
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
MISJA NIEMOŻLIWA
Słońce, centralny obiekt naszego układu planetarnego. Gwiazda, dająca energię niezbędną dla podtrzymania życia na Ziemi. Obiekt, na którym nigdy nie wylądujemy. Czy aby na pewno? Zjawiska zachodzące w fotosferze Słońca są tak burzliwe, że sam pomysł lądowania wydaje się absurdalny. Poza tym, Słońce, jako gwiazda nie ma stałej powierzchni. Mówiąc „lądowanie" mamy na myśli umieszczenie pojazdu w obszarze fotosfery naszej gwiazdy.
…
Amerykanie nawet nie próbowali. Ograniczyli się do spenetrowania korony słonecznej. Umieścili swoją sondę Solar Probe Plus na orbicie o peryhelium w odległości czterech setnych jednostki astronomicznej. I na tym poprzestali. Tchórze! My Rosjanie pokażemy światu, na co nas stać. Nasz pojazd dotrze do fotosfery. Mało tego. Będzie to pojazd załogowy…
Fragmenty przemówienia prezydenta dodawały otuchy Aloszy. Denerwował się, ale był też dumny. Reprezentował przecież swój kraj. Miał być jednym z dwóch przedstawicieli ludzkości „dotykających powierzchni Słońca". Te trzy ostatnie słowa z przemówienia najsilniej utkwiły mu w pamięci.
– Coś ty taki zamyślony siedzisz? – zapytał Sasza.
– Wspominałem konferencję pożegnalną.
– Denerwujesz się?
– Jak diabli. Ty nie?
– Nie będę kłamał. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zafundowali nam przejażdżkę w jedną stronę.
Wnętrze modułu załogowego lądownika nie oferowało zbyt wielu wygód. Z trudem mieściły się w nim dwie osoby. Na szczęście Alosza Siergiejewicz Stiepanow i Sasza Aleksiejewicz Orłow byli specjalnie dla celów misji wyselekcjonowanymi karłami. Mieli niewiele ponad metr wzrostu. Nie odczuwali, więc zbytniej ciasnoty. Morderczy trening, jaki przeszli na Ziemi miał im pozwolić wytrzymać przeciążenia. Oczywiście. Bez nowoczesnych kombinezonów wspomagających, opracowanych na podstawie „zakupionej" od Amerykanów licencji – i tak by ich prawdopodobnie nie przeżyli.
Kosmonauci leżeli na specjalnie wyprofilowanych fotelach adaptacyjnych. Oczekiwali na sygnał odłączenia lądownika od reszty statku kosmicznego. Sasza wyciągnął zdjęcie z kieszeni kombinezonu i podał Aloszy.
– Ja myślę o nich. Będę robił wszystko, żeby wrócić do rodziny.
– Nigdy mi nie pokazywałeś tej fotografii.
– To taki mój talizman. Jeśli jest mi źle, patrzę na nie. Uśmiechnięte twarze żony i córeczek potrafią zdziałać cuda.
Alosza oddał zdjęcie. Był samotny. Pozostały mu, więc tylko słowa prezydenta.
Jedinaja Rossija – statek macierzysty – z zewnątrz przypominał wielkie cygaro, zakończone z jednej strony czaszą popychacza termojądrowego i amortyzatorami impulsów. Zasada działania napędu nie odbiegała znacząco od pierwotnej koncepcji Ulama. Plazma powstała w wyniku wybuchów niewielkich bomb termojądrowych uderzała w czaszę wprawiając ją w ruch postępowy. Przyśpieszenie czaszy przenoszone było na resztę konstrukcji przez układ amortyzujący. Dzięki niemu działanie popychacza było płynne i nie wywoływało zbyt dużych przeciążeń. Statek naprawdę był duży. Jego rozmiary wynikały z konieczności zastosowania wielowarstwowych, współśrodkowych osłon antyradiacyjnych otaczających względnie mały cylindryczny moduł załogowy. Trzysta metrów sześciennych przestrzeni mieszkalnej w pierwszych latach podboju kosmosu byłoby czymś. Teraz nie robi to już wrażenia. Dla dziesięcioosobowej załogi było ciasno, a czasami aż za ciasno. W trakcie czteromiesięcznego lotu wiele może się wydarzyć…
Alosza był dowódcą lądownika, a Szasza pilotem. Znali doskonale swoje zadanie. Od jakości jego wykonania zależało ich życie i powodzenie misji.
– Jesteś gotowy Sasza?
