie, że w nagłym szoku jednym ruchem mógłby ją z siebie zrzucić. Z jego gardła uleciało rozdzierające wycie, bezlitośnie stłumione jej dłonią.
– …mmmmhmmmmsss!
Zacisnęła oczy…
Tatuś.
Zza zakrętu dobiegł ich trzask przeładowywanej broni, a krótko potem trzeci strzał.
****
Pociągnęła Ola do lasu. Szedł uczepiony jej halki, niezgrabnie przestępując wskazywane przez Tavię gałęzie. Łzy spływały mu strużkami po umorusanych kurzem policzkach. Oczy miał otwarte szeroko i zaczerwienione. Gwałtownymi szarpnięciami wciągał do płuc powietrze.
– Tutaj. – Tavia podeszła szybko do drzewa. Przykucnęła, odgarniając patyki i liście, które odsłoniły pod korzeniami jamę. Olo rzucił jej rozpaczliwe spojrzenie. Wiedziała, co chciał powiedzieć: „To nie wystarczy!". Ale nie mieli niczego więcej. Rozejrzała się nerwowo i ponagliła go gestem. Opadł posłusznie na brzuch i począł się czołgać w cuchnący wilgocią cień. Ziemia osypała plecy, włochaty pająk przebiegł po nodze, ale chłopiec nie zwolnił. Słyszała stłumiony oddech, od czasu do czasu przerywany szlochem. Po chwili bose stopy zniknęły i Tavia opadła na łokcie. Poczuła fetor zmurszałego drzewa i martwego zwierzęcia, ale ten smród wydał się jej czymś dobrym. Chciała wpełznąć do tego cienia po koniuszki stóp, jakby słońce (wzrok morderców!) paliło plecy. Chwyciła się korzenia, kiedy nagle usłyszała po lewej rytmiczny odgłos kroków po żwirze:
Chrzęst-chrzęst, chrzęst-chrzęst, chrzęst-chrzęst….
Powoli niczym w transie obróciła głowę, oczy miała rozwarte szeroko. Widziała tylko fragmenty ścieżki, w miejscach, których nie przesłaniały gałęzie i liście. Po chwili spośród dźwięków wychwyciła coś jeszcze – odgłos szurania; jakby czegoś ciężkiego wleczonego po ziemi.
Pomiędzy krzewami ujrzała schodzących ścieżką Moldoków. Jeden miał przerzuconą przez ramię strzelbę, w ręce trzymał siekierę. Drugi ciągnął po ziemi Orina, któremu głowa zwisała spomiędzy ramion i kiwała na boki. Widziała krew na jego ubraniu, mnóstwo krwi, głównie na rękach. Przesunęła wzrokiem po jego ciele i zauważyła, że stracił lewy but. Bosa stopa obdarta była od żwiru i mocno krwawiła.
Jęknęła bezgłośnie. Poczuła, jakby ziemia osuwała się spod niej. Świat rozmazał się i przesłonił zieloną mgiełką, przez chwilę nie widziała nic. – Połamali mu kości. Połamali je, żeby nie mógł uciekać!
Naraz poczuła coś ciepłego na dłoni przed sobą, wciąż uczepionej korzenia, i ten dotyk sprawił, że nieomal wrzasnęła. Ubrudzone palce Ola zacisnęły się kurczowo.
– Mamo?
– Ciii!
Moldokowie minęli zakręt. Miała ich teraz za plecami, ale nie dość daleko. Nie odważyła się poruszyć. Obawiała się, że mogliby dojrzeć pośród krzewów ruch. Spojrzała ponownie przez ramię. Spomiędzy zieleni mignęło ubranie Orina (czerwone, czerwone, czerwone!). Nie powinna myśleć, że jest martwy. Powinna wierzyć, że jeszcze go zobaczy. Ale rozum podpowiadał coś innego. Próbowali wziąć go żywcem – zmasakrowali mu ręce i wiedziała dlaczego – jednak trzy strzały powiedziały jej więcej niż widok wleczonego Orina z opuszczoną twarzą do dołu, z której strużkami ściekała krew. Trzy strzały! Orin mógł mieć w komorze strzelby najwyżej dwa naboje.
