Siedziałem w karczmie, gdy podszedł Hrannton. Moja prawa ręka. Człowiek, od pięciu lat wyszukujący robotę. Robotą nazywaliśmy to, czym się zajmowałem, czyli okradaniem bogatych na rzecz jeszcze bogatszych. Dużo mi płacili, a zyskami sumiennie dzieliłem się na pół z Hranntonem. Ja kradłem, on obracał się wśród wyższych sfer, nasłuchując i rozmawiając. Chodził na uczty, bawił się i otaczał możnymi tego świata. I nie zrozum mnie źle, nie mógłbym wejść z kimkolwiek zamożnym w tak szeroką współpracę, szczerze ich nienawidzę.
Hrannton nie jest ani wysoko urodzony, ani nie ma ogromnego majątku. Jest zwykłym szarym człowiekiem, ale za to posiada niesamowity talent do udawania. Potrafi być wielmożnym hrabią, a za godzinę chłopem, dopiero co wracającym z pola. Nawet byś nie poznał, że coś jest nie tak. Dobiera ubiór do sytuacji i gra wyznaczoną rolę idealnie.
– Mam klienta – rzucił Hrannton, dosiadając się.
Jego brązowe oczy mocno kontrastowały ze zwichrzoną jasną fryzurą. Ubrany był w szarą lnianą koszulę.
– Kogo? – zapytałem.
Nie jest przecież rzadkością, że jeden hrabia pozazdrości drugiemu jakiegoś obrazu czy innego przedmiotu. Wtedy do akcji wchodzi Hrannton z uwagą wysłuchując zachwytów nad danym przedmiotem. Rozmowa zwykle schodzi na tory wartości rzeczy. Podpuszczany hrabia podaje kwotę, a Hrannton proponuje usługę kradzieży, za dwa razy drożej. Najczęściej następuje oburzenie ze strony hrabi i zaświadczanie o tym, że tak wielmożny jegomość jak on, nigdy nie posunie się do czynu kradzieży. Bogaci mają w sobie szczyptę zła, gdyby nie mieli, to by nie byli bogaci. Zgodnie z tą zasadą, hrabia zawsze przystaje na propozycję i wymaga od nas zachowania w tajemnicy tożsamości zleceniodawcy. Zazwyczaj o tym pamiętamy, ale czasem zdarzy się, zwłaszcza po alkoholu, palnąć głupotę. Na przykład, że ten hrabia obrobił tamtego z kolekcji spinek. Oczywiście nikt ze słuchaczy nie bierze tego na poważnie. Gdyby brali, to pewnie razem z Hranntonem wisiałbym już na rynku miasta.
– Książę Liliusz znów zapragnął bielizny swojej przyszłej narzeczonej – odpowiedział mój współpracownik, a ja głośno parsknąłem.
– Dobra, już na poważnie. Który z nich jest za biedny? – zapytałem nadal się śmiejąc.
– Tym razem cię zaskoczę – powiedział, uderzając otwartą dłonią w stół.
Wyglądał na rozradowanego. W jego oczach widać było błysk zadowolenia. Zwróciłem uwagę na uśmiech, który wykwitł na wargach mężczyzny. Napływały od niego takie ilości energii, jakby zaraz miał wybuchnąć od jej nadmiaru.
– Mów.
– Pamiętasz hrabię Kardiasza i jego zamiłowanie do kolekcjonowania złotych monet? – błyskawicznie odpowiedział pytaniem.
Pamiętałem. To była jedna z naszych najbardziej dochodowych robót. Kardiasz kochał monety, a przede wszystkim te złote.
Sprawa była skomplikowana. Miałem włamać się do siedmiu posiadłości i z każdej z nich zabrać konkretne monety. Musiałem zrobić to szybko, aby po wyższych sferach nie rozniosła się wieść o znikających kolekcjach pieniędzy. Postanowiłem wyrobić się ze wszystkim w jeden wieczór. Niewiele brakowało, aby moja kariera zakończyła się tej samej nocy.