– Bardziej już nie będę.
– Zostało pięć minut do startu. Masz może ostatnie życzenie?
– Prawdziwe ruskie pierogi.
Manewr, jaki miano przeprowadzić był w gruncie rzeczy prosty – na papierze. Po osiągnięciu punktu zrzutu, Jedinaja Rossija miała odrzucić lądownik i kontynuować swój lot po dotychczasowej orbicie. W czasie, gdy lądownik będzie przelatywać przez fotosferę, statek macierzysty przejdzie przez peryhelium i podąży do punktu przechwycenia lądownika, znajdującego się po przeciwnej stronie linii apsyd, niż punkt zrzutu. W teorii wszystko było proste, ale wymagało dokładnego zgrania w czasie. Inaczej nie dojdzie do spotkania. Statek macierzysty miał zbyt dużą bezwładność, żeby móc szybko korygować swoją prędkość. Precyzja manewru zależała, więc od lądownika i jego załogi.
Alosza już od dłuższego czasu kurczowo trzymał dźwignię zrzutu. Nie chciał przegapić właściwego momentu. Patrzył na ekran pokazujący wskazanie zegara. Czas: minus trzydzieści sekund.
– Z naszej strony wszystko w porządku – w kabinie zabrzmiał głos dowódcy wyprawy.
– U nas też – odparł Alosza.
– Macie wolną drogę. Możecie startować. Powodzenia. Czekamy na was po drugiej stronie. Do zobaczenia za tydzień.
Czas – zero. Alosza szarpnął za dźwignię. Poczuli wstrząs.
Mołnia – tak nazwano lądownik – wysunęła się z hangaru znajdującego się w dziobowej sekcji statku macierzystego. Miała kształt kuli o średnicy dziesięciu metrów, w której wnętrzu znajdował się dwumetrowej średnicy, sferyczny moduł załogowy. Przestrzeń pomiędzy kabiną załogi i zewnętrzną wielowarstwową powłoką ablacyjną wypełniały uzwojenia wykonane z nadprzewodników wysokotemperaturowych, zbiorniki z paliwem oraz reaktor jądrowy. Lądownik odsunął się na wystarczającą odległość, aby uruchomić silniki. Strumień niskotemperaturowej plazmy wypływający z dysz korekcyjnych zorientował go w przestrzeni. Mołnia była gotowa do uruchomienia głównego napędu.
– Statek jest twój – Alosza rzekł do swojego pilota. Sasza szarpnął za dźwignię głównego napędu. Przeciążenie wgniotło ich w fotele.
Mołnia wyposażona była w plazmowy silnik jądrowy. Reakcje rozszczepienia zachodziły w komorze reaktora osłoniętej silnym polem magnetycznym w konfiguracji pułapki zwierciadlanej. Pole magnetyczne z jednej strony reaktora było na tyle silne, że zawracało plazmę – działało jak zwierciadło. Po przeciwnej stronie znajdowała się dysza, również magnetyczna. Paliwo było podawane w postaci pyłu. Po osiągnięciu masy krytycznej w obłoku pyłowym, produkty rozszczepienia opuszczały go i ostatecznie wylatywały przez dyszę z prędkościami rzędu tysięcy kilometrów na sekundę. Silnik był jednocześnie źródłem napędu oraz energii niezbędnej do funkcjonowania lądownika.
Mołnia stopniowo wchodziła na właściwą trajektorię. Orbita została tak dobrana, żeby siła odśrodkowa w maksymalnym stopniu znosiła wpływ silnej grawitacji Słońca. Po rozpędzeniu do wymaganej prędkości silnik jądrowy był wyłączany i lądownik wchodził na właściwą orbitę eliptyczną. Krótko przed dotarciem do fotosfery, silnik był uruchamiany, aby korygować trajektorię i redukować przeciążenia. Wzrastający opór plazmy słonecznej powinien zmniejszyć prędkość pojazdu na tyle, żeby wszedł on na orbitę kołową przechodzącą przez obszar fotosfery. Po okrążeniu Słońca, zadaniem napędu głównego było zwiększenie prędkości i wprowadzenie Mołni na orbitę eliptyczną prowadzącą do punktu spotkania ze statkiem macierzystym. Wtedy silnik jądrowy uruchamiano ostatni raz, żeby dostosować prędkość i połączyć się ze statkiem matką. Większość czasu trajektoria ruchu była krzywą swobodnego spadku w centralnym polu grawitacyjnym. Kosmonauci nie odczuwali, więc zgubnych skutków grawitacji Słońca. Najgorsze były manewry niezbędne do zmiany prędkości, wtedy przeciążenia były naprawdę duże.