Nagły trzask suchej gałęzi gdzieś przed nią nakazał jej gwałtownie odwrócić głowę.
Ktoś stał obok. Zwalista sylwetka górowała nad Tavią niczym śmiertelna groźba. Powoli uniosła twarz i napotkała ciężkie, nieruchome spojrzenie Moldoka. Z sykiem wciągnęła powietrze. Miała wrażenie, że wciąga do płuc lodowate igły, klatkę przeszył ból. Wiedziała, że nie odważy się więcej zaczerpnąć tchu, ale nagle zupełnie straciła potrzebę, aby oddychać. Ujrzała czeluść lufy i ten widok sprawił, że poczuła chłód, jakby połknęła bryłę lodu. Po wewnętrznej stronie ud spłynęło coś ciepłego. Zdała sobie sprawę, że to mocz.
– Tagah! – warknął człowiek gór i potrząsnął strzelbą. Ruchem lufy nakazał wstać.
Nie poruszyła się. W pierwszej chwili nie rozumiała, dlaczego mówi tylko do niej…
I naraz pojęła. Nie wiedział! Gdyby stał zaledwie metr bardziej na lewo, mógłby dostrzec pod drzewem jamę. Nie stał jednak. Pień przesłaniał chłopca.
– Tagah! – znowu ponaglający gest.
Kątem oka wyławiała z cienia po boku białą plamę twarzy Ola, jego oczy rozszerzone strachem. Musiała stoczyć z sobą bitwę, żeby nie spojrzeć na niego, żeby nie powiedzieć: „To nic. Nic mi nie będzie.". A zaraz po tym: „Nie wychodź!". Zaczęła wysuwać dygoczącą dłoń spod palców chłopca. Rozpaczliwie próbował ją zatrzymać, orząc paznokciami skórę.
– Tagah!
Wyszarpała rękę i spuściła wzrok. Podniosła się na łokciach. Do ubrania wczepiły jej się drobne patyki i liście.
Wstała z trudem, unosząc ręce, dygoczące w tańcu. Głowę trzymała opuszczoną, z brodą niemal opartą na klatce. Słyszała dziwne dzwonienie i chwilę trwało, nim zrozumiała, że to jej zęby.
Moldok patrzył na nią w ciszy. Czuła jego wzrok, wiedziała, że się zastanawia. Dziękowała bogom, że ma na sobie halkę odsłaniającą wątłe ramiona. Być może uzna, że póki co nie musi robić jej krzywdy, inaczej będą musieli ją nieść (wlec!), tak jak nieść będą musieli Orina, worek mięsa i kości. Oczyma wyobraźni widziała rękę wykręconą łokciem w przód, krew spływającą z twarzy. Nie łudziła się, że nie czeka jej to samo (a potem coś znacznie gorszego – proszę, proszę!), jednak chciała być wtedy daleko stąd. Kiedy Olo usłyszy trzask jej łamanych kości, najprawdopodobniej wpadnie w histerię i zacznie krzyczeć. Nie będzie mogła mu pomóc. Sobie zresztą też.
Cichy, charkotliwy śmiech przed nią. Uniosła wzrok i zobaczyła, jak Moldok długimi krokami podchodzi do niej. Gwałtownie zatoczyła się w tył, plecami natrafiła na kolejny pień i sztywno oparła się o niego. Człowiek gór przystanął, powoli uniósł lufę, celując w twarz. Przechylił głowę, usta rozciągnął w paskudnym uśmiechu. Spomiędzy warg w kąciku wydął się balon ze śliny. Rozszerzonymi oczami Tavia obserwowała, jak rośnie. Widziała szereg drobnych, popsutych zębów, brudne włosy przylepione do policzków, a w oczach dziki błysk. Moldok uśmiechnął się szerzej. Balon pękł.
To obłęd, pomyślała z nagłą grozą. O bogowie, to szaleniec!