To stało się w trzecim budynku, z którego ukraść miałem te przeklęte monety. Właściciel pojawił się w przedsionku, gdy ja walczyłem z zamkiem w stylowej drewnianej szafce. Zamarłem i wstrzymałem oddech, a on nie zauważając mnie poszedł w stronę wychodka. Najprawdopodobniej miał oczy sklejone senną ropą, a potrzeba, za którą szedł była tak silna, że nie zwracał na nic innego uwagi. Upiekło mi się, bo jak mówią: „Nakryty złodziej to martwy złodziej”. Święta prawda. Kiedy zebrałem wszystkie upragnione przez Kardiasza monety, postanowiłem sobie, że już nigdy nie wezmę tak wymagającego zlecenia. Trzeba zmniejszać ryzyko. Hrannton mówi, że mądry człowiek uczy się na błędach.
– Odpowiesz? – Lekko podenerwowany Hrannton spiorunował mnie wzrokiem.
– Na horyzoncie pojawiły się jakieś nowe, wyjątkowo świecące monety? – odpowiedziałem powracając myślami do teraźniejszości.
– Nie, coś ciekawszego. Kardiasz rozmawiał z innym hrabią i z tego co wiem wypowiadał się bardzo pochlebczo na nasz temat. Ten drugi od jakiegoś czasu interesował się specyficznym dzbanem, nazywanym „amforą”, cokolwiek by to znaczyło – sprawiał wrażenie jakby moje słowa w ogóle do niego nie dotarły. – Ten, który dostał od Kardiasza instrukcje i odnalazł mnie. Sprawa jest prosta. W jakiejś wieży czarodzieja jest właśnie ten wazon, czy tam amfora, jak kto woli. Płaci krocie, jak mu go skołujemy. Nie wyobraziłbyś sobie nawet takiej sumy.
Hrannton wyrzucał z siebie słowa w zatrważającym tempie.
– Za duże ryzyko – odpowiedziałem.
Partner popatrzył na mnie, jakby zobaczył właśnie największego głupka na świecie.
– Jak za duże? Nie takie rzeczy kradłeś.
Nie byłem już tak wesoły jak wcześniej.
– Wolę nie podpadać czarodziejom.
– Boisz się, że ci może włosek z głowy spaść?
– Nie o to chodzi.
– A o co, czyżby znów te twoje, jakże szlachetne zasady?
– Zasady to zasady, a czarodziej to czarodziej, nie kolejny bogacz.
– Rozumiesz, jak się wzbogacimy na tym zleceniu?
– Nie chcę tego.
Inni goście spojrzeniami delikatnie zwracali nam uwagę, że jesteśmy nieco za głośno i w całej karczmie słychać wszystkie szczegóły sprzeczki.
– Ale może ja potrzebuję większego majątku, nie pomyślałeś o tym? – zapytał Hrannton, zniżając głos.
Spojrzałem mu prosto w oczy i między nami zapadła chwilowa cisza.
– Co ty w ogóle masz do tych bogatych? – dodał po chwili.
– To zło.
– Tak samo mogę powiedzieć, że siedzenie w karczmie jest złem.
– To nie to samo – odpowiedziałem ledwo zachowując spokój.
Hrannton specjalnie mnie prowokował i czekał na wybuch. Miałem ochotę przyłożyć mu w tę śliczną, uśmiechającą się twarzyczkę.
– Jak stanę się bogaty, to przestaniemy współpracować? – zapytał nagle Hrannton.
Na jego twarzy malował się niepokój i zakłopotanie.
– Tak – odpowiedziałem.
W tonie mojego głosu nie dało się wyczuć żadnych emocji. Ponownie zapadła cisza, którą baliśmy się przerwać. Jakby między nami stała beczka pełna siarki, gotowa do odpalenia.
– Ostatnia… – szepnął mężczyzna.
Nie dosłyszałem reszty zdania.
– Co?
– Mówię, że niech to będzie nasza ostatnia robota.
Natychmiast zerwałem się z miejsca i splunąłem siarczystą flegmą prosto przed Hranntona.
– Wypchaj się – rzuciłem, udając się w stronę wyjścia.
– Przemyśl to! – krzyknął za mną, ściągając na siebie wzrok wszystkich osób siedzących w karczmie.
Wyszedłem i ze złości uderzyłem w drzwi. Buzowały we mnie różnorakie emocje. Zawód, smutek i przede wszystkim rozczarowanie.
– Kłamliwa szuja – powiedziałem pod nosem i oddaliłem się od karczmy.