Twarze kosmonautów traciły nienaturalne grymasy. Przeciążenie zanikało. Silniki zamilkły i lądownik zaczął swobodnie spadać po elipsie w kierunku Słońca. Alosza włączył system wizji przestrzennej. Wnętrze lądownika wypełniło się widokiem przestrzeni kosmicznej. Centralnym jej elementem była rosnąca tarcza słoneczna. Można było bezpiecznie jej się przyglądać. Systemy filtrów nie pozwalały na oślepienie załogi. Widok był urzekający. Po dłuższym czasie człowiek mógłby zapomnieć, że jest zamknięty w pojeździe kosmicznym. Na szczęście przypominały mu o miejscu pobytu wydzielone sektory wizji, wyświetlające dane nawigacyjne. Słońce rosło. W tej chwili jego średnica kątowa wynosiła blisko cztery stopnie. Jeszcze byli daleko. Przed nimi nieco ponad trzy doby lotu do Słońca – prawie dwadzieścia pięć milionów kilometrów.
– Mamy ranek, południe czy wieczór? – Alosza zapytał z uśmiechem na twarzy.
– Dlaczego pytasz?
– Mam ochotę coś zjeść. Tylko nie wiem czy to będzie śniadanie, obiad, czy może kolacja? Którą tubę z pastą pokarmową mam wyssać? Może o smaku wędzonego jesiotra owiniętego naleśnikiem z kawiorem?
– Brzmi smacznie, ale mam coś lepszego – odparł Sasza i zaczął czegoś szukać za oparciem fotela. Po chwili wyciągnął wypełniony po brzegi pojemnik na mocz. Otworzył go i zbliżył do nosa.
– Przedni gatunek, dobry na trawienie – zaśmiał się pokazując swoje mieniące się złocistym kolorem zęby.
Dzięki wymuszonemu wentylatorami obiegowi powietrza aromat trunku dotarł po chwili do nozdrzy Aloszy.
– Jak tyś to diable jeden przemycił na pokład? Masz tego więcej?
– Tylko jeden zbiornik.
– Szkoda. Zostawmy, więc lepiej na drogę powrotną. Chociaż. Po jednym nie zaszkodzi. Polewaj.
Na jednym się jednak nie skończyło.
Sygnał alarmu wyrwał załogę ze snu. Spojrzeli na obraz wypełniający wnętrze lądownika. Już wytrzeźwieli – zakładając, że dwójka Rosjan może być pijana po spożyciu pół litra spirtu na głowę? Dane napływające z sensorów nie wskazywały na awarię lądownika. Zobaczyli wielki wyrzut materii z powierzchni Słońca. System był tak zaprogramowany, żeby budzić załogę w wypadku zaistnieniapredefiniowanego zjawiska. Słońce wypełniało już osiem stopni pola widzenia – jego tarcza szesnastokrotnie przewyższała widzianą z Ziemi.
Średnica kątowa tarczy słonecznej – szesnaście stopni.
Filtry optyczne lądownika ograniczały blask gwiazdy do akceptowalnego przez oczy kosmonautów. Starali się oni maksymalnie wykorzystać czas na obserwacje wzrokowe. Tarcza słoneczna była bardzo niespokojna. Jej barwa zmieniała się od oślepiającej bieli do „łaskawej" dla oczu żółci. Widoczna była ziarnista, kształtowana przez procesy konwekcyjne struktura powierzchni. Sasza przyrównał zjawiska tam zachodzące do wrzątku. Wyobrażał sobie unoszące się do góry strumienie plazmy jako bąble wydostające się na powierzchnię wody. Na brzegach tarczy dało się zaobserwować protuberancje.
Średnica kątowa tarczy słonecznej – trzydzieści osiem stopni.
Pole grawitacyjne gwiazdy przyśpieszyło lądownik do prędkości nieznacznie przekraczającej sześćset kilometrów na sekundę. W tym monecie Alosza i Sasza stali się najszybszymi w dotychczasowej historii przedstawicielami gatunku homo sapiens. Temperatura zewnętrznej warstwy ablacyjnej wzrosła do dwóch tysięcy kelwinów. Wokół statku zaczęła gromadzić się warstwa plazmy. Pole magnetyczne skutecznie izolowało ją od lądownika.
Sasza spojrzał na dane nawigacyjne. Już czas – pomyślał. Uruchomił program wejścia w atmosferę. Reszta już nie od nich zależała. Jeśli program zawiedzie, nie wrócą.
Mołnia rozpoczęła, wspomagany napędem głównym manewr hamowania atmosferycznego. Załoga straciła przytomność.
Średnica kątowa tarczy słonecznej – dziewięćdziesiąt stopni.
Lądownik wyhamował do prędkości niewiele przekraczającej czterysta kilometrów na sekundę i wszedł na orbitę kołową. Mołnia przypominała w tej chwili ognistą kulę. Strumienie plazmy, opływały w bezpiecznej odległości chroniony polem magnetycznym kadłub lądownika. Dzięki wzrostowi gęstości w pobliżu statku, plazma stała się nieprzeźroczysta dla promieniowania słonecznego. Wspomagała w ten sposób osłonę termiczną pojazdu. Mimo tego w trakcie podejścia lądownik stracił cztery warstwy osłony ablacyjnej. Nie było źle. Zostało jeszcze sześć warstw.
Warunki w lądowniku poprawiły się na tyle, że kosmonauci odzyskali przytomność. Alosza i Sasza czuli się jak w piecu. Temperatura w kabinie przekraczała trzysta trzynaście kelwinów. System wizyjny dodatkowo potęgował wrażenie. Nie widzieli powierzchni Słońca. Zresztą przy tej prędkości, lecąc nad powierzchnią, nie byliby w stanie zdążyć czegokolwiek zobaczyć. Widzieli tylko strumienie plazmy opływające kadłub.
Lot nad powierzchnią Słońca nie należał do spokojnych. Lądownikiem rzucało. Strumienie plazmy, napływającej z prędkością kilkuset kilometrów na sekundę oraz lokalne, chaotyczne zmiany słonecznego pola magnetycznego wprawiały pojazd w silne drgania. Kosmonauci w związku tym doznawali stanów przeciążeń, chwilami przekraczających wielokrotnie wartość ziemskiego przyśpieszenia. Kombinezony antyprzęciążeniowe wspomagały organizmy kosmonautów. Pomagały im oddychać. Odciążały serca. Do tego właśnie etapu misji Alosza i Sasza byli doskonale przygotowani fizycznie. Wielu innych mogłoby już dawno stracić przytomność, ale nie oni.
Alosza na ile był w stanie kontrolował wskazania czujników analizujących status pojazdu. Zauważył, że kolejna warstwa ablacyjna uległa planowanemu zużyciu. Już czas – pomyślał. Szarpnął za dźwignię zrzutu. Od lądownika oderwały się resztki warstwy ochronnej. Za nią w kierunku Słońca podążyły dwa zasobniki. Pierwszy zawierał próbkę ziemi rosyjskiej, a drugi flagę narodową. Dokąd dolecą? – tego nikt nie wiedział.
Mołnia okrążyła Słońce. W tym czasie straciła jeszcze dwie osłony ablacyjne. Nie stanowiło to jednak zagrożenia dla statku. Trzy warstwy na lot powrotny powinny w zupełności wystarczyć. W zakończonych sukcesem symulacjach zakładano na tym etapie lotu stratę siedmiu lub ośmiu warstw ochronnych. Napęd główny lądownika zaczął wprowadzać pojazd na elipsę powrotną. Godzina pełnego ciągu nadała mu wystarczającą wartość prędkości, aby doleciał do punktu spotkania ze statkiem matką.
Czuli lekkość bytu. Byli już daleko od Słońca. Teraz lot odbywał się już w komfortowych warunkach. Aloszy przyszła na myśl pewna sentencja. Przyrównał ją do ich sytuacji.
– Zobaczyć Słońce i umrzeć…
Były to pierwsze słowa wypowiedziane w kabinie lądownika od czasu wejścia w fotosferę Słońca. Sasza nic nie powiedział. Wypowiedź Aloszy zawierała wszystko. Nic już dopowiedzieć nie można było.
– Molnia… Molnia… tu Jedinaja… Jedinaja Rossija. Słyszycie nas?
Sygnał radiowy ze statku matki dotarł do lądownika. Słońce już tak nie zakłócało łączności. Czuli, że wracają do domu.
Zobaczyli go – ich statek macierzysty. Jedinaja Rossija zgodnie z planem – równania nie kłamią – znalazła się we właściwym punkcie swojej orbity. Jeszcze kilka impulsów z silników korekcyjnych i będą mogli cumować.
Przywitali ich na pokładzie iście po rosyjsku. Dowódca wyprawy, jak się okazało miał solidnie wyposażony „barek". Oczywiście rejestratory misji, nagle uległy z niewiadomych powodów awarii. Może to wpływ Słońca.
Jedinaja Rossija oddalała się coraz bardziej od gwiazdy centralnej naszego układu. Misja była wielkim sukcesem narodu rosyjskiego. Aby go upamiętnić, pozostawiono lądownik na orbicie wokółsłonecznej. Przez pewien czas, zanim wytraci prędkość i spadnie na Słońce, będzie zbierać dane heliofizyczne i przekazywać je na Ziemię.
Alosza odpoczywał w swojej kajucie po trudach misji lub, jak kto woli po suto zakrapianym przyjęciu. Był dumny. Przypomniał sobie końcowe kwestie wypowiedziane przez prezydenta narodu na odprawie przed lotem.
Śmiano się z nas. Pamiętam żart, który przytoczę na zakończenie mojego wystąpienia.
Na konferencji Międzynarodowej Federacji Astronautycznej spotkała się grupka zachodnich naukowców. Jeden z nich powiedział:
– Słyszeliście, że Rosjanie chcą nas zaskoczyć swoim najnowszym przedsięwzięciem kosmicznym?
– Jakim? – zapytali pozostali.
– Mówili, że chcą wylądować na Słońcu.
– Coooo. Przecież to niemożliwe, biorąc pod uwagę dzisiejszy poziom technologiczny. Wysoka temperatura i promieniowanie zniszczy pojazd.
– Mówią, że znaleźli sposób.
– Jaki?
– Będą lądować w nocy.
A ja wam powiem. Pokażemy wszystkim, na co nas stać. Nie będą się wyśmiewać z naszego narodu. Zapowiadam wszystkim. Nie będziemy lądować w nocy. My wylądujemy w dzień!
Życzę Czytelnikom dobrej zabawy.
Przepraszam za błędy jakie mogły sie pojawić.
Zabawa zabawą, ale, Zbyszku, taka ilość takich byczków interpunkcyjnych... I parę innych...
I dlaczego rosyjskie nazwy własne na głupią angielską modłę?
Ciekawy pomysł, fajnie opisane rzeczy "techniczne", przyczepiłabym się tylko do: " System był tak zaprogramowany, żeby budzić załogę w wypadku zaistnienia ciekawego zjawiska." - nie podoba mi się "programowanie systemu" na ocenianie, czy zjawisko jest "ciekawe". Program to program, nie ocenia czy ciekawe czy nudne. Zmieniłabym to jakoś. Albo dała opisem. No i z tym "piecem" przy 313 kelwinach to nie przesadzajmy - to zaledwie 40 Celsjusza, w saunie spokojnie wytrzymać można i 110 a co dopiero 40 ;)
Zabrakło mi tylko w opowiadaniu jakiejś głębszej fabuły. Bo tu mamy misję - polecieli, "wylądowali", wrócili, napili się. No i co z tego? Zabrakło mi nakreślenia jakiejś dramaturgii czy problemu.
pozdrawiam,
B
Opowiadanie powstało jako tło dla żartu.
AdamieKB
Rosyjskie nazwy własne na głupią angielska modłę - przypuszczałem, że strona ich nie przyjmie. Na początku chciałem pisać po rosyjsku.
Sorry, co do błędów interpunkcyjnych - nie daje sobie rady.
Bellatrix
Nie chciałem przesadzić z kelwinami (nie znoszę wysokiej temperatury - dla mnie 30 stopni Celsjusza to udręka:))
Ale mam nadzieję, że zabawa jednak była :(
Przecież możesz pisać według tradycyjnej transkrypcji...
Widać szczęściem przeczytałam to wczoraj, bo dziś nie rozszyfrowałabym bez trudu nazw własnych. Nie jestem do końca pewna, czy to o to chodziło AdamowiKB.
- Coś ty taki zamyślony siedzisz? - Zapytał Sasza. -> zapytał
Mięli niewiele ponad metr wzrostu.
Ale mi się całkiem nawet podobało.
No i masz, cyrylicę wstawił...
O klasycznej transkrypcji pisałem!
Cyrylicę chciałem wstawic od samego początku.
Dzięki za wszystko.
Podobało mi się. Lekka, humorystyczna historyjka, dobrze napisana.
Pozdrawiam.