- Opowiadanie: Wolf - Makabreska Rozdział 1

Makabreska Rozdział 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Makabreska Rozdział 1

Rozdział 1

„Rozłup czaszki, połam palce, wokół ognia tańczę, tańczę!"

 

Świt wstał krwawy. Zwykle taki wschód następował po bitwie, gdy Słońce kradło cały szkarłat połknięty przez ziemię i spalało go w swoim ognistym brzuchu. Krwawy świt był zawsze krótki, trwał od godziny około piątej trzydzieści do szóstej pięć. Potem zwykle czerwień światła zanikała, gdyż ognisty bęben spalał całe krwawe paliwo. I tak było tego ranka.

Przeżył. Trzeci raz, to był wyczyn. Rzadko kiedy się zdarzało, aby ktokolwiek wyszedł cało z drugiej swojej bitwy. Jemu udało się to aż trzy razy. Dostanie medal, i zostanie wpisany do księgi historii i odejdzie na spoczynek jako weteran.

Musiał tylko znaleźć jakiś miecz, swój zgubił w kurzawie bitewnej zawieruchy. Pewnie utknął gdzieś w piaszczystej jamie, albo krwawej ranie w piersi jakiegoś wrogiego żołnierza. Znalezionego miecza na pewno nikt by nie rozpoznał, gdyż wszyscy, którzy byliby do tego zdolni zapewne już nie żyli, albo im się na to zbierało. W armii panowała tradycja: nie pomagamy rannym, niech umrą na polu wiecznej chwały.

Bartonnusseximuptebis to całkiem dobre imię dla miecza – myślał – ściskając w okrwawionej pięści brzeszczot. Wyrwał go chwilę wcześniej ze skostniałej dłoni rosłego męża w mosiężnym hełmie. Nie kwapił się aby spoglądać, w puste gałki oczne ukryte za dwoma malusieńkimi, czarnymi otworkami hełmu.

Może znajdę majora? Nie – właśnie natknął się na odciętą, kudłatą głowę majora, przypominała dziecięcą piłkę, zabawny widok – Więc co teraz? Udać się do obozu… Spłoną gdy nas flankowali od pagórka… A może od razu po ordery do generała? Raczej mi nie uwierzy. Muszę odnaleźć jakiegoś podoficera, sierżanta, kaprala chociaż.

Z trudem przedzierał się przez pole usłane ciałami zabitych w morderczym tańcu. Jedni mieli twarze wykrzywione bólem, inni radośnie uśmiechnięte. Z oddali dało się słyszeć agonalne jęki dogorywających żywota wojowników.

Pot obficie spływał mu z czoła i zalewał oczy, gdy brnął przez zwały trupów. Niech ich wszyscy diabli – klął pod nosem, mimo iż właśnie tym stertą ciał zawdzięczał życie. Już trzeci raz w ogniu bitwy padał jak rażony strzałą w wydeptaną, otumanioną kurzawą, brudną i nasiąkniętą krwią ziemię, by udawać martwego. Sposób, a nie bojowa maniera zrobią z ciebie bohatera! Spodobało mu się to powiedzenie, uczynię z niego moje życiowe motto – pomyślał.

W końcu udało mu się przedostać do zgliszcz obozu. Być może gdzieś tutaj ukrył się jakiś oficer, który przeżył masakrę? Chociaż oficerowie słynęli ze swego uwielbienia dla morderczego baletu, i z chęcią oraz dumą oddawali życie mieczom, włóczniom, strzałom, buzdyganom, halabardom, sztyletom, kamieniom, zębom i pazurom wroga, który z jeszcze większą ochotą i dumą wyrywał ich z delikatnych dłoni życia i ciskał w ponure oczy śmierci. Cóż oficerowie uznawali to za honor. On nie, wolał żyć! Chociaż życie było okrutne i mijało w zgiełku bitwy, jednak bliższe mu to było od odmętów śmierci.

Dostrzegł coś ponad pogorzeliskiem. Jakiś kształt, skuloną sylwetkę pod spopielaną belką. Nie zastanawiając się długo skoczył do postaci i krzyknął:

-Oficerze… – urwał w połowie zdania.

Zauważył, że postać, cała osmalona, oblepiona krwią i błotem wciskała głowę między kolana. Na wytartej tunice nie było żadnych dystynkcji.

-Cholerny szeregowy – zaklną pod nosem – z którego oddziału jesteś?

Żołnierz nie odpowiadał, nadal siedział skulony.

-Mówię do ciebie! Czy ktoś z oficerów przeżył?

Mężczyzna nie reagował, skulił się jeszcze bardziej.

-Pytam czy widziałeś oficerów! Gdzie są?