***
Przez kilka dni w ogóle nie myślałem o Hranntonie. Tak, jakbym znalazł się w innym świecie, gdzie mój były partner nie istniał. Włóczyłem się po rynku chodząc w tę i we w tę. Zagadywałem przypadkowe osoby, gawędziłem z gnomami. Odciąłem się od problemów, jednak moje myśli samoistnie próbowały przypomnieć mi o tym, co się wydarzyło. Walczyłem z nimi i starałem się myśleć o czymkolwiek innym. A to o tym, jak pięknie wyglądają rosnące kwiatki, a to o tym, że ceny na straganie z rybami są zbyt wygórowane. I udawało mi się dopóki nie spotkałem pewnej grupy ludzi.
Właśnie rozmawiałem z niziołkiem sprzedającym warzywa, gdy ktoś złapał mnie za ramię i pociągnął, aby zwrócić na siebie uwagę.
– To raczej on. – Usłyszałem gdzieś za sobą.
Ostentacyjnie obróciłem się. Przede mną stał rosły mężczyzna. Mało brakowało, a uderzyłbym go głową.
– Chcesz się przytulić? – rzuciłem, wymownie wskazując dystans między nami.
Osiłek odsunął się, a z tłumu wyłoniło się dwóch kolejnych ludzi o podobnej budowie. Pomyślałem, że mogliby występować jako bracia, niczym trzy krople wody.
– Dobra bierzemy go, jestem pewny, że to on – odezwał się jeden z mężczyzn.
– Co… – nie zdążyłem odpowiedzieć, bo prosto w twarz uderzyła mnie pięść.
Zachwiałem się. Miałem mroczki przed oczami. Ludzie ustawili się wokół mnie i osiłków. Typowe zachowanie gapiów. Zamiast reagować, wykorzystują bójki jako rozrywkę. Musiałem podeprzeć się ręką, aby nie stracić równowagi. Cała trójka wybuchnęła głośnym, dźwięcznym śmiechem. Zaczęło się we mnie gotować. Moja twarz nabrała pełnokrwistego koloru.
Korzystając z oparcia w postaci ręki podniosłem się do pozycji stojącej. Splunąłem, przed siebie krwią. Podziałało to jak zaproszenie dla przeciwników. Rzucili się w moją stronę. Dwójka braci oddzieliła się od grupy i spróbowała wziąć cel od boków. Ominąłem pięści jednego, ale drugiego nie dałem rady. Knykcie spotkały się z brodą, odrzucając głowę do tyłu. Następnie spadł grad ciosów z każdej strony. Czułem się, jakbym miał złamane żebra. Mój nos już dawno został przemodelowany.
Mężczyźni uznając, że jestem nieprzytomny, wzięli mnie na barki i zaczęli nieść. Nie wiedziałem, dokąd. Moje ciało odczuwało jedynie nierówności drogi i różnego rodzaju uskoki.
Nagle nastał mrok.
***
Obudziłem się w ciemnym pomieszczeniu. Najprawdopodobniej lochu. Moje ręce zostały przywiązane do krzesła, na którym siedziałem. Tak samo nogi. Nie mogłem wykonać żadnego ruchu.
Wróciły wspomnienia i wszystko sobie ułożyłem. Szajka osiłków miała na celu porwanie mnie. Tylko dlaczego? Nikomu nie byłem winny pieniędzy, ani nikogo ostatnio nie obraziłem.
Nagle z ciemności wyszła postać, którą poznałem od razu.
– Hrabia Kardiasz – powiedziałem wyjątkowo chrypliwym głosem.
– We własnej osobie – odpowiedział chłopak nawet na mnie nie spoglądając.
Wyglądał tak, jak opisywał go Hrannton. Młody, rudy, nieznający życia, ale niesłychanie bogaty. Końcówki jego włosów w zabawny sposób zakręcały się do góry. Kardiasz zaczął chodzić wokół krzesła. Doprowadzał mnie tym do szału.
– Wiesz, czemu tu jesteś? – zapytał.
– Nie wiem, może mnie oświecisz?
– Sprzeciwiłeś mi się. Tacy jak ty nie kończą dobrze – wytłumaczył hrabia z irytującym akcentem.
– Gówno prawda – odpowiedziałem i spróbowałem splunąć dla podkreślenia efektu.