Wyraz tych oczu powiedział Tavii, że jest gotów strzelić nie tylko dlatego, aby nie mogła uciec. Rozszarpałby zdobyczy (zwierzynie!) twarz z czystej ciekawości; aby zobaczyć jak opuszczająca komorę kula gruchocze nos, kruszy zęby, a odłamki kości wbija w korę drzewa.
Zmrużył oczy. Powiedział coś cicho i bełkotliwie, a następnie uśmiechnął się ohydnie. Ślina cienką strużką spłynęła po brodzie. Strzelba zadrżała. Tavia przeniosła wzrok z czeluści lufy na spust.
Zrobi to, pomyślała poniekąd w zdumieniu. Naprawdę to zrobi.
A potem ujrzała palec Moldoka ześlizgujący się z cyngla, lufę wędrującą nieco w dół, a następnie krótkim szarpnięciem w bok, w kierunku ścieżki.
Ten gest, nakazujący iść, w pierwszej chwili tak ją zaskoczył, że nie mogła drgnąć. Zrozumiała, że i tak nie ma to znaczenia. Nie zdoła stanąć do niego tyłem. Być może zamierzał sprowadzić zdobycz do pozostałych, żeby tam mogli ją związać. Ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że Tavię czeka cios siekierą w plecy. Widziała ostrze brudnego narzędzia zatkniętego z tyłu za pasek spodni Moldoka. I widziała jego oczy.
Spróbowała przełknąć ślinę, lecz w ustach miała sucho. Znowu zobaczyła strzaskany łokieć Orina, krew na ubraniu. A potem, ku własnemu przerażeniu, ujrzała w wyobraźni Moldoka, jak podchodzi do jej czteroletniego dziecka i niby szmacianą lalkę wywleka z jamy. Olo wrzeszczy z bólu i przerażenia. Człowiek gór uśmiecha się obłąkańczo. Jedną dłonią chwyta chłopca za włosy i szarpnięciem odchyla mu głowę, drugą ręką przykłada lufę do twarzy. Uderza nią w usta – raz – a kiedy się otwierają, wkłada jej koniec do zakrwawionej mazi…
Poczuła lodowate zimno strachu podchodzące do gardła. Odwróciła się półprzytomna, skurcz szarpnął żołądkiem. Była pewna, że kiedy otworzy usta, spomiędzy warg wyprysną odłamki czystego lodu, ale to, co się z niej wydostało było tylko resztkami niestrawionego posiłku. Otarła usta i na sztywnych nogach ruszyła w kierunku ścieżki. Po kilku krokach przystanęła i zwymiotowała ponownie. Stała pochylona z dłońmi opartymi na kolanach, z trudem łapiąc powietrze. Miała wrażenie, że nie zdoła dłużej utrzymać się na nogach.
I wtedy usłyszała świst. Ostry i ciężki, wzniósł się wysoko ponad odsłonięty kark. Podniosła wolno wzrok. Na trawie przed sobą ujrzała cień i rozpoznała kanciasty kształt siekiery.
(...) w małych, za to licznych grupach (...). Wybacz --- to wymaga deszyfrażu. Małe, za to liczne grupy? Ja napisałbym mniej więcej tak: na polowanie wyruszali wieloma małymi grupkami, po trzech, czterech Moldoków w każdej.
(...) orząc twarzą (...). Trąc raczej. Trudno twarzą worać się w kamienie...
Ktoś w oddali krzyknął. (...) Dostrzegł umorusany ziemią palec, pomimo rozkazu, wolno wędrujący do spustu. Jeśli ten okrzyk był rozkazem, sprecyzuj te kwestię, bo nie wiadomo, skąd ten rozkaz się wziął dwa zdania później. Czy Orin znał język Moldoków? Tylko pod tym warunkiem wiedziałby, że padł rozkaz zabraniający strzelać.
Odrobinę więcej uwagi poświęć interpunkcji.
Zacisnął dłoń na pasie. W komorze strzelby nie było naboi. A w pasie miał naboje? Zdążyłby chyba naładować strzelbę... Jaki myśliwy nie ładuje strzelby po wystrzeleniu? Poza tym wiedział przecież, że Moldokowie zeszli z gór, więc gdzie przezorność?
Ogólnie zapowiada się dość ciekawie.
AdamieKB, bardzo dziękuję! I biorę się za poprawianie :)
NMZC, PSNP.
Mając jeszcze możliwość edycji, pozwoliłam sobie dokleić do tego wątku kolejny fragment (i to jest mniej więcej połowa opowiadania, a reszta wkrótce). Mam nadzieję, iż długość nie odstrasza... albo, co gorsza, że nie odstrasza coś innego :P
Dodałaś kolejną partię tekstu, więc i spojrzenie, i osąd muszą się trochę zmienić. Nie na gorsze, nie...
Szczegółów „czepiał się” nie będę. Nic mi w oko nie wpadło takiego, więc teraz bardziej ogólnie.
Piszesz gdzieś tam na początku, że naboje były dla Moldoków cenniejsze od złota. Dlaczego więc cały czas opisujesz „czeluście luf”? I zawsze jest to jeden napastnik, gotowy zrobić użytek ze strzelby? Wydaje mi się że Moldokowie powinni polować nieco inaczej, ale zaraz do tego wrócę po poruszeniu związanej z tym innej kwestii.
Moldokowie mieli mało wozów do transportu zdobyczy, więc nie powinni pojmanych okaleczać w opisywany praz Ciebie sposób. Sama piszesz o szybkim psuciu się „mięsa” podczas upałów, toteż przemyśl jeszcze raz sprawę łamania kości i temu podobnego traktowania. Daleka droga, upały, obrażenia wewnętrzne po złamaniach kości, otwarte rany po ciosach siekierami, brak higieny podczas pospiesznych marszów — gangrena jak w banku, „mięso” do wyrzucenia. Reasumując: sądzę, że mogli i powinni być mądrzejsi. Jeden czy dwóch trzyma na muszkach, inni wiążą starannie i hajda na tyły... Polowali małymi grupkami, ale grupek było wiele — i co, każda z nich osobno taszczyła jeńców? Pilnować ich trzeba, jako tako żywić...
Piszesz, że był to jeden z dość regularnie powtarzających się wypadów Moldoków. No dobrze, takie mieli Barkowie sąsiedztwo — ale dlaczego niczego się nie nauczyli? Sama ucieczka do warownego miasta? Gdzie jakieś patrole, straże, wojsko chociażby ochotnicze, doraźnie organizowane? Czyż miasta nie można zdobyć? Jako lud co najmniej częściowo osiadły — Orin, chociaż w lesie mieszka, ma chatę, nie ziemiankę... — Barkowie powinni być lepiej od Moldoków zorganizowani, sądzę. Problemem może być rozległość terenów i liczba ludności, ale chyba nie taka całkowita bierność w obliczu stałego zagrożenia.
Pozytywy, bo gotowaś się zniechęcić, a nie jest to moim celem... Nieźle oddajesz emocje. Bez przesady, ale bez suchej skrótowości. No i niebrzydko piszesz...
Wiesz, co zrobiłbym na Twoim miejscu? Sporządziłbym konspekt, żeby nic nie umknęło, nic się nie poplątało. Pomysł, wydarzenia, postaci i tak dalej. Bo to, co przedstawiasz, śmiało nadaje się na dość długą opowieść.
Dziękuję pięknie :) Tak chyba zrobię: raz jeszcze wszystko przemyślę, aby miało ręce i nogi. To jest chyba mój problem, że zaczynam pisać i nigdy nie wiem, jaka historia wyjdzie, a najlepiej wymyśla mi się pisząc, ale wówczas wiele spraw umyka :) Dzięki śliczne!
(...) zaczynam pisać i nigdy nie wiem, jaka historia wyjdzie, a najlepiej wymyśla mi się pisząc (...).
Jedno drugiemu za bardzo nie przeszkadza. Konspekt jest tylko szkieletem konstrukcji i, jako taki, pozostawia Ci dużo swobody na etapie samego pisania. No i pozwala zerknąć, przypomnieć sobie, jak wygląda generalne założenie dotyczące jakiejś tam kwestii. A w szczegółach --- wolna ręka...
Raz jeszcze dziękuję. I zamierzam posłuchać :) Wiele wątków przychodzi mi do głowy w związku z tym opowiadaniem, sama ta historia może być zaledwie częścią większej całości... ekhm, bardziej przemyślanej, więc zacznę najpierw myśleć, potem pisać. Jeżeli oczywiście pomysł jest wart zapisania, jeśli nie -- proszę krzyczeć :P W każdym razie dzięki za inspirację!
Każdy pomysł wart jest zapisania, ponieważ może stanowić punkt wyjściowy dla następnego pomysłu, może ulec rozszerzeniu, przekształceniu, połączeniu z innym...
Zaprezentowany (szkicowo na tym etapie, moim zdaniem) pomysł nie jest zły. Ludzie Gór, Ludzie Pogórza i Nizin, dwie różne kultury, zwłaszcza mentalnie odmienne, bo materialnie jako tako porównywalne... To już widać. Niby standardowy "układ startowy", ale na typowym fundamencie można wznieść różnej urody budowle.
Architektką jesteś niezłą --- projektuj i buduj.
No, no, zaciekawiłaś mnie. Czytało się tę część bardzo dobrze i z pewnością sięgnę po następną.
Pozdrawiam.
Czuł, że stoją parę metrów za nim. Musiało ich być kilku, co najmniej trzech. Polowali na Barków wieloma małymi grupkami i Orin nie miał wątpliwości, że obok są następni. Potoczył wzrokiem po nieruchomej zieleni lasu, ale pomiędzy drzewami nikogo nie zobaczył.
No, skoro stali ZA NIM, to raczej nic dziwnego, że nie zobaczył...
dźwięk, który rozszczepił się i powoli z obu stron stawał się coraz bliższy.
Niby nie ma się do czego przyczepić, a fraza jakaś taka dziwaczna.
Moldokowie. Kanibale.
Skojarzenie z Morlokami zahacza niemal o plagiat.
Tavia. Tavia i mały Olo. Nie będą mieli szansy uciec, jeżeli wszystko rozegra się w ciszy. Rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ścieżkę. Widział miejsce, gdzie droga zakręcała i nagle opadała stromo, wiodąc na polanę, pośrodku której stała jego chata. Poczuł, jak na czole zbiera się pot. W komorze strzelby nie było naboi, ostatni wpakował w królika. Orinowi wystarczyłby jeden strzał, ażeby ich ostrzec.
Rozumiem, że zaimek "ich" odnosi się do Tavii i małego Ola, ale z punktu widzenia składni jest za daleko. Lepiej by było "ostrzec rodzinę" czy jakoś tak.
Swoją droga, interesujący świat. Napastnicy dysopnują bronią palną, ale nie mają wozów, atakowani zwiewają do miasta zamiast podejmować walkę... rozumiem, że to się dalej jakoś wyjaśni?
Zsunął z ramienia broń i szarpnięciem poderwał ją w górę.
Tautologia.
Zimny pot, mieszanka wściekłości i strachu, spłynęła po palcach.
Spłynął. Mieszanka wściekłości i strachu to przecież metafora, nie może spłynąć tak naprawdę.
Naraz kroki ucichły. Niemal słyszał trzeszczenie ścięgien Moldoków. Czuł, jak odwracają głowy i wymieniają spojrzenia. Decyzja została podjęta w ciszy.
Matko kochana, czemu oni się tak na niego czają? Ich jest kilku, OK, nie wiedzą, że bohater nie ma nabojów, ale mimo wszystko przeciąganie tej sceny w nieskończoność robi się dziwne.
Gwałtowny świst wzniósł się krótko ponad głowę,
Eee... Jakiś bardzo fizyczny ten świst...
a potem rozległ się kolejny odgłos, tym razem opadającego narzędzia.
Cios dosięgnął łokcia.
Wzniósł się nad głowę i dosięgnął łokcia?
Czepiam się, ale ogolny poziom językowy tego tekstu i tak jest znacznie wyższy niż większości tutejszych tekstów z "część I" w tytule...
Dziękuję za uwagi :)