Zero reakcji. Żołnierz zaczął nagle spazmatycznie drżeć, wpychając głowę głębiej między kolana i obejmując je ramionami.

-No chyba nie zamierzasz się tutaj rozryczeć!? – puściły mu nerwy – Nie cieszysz się, że przeżyłeś!? Rozejrzyj się dookoła! Zobaczy jaki z ciebie szczęściarz! Im się nie udało! – szturchnął czubkiem buta jakieś truchło leżące obok.

Żołnierz zaczynał coraz głośniej łkać. Patrzył na niego z niesmakiem, co chwila rozglądając się po okolicy szukając jakiejś innej żywej duszy.

-Rusz dupsko i pomóż mi szukać oficerów. Słyszysz?! Do diabła, czy ktoś przeżył?!

Żołnierz ucichł. Podniósł na niego zapuchnięte i przekrwione oczy. Wpatrywali się w siebie przez dłużą chwilę i mężczyzna pokręcił przecząco głową. Potem uciekł wzrokiem, omiótł pobojowisko i po jego policzkach zaczęły płynąć łzy. Znów targnęły nim spazmy i wbił głowę między kolana.

Westchnął. Rozmowa z tym zszokowanym dzieciakiem nie miała sensu. Akurat trafił mu się taki! Zszokowani trafiali się raz na tysiąc! Raz! I trafił się właśnie jemu… Kompletnie bezużyteczny.

Nie widział dalszego celu sterczeć przy rozdygotanym chłopaku. Rozejrzał się jeszcze raz. Po horyzont ciągnęło się pole ciał upstrzone tu i ówdzie pagórkami usypanymi ze zwłok. Wcisnął miecz za skórzany pasek i podciągnął go wysoko na środek brzucha, niemal pod klatkę piersiową. Nie chciał go co chwilę poprawiać, zsuwającego się pod ciężarem brzeszczotu.

Niebo było przesłonięte grubą warstwą smolistych chmur, gdy na horyzoncie pojawiła się wąska szpara szkarłatnego, ciemniejącego nieba. Na zachodzie wisiała plama zachodzącego słońca. Pomarańczowe, ciepłe światło oblało pole niedawnej potyczki.

Jak ja mam na imię? Rozmyślał i za nic nie mógł sobie przypomnieć. Czyżbym zranił się w głowę? Ściągnął hełm, obmacał czaszkę i przejechał palcami przez włosy. Nie znalazł żadnej rany, ani guza, nie natrafił na nic lepkiego, ciepłego czy zaschniętego. Zupełnie nic.

Więc dlaczego nie mogę sobie przypomnieć? – myślał wciskając hełm na głowę. – Może nie miałem imienia? Albo zostałem wydziedziczony? Jeśli tak to przez kogo? Nie mam żadnych krewnych, wszyscy zginęli na Arenie, nie został nikt.

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na gryzącego go pytania. Rozwiązanie ciągle pozostawało nieuchwytne, nie zauważalne.

A jeśli spotkam oficera, który mnie nie pozna? Jakie imię mu podać? Skąd będę wiedział, że takie widnieje w rejestrze?

Zachodził w głowę, ale żaden pomysł nie przychodził mu na myśl, gdy dostrzegł coś błyszczącego – mały wisiorek zawieszony na szyi jednego z poległych. Gdy go uniósł obracając w palcach, dostrzegł litery wygrawerowane w płaskim, kolistym kawałku metalu.

„Arthurius Betrix Max Tilg Tharnathon"

Arthurius… Nieśmiertelnik, Arthiurius….Olśniło go i sięgnął do własnej szyi. Pociągnął za rzemyk i spod tuniki wygrzebał niemal identyczny kawałek metalu. Odczytał napis. Widniało tam imię, jego imię: Dundal Hultaj…

Hultaj?! Jak to Hultaj?! Czy to jakichś niesmaczny żart?! Tego Dundala jeszcze jakoś bym przełknął, z goryczą i wstydem, ale Hultaj?! Po kim takie szkaradne imię? Grzebał w pamięci, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć imion, a nawet twarzy swoich przodków.

Do diabła! – ganił się w duchu – Nie pamiętam nawet imienia dziadka… dziadka…. HULTAJA!!

Postanowił przestać się zadręczać pochodzeniem swojego szkaradnego imienia i powziął odnaleźć jakiegoś oficera, albo kaprala chociaż.

Miał dosyć tych ciał i przesiąkniętej krwią breji, która musiała być kiedyś ziemią, choć nie dawał za to głowy. Brak pewności, gnębił go we wszystkim.

Brnął przez morze śmierci nadal poszukując kogoś kto przeżył. Wokół tylko zawodził potępieńczo wiatr, z oddali doszedł go grzmot. Wytężał wzrok biegając oczami po zmasakrowanych ciałach. Rozbite hełmy, połamane miecze i strzaskane tarcze okraszone zaschłymi kroplami krwi, tworzyły malownicze, acz monotonne wzory.

Co chwila podciągał pas zsuwający się pod ciężarem miecza. Niestety nawet zapięcie go na ostatnią dziurkę, nie przyniosło zamierzonego efektu i pas nadal spadał. Regularne zatrzymywanie się i poprawianie zapięcia skutecznie spowalniało przemarsz. Jakby było wystarczająco mało utrudnień w tym ciemniejącym gąszczu trupów.

Grzmoty były coraz głośniejsze i bliższe. Niebo robiło się ciemniejsze. Zbliżała się burza. I dobrze – myślał – przyda się, żeby deszcz zmył ze mnie ten brud. Z obrzydzeniem patrzył na swoje ramiona umazane krwią i oblepione ziemią. Udało mu się nawet znaleźć czyjś długi poskręcany włos, przyklejony do kciuka. Cholerne walki, jakie szczęście, że ta była moją ostatnią – pocieszał się w duchu.

Mimo mijającego czasu krajobraz się nie zmieniał, zwały bladych ciał ciągnęły się daleko na horyzoncie. W gorącym, parującym powietrzu poprzedzającym burzę, unosił się smród krwi i gnijących ciał. Dundalowi coś przekręciło się w żołądku, ścisnęło jelita i pchnęło ich zawartość do przełyku i ust. Minął bity kwadrans nim skończył wymiotować. Wytarł wilgotne od wymiocin usta i splunął, starając się pozbyć nieprzyjemnego smaku.

W okolicy zaczynały się zlatywać kruki i sępy. Ich skrzekowi akompaniowało bzyczenie much. W jego sercu gasł płomień nadziei na odnalezienie kogokolwiek żywego. Prawdopodobnie przegrali bitwę. Wskazywała na to pusta strona areny, na której rozbijali obóz zeszłego wieczoru. Chociaż może był na środku? Nie było widać murów ciągnących się na horyzoncie niczym gigantyczna, szara żmija.

-Brać go! – ktoś wrzasnął.

Zza zwału zwłok wyskoczył brodaty grubas, z wielką szablą w garści. Zamachnął się na Dundala, który nieszczęśliwie się potknął o stopę jakiegoś martwiaka i upadł. Uratowało mu to życie, ostrze smagnęło go tylko po hełmie wzniecając snop iskier. Wyszarpnął miecz, rozcinając przy tym pasek, zerwał się na równe nogi i pchnął.

Był pewien, że gruby zrobi unik, skoczy w bok i opuści szablę pozbawiając go głowy. Bądź odskoczy do tyłu wciągając brzuszysko i pchnie go prosto w serce. Ku jego zaskoczeniu klinga napotkała opór wbijając się w coś mięsistego, na dłonie trysnęła mu gorąca ciecz.

Otworzył oczy i ujrzał wykrzywioną w agonii twarz brodacza. Z jego przebitego brzucha obficie buchała krew zalewając najpierw ramiona, a potem twarz Dundala. Przerażony wyszarpnął ostrze, ciało grubego zwaliło się na ziemię podskakując w drgawkach. Po chwili zastygło w bezruchu z upiornym wyrazem na twarzy.

Dudnal dyszał ciężko patrząc na okrwawiony miecz, dłonie, tors. Był to pierwszy człowiek, którego zabił, a na pewno pierwszy, którego posłał na tamten świat w opuszczonych spodniach. Rozcięty pasek gdzieś znikł, a rozluźnione spodnie, bezwstydnie opadły ku ziemi.

Podciągnął je cały czerwony, nie tylko od krwi ściekającej mu z policzków i podbródka, nerwowo się rozglądają, aby nikt go nie zauważył w tej krępującej sytuacji. Teraz aby iść dalej musiał jedną ręką ściskać spodnie, które w kółko się zsuwały, obnażając jego blade i świecące, jak księżyc w pełni pośladki, a drugą trzymać Bartonnusseximuptebis'a.

Gdyby ktoś go obserwował zza kupy zwłok, prawdopodobnie pomyślałby, że jest zarozumialcem grożącym śmierci ostrzem, a pokonanym wrogom pokazując dupsko. Oczywiście nie było tam nikogo takiego.

Gęste chmury całkowicie zakryły niebo, zrobiło się ciemno. Lunął deszcz, a okolice raz po raz rozświetlały błyskawice, których huk toczył się echem. Krwawa breja zamieniła się w błotniste bagno i zaczął w nim tonąć po kostki.

Miecz pod pachą, spadające spodnie i muliste błoto, myślał, że nigdy się nie wydostanie z tego szaleństwa. Wielkie krople dudniły w jego hełm i spłukiwały cały brud z jego ciała. Zatrzymał się w grząskim błocku, uniósł twarz ku niebu i uśmiechnął się. Deszcz przyjemnie chłodził jego twarz.

Gdy zatonął w błocie po kolana, postanowił ruszyć dalej. Brną przez grzęzawisko ile sił w nogach, starając się wspinać na góry ciał co ułatwiało przeprawę. Pioruny waliły wszędzie dookoła, huk był ogłuszający, wzbudzający trwogę. Czuł się jakby znów znalazł się w bitewnej zawierusze. Krzyczał w niebogłosy zdzierając gardło, błagając bogów, aby tumult ucichł i by pozwolili mu bezpiecznie wrócić do domu.

Dom, rzecz, która tutaj na arenie wydawała się ulotnym marzeniem, wymysłem ludzkiego umysłu, powodowanym tęsknotą za spokojem i ciepłem. Pragnął tylko spokoju i kubka gorącego naparu, miał dość otaczającej go śmierci. Wydawało mu się, że koścista ręka Kostuchy wyciąga się po niego, by go pochwycić i wciągnąć w wieczną otchłań nicości.

Zmęczenie dawało mu się we znaki, zesztywniałe nogi odmawiały posłuszeństwa. Przez ryk burzy nie słyszał własnych myśli. Była to najgorsza burza jaką przeżył w życiu. Gdyby gdzieś w pobliżu stało drzewo, z pewnością zapłonęłoby jak żagiew pod uderzeniem pioruna. Niestety w okolicy nie było żadnych drzew, ani krzewów.

Sztorm nagle ucichł. Na niebie pojawiło się nocne niebo upstrzone gwiazdami. Zdziwienie Dundala było ogromne. Jak to możliwe, że taki sztorm skończył się tak nagle? Znikną jakby nigdy nie nastąpił! To zjawisko było dla jego umysłu nie do pojęcia, był żołnierzem, nie filozofem.

Wycieńczony, wgramolił się na małą wysepkę i zasnął. Sen jednak nie przyszedł spokojny. Dręczyły go koszmary minionych dni, znajome twarze groteskowo powykrzywiane i tryskający krwią kałdun grubasa.

Koniec

Komentarze

"Świt wstał krwawy." Zupełnie niepotrzebna inwersja, bo dalej nie trzymasz się tego stylu.

"Zwykle taki wschód następował po bitwie, gdy Słońce kradło cały szkarłat połknięty przez ziemię i spalało go w swoim ognistym brzuchu." Rozumiem, ma być piękny opis, ale to jest zbyt piękne.

"Świt wstał krwawy. Zwykle taki wschód następował po bitwie, gdy Słońce kradło cały szkarłat połknięty przez ziemię i spalało go w swoim ognistym brzuchu. Krwawy świt był zawsze krótki, trwał od godziny około piątej trzydzieści do szóstej pięć. Potem zwykle czerwień światła zanikała, gdyż ognisty bęben spalał całe krwawe paliwo."

"Rzadko kiedy się zdarzało, aby ktokolwiek wyszedł cało z drugiej swojej bitwy." Zdecyduj się na jakiś styl, bo raz piszesz normalnie (znaczy starasz się pisać normalnie), a drugi raz jakieś niepotrzebne inwersje.

"Dostanie medal, i zostanie wpisany do księgi historii i odejdzie na spoczynek jako weteran." Brzmi to idiotycznie, poza tym przecinek powinien być przed drugim 'i'.

"Wyrwał go chwilę wcześniej ze skostniałej dłoni rosłego męża w mosiężnym hełmie." Nie za dużo tych przymiotników?

"Spłoną gdy nas flankowali od pagórka..." Kto spłonie?

"klął pod nosem, mimo iż właśnie tym stertą ciał zawdzięczał życie"
 
"Już trzeci raz w ogniu bitwy padał jak rażony strzałą w wydeptaną, otumanioną kurzawą, brudną i nasiąkniętą krwią ziemię, by udawać martwego" Lud domaga się jeszcze większej ilości określeń.

"Może znajdę majora?" Klimatyczny major napieprzający z miecza w klimatach średniowiecza.

Dalej już nie dam rady. Sorry, to za durne.

Popracuj nad powtórzeniami, ich ilość w tekście jest co najmniej przytłaczająca. Pozdr.

Nowa Fantastyka