Miałem zbyt sucho w gardle. Dawno temu cokolwiek piłem.
Kardiasz sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał moich słów.
– Jak tam twoje spotkanie z Lesterem i braćmi Winston? – rzucił nagle.
– Przyjemne.
– Urządzę wam kolejne, jeśli nie będziesz trzymał języka za zębami.
Nic nie odpowiedziałem. Zdecydowanie nie miałem ochoty na kolejne pobicie.
– Tak trzymaj – pochwalił mnie Kardiasz. – Pamiętasz może, o czym ostatnio rozmawiałeś z Hranntonem?
Milczałem.
– Odpowiadaj! – krzyknął hrabia i kopnął w krzesło.
Jedna z tylnych nóżek odskoczyła i poleciała w kąt.
– Pamiętam – odpowiedziałem balansując na granicy przewrócenia się.
Z ciemności wyszła kolejna osoba. Kolejny bogaty, wysoko urodzony mężczyzna ubrany w drogie szaty. Miał długą, szarą brodę. Wyglądał na osobę mądrą i wykształconą. Nie znałem go. Rozkojarzyłem się, a tym samym straciłem równowagę i wyłożyłem się jak długi. Kardiasz wybuchnął okropnym śmiechem. Po chwili dołączył do niego nowo przybyły. Ta dwójka stała nade mną i bezwstydnie śmiała mi się prosto w oczy.
– To ten twój złodziej? – zapytał nieznajomy mi osobnik.
– Tak, to on – odpowiedział Kardiasz dziwnie się uśmiechając.
– Niezdara z niego. Tacy jak on nie nadają się na złodziei – rzucił nowo przybyły, lustrując mnie wzrokiem. Uwaga zabolała. Bardzo mocno zabolała.
– Jest najlepszy w fachu. Dyskretny, szybki i wyjątkowo skuteczny – zripostował Kardiasz. Byłem mu za to wdzięczny. Mało brakowało, a wybuchłbym.
– Podnieś go. Chcę się przyjrzeć.
Kardiasz, sapiąc, podniósł krzesło, pociągając mnie razem z nim. Warknąłem na hrabię i ponownie wyłożyłem się na podłodze. Zimnej, kamiennej podłodze, na pewno nie przeznaczonej do leżenia.
– Może po prostu go rozwiąż – zaproponował drugi mężczyzna.
Kardiasz niechętnie zaczął rozplątywać węzły. Robił wszystko powoli, pokazując, że zostało to na nim wymuszone.
Hrannton mówił coś o hrabi, jednak ten musiał być wyższy tytułem od Kardiasza. Wydawał mu rozkazy, co nie przeszłoby bez agresywnej reakcji młodzieńca, gdyby dostawał je od osoby niżej postawionej. Pozostawało pytanie, kim był ów wysoko urodzony nieznajomy? Szybko dostałem odpowiedź.
Gdy żaden sznur nie ograniczał już mojej wolności, a służba wymieniła uszkodzone krzesło na takie ze wszystkimi nogami na miejscu, dodatkowo przynosząc dwa nowe siedziska, przeszliśmy do interesów. Siedziałem, ja – zawodowy złodziej, a naprzeciwko dwóch wysoko postawionych, którzy mogli pogrążyć mnie jednym słowem.
W tamtym momencie czułem się z nimi równy. To była tylko złuda. Biedny nigdy nie będzie równy z bogatym.
– Afiriniusz, książę Welnart – przedstawił się nieznany mi mężczyzna. – Szukam specjalisty w twoim fachu.
– Do czego? – zapytałem niepewnie.
– Oferta została już tobie przedstawiona przez… Jak on miał na imię?
– Hrannton. Przez Hranntona – uzupełnił hrabia Kardiasz. Nie podobało mi się, że moja działalność zyskała taką popularność.
Dwulicowa szuja – rzuciłem w myślach i dodatkowo jeszcze kilka innych epitetów. Wszystkie dogłębnie określały mojego byłego współpracownika.
– Tak, tak. Właśnie przez niego – potwierdził Afiriniusz.
– Chodzi o ten wazon? – dopytałem.
– Nie o wazon. O amforę – książę zdecydował, że musi mnie dogłębnie doedukować. – Amfora to specyficzny rodzaj wazonu, rzadko spotykany.
– Coś jest na rzeczy? – zapytałem.
– Słucham? – książę nie zrozumiał.
– Czemu potrzeba czcigodnemu księciu złodzieja? Przecież z taką pozycją może sobie czcigodny książę wziąć każdą amforę, jaką by czcigodny książę chciał. – Wiedziałem, o co tak naprawdę chodzi. Łgałem.
– Sprawa jest niezwykle delikatna… – zaczął Kardiasz.
– Nie trzeba, sam mu wytłumaczę – przerwał książę, poprawiając się na krześle. Robił to jak jakiś król. Wpływał na moje nerwy. – Amfora należy do pewnego czarodzieja, mającego siedzibę w wieży.
– Nie okradam czarodziejów – przerwałem.
– No to będziesz musiał, bo… – Kardiasz poderwał się z krzesła.
– Spokojnie, spokojnie – mitygował go książę. Młody, wybuchowy hrabia niezadowolony wrócił na swoje miejsce. – Załatwmy to pokojowo. Nie wszędzie trzeba wyciągać armaty.
– Uważa pan, że tu nie trzeba? – spytałem. Po chwili zreflektowałem się. – Czcigodny książę. Czcigodny książę, nie pan. Nie pan.
Kardiasz spiorunował mnie wzrokiem. Mała wpadka podczas negocjacji. Przynajmniej Afiriniusz nie wyglądał na urażonego. Niektórym brakuje dystansu, a inni go mają.
– Można to załatwić pokojowo – stwierdził książę.
– Jak już mówiłem, nie zajmuję się okradaniem czarodziei.
– A co, jeśli korzyści, wynikające ze zlecenia, będą bardzo wysokie? – zapytał Afiriniusz.
– Nadal.
– A co, jeśli oszczędzimy życie siedzącego w celi obok Hranntona? – zapytał Kardiasz. W jego oczach można było zobaczyć triumf.
Coś się we mnie zatrzęsło. Jakby zabawka w odłożonym i zapomnianym pudełku.
– Władza miasta z chęcią przyjmie go z otwartymi rękoma. Już zadbamy o to, razem z księciem Afiriniuszem – zaognił sytuację hrabia.
Z jednej strony książę był tak naprawdę głową sąsiedniego państwa. Welnart jest małe, ale to nadal państwo. Zlecenia odbierane od takich person nigdy nie kończą się dobrze. Z drugiej strony nie mogłem zostawić byłego wspólnika. Nawet jeśli był zdrajcą i nawet jeśli nie chciałem mieć już z nim nic wspólnego. Dopóki nasze drogi pozostawały splątane, wypadało pomóc. Podjąłem decyzję. Zapewne po wykonaniu roboty Kardiasz sprzątnąłby nas obu. Nie wiedziałem, w co się pakowałem.
– Zrobię to. Pod warunkiem zapewnienia nietykalności po wykonaniu zadania.
Książę zaklaskał, a na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
– No to się dogadaliśmy. Kardiasz, dawaj tutaj najlepsze wino, a najlepiej dwie butelki! Teraz możemy przejść do meritum.
Młody hrabia wyszedł z lochu. Po chwili odezwał się do mnie książę Afiriniusz. Miał inny ton niż przedtem. Mówił cicho, jakby bał się, że ktoś usłyszy.
– Oddam ci jego hrabstwo – powiedział prawie szeptem.
– Co?
– Przyniesiesz mi amforę, to zostaniesz hrabią. Kardiasz dostanie pod swoją opiekę najwyżej baronię.
– Nie chcę tego.
– Każdy chce.
– Nie ja – odpowiedział. Po chwili dodałem. – Zrób z Hranntona hrabię. Nie ze mnie.
Książę ucichł, Kardiasz wracał z butelkami wina.
– Chodź tu, nalewaj. Nie mogliśmy się doczekać – powiedział Afiriniusz i porozumiewawczo na mnie spojrzał.
Kardiasz rozlał wino do trzech przyniesionych kieliszków po czym odstawił butelkę na podłogę.
– Chciałbym porozmawiać na temat szczegółów kradzieży – zaczął książę.
– Podaj miejsce, czas i dokładnie, co mam ukraść, reszta spoczywa na mnie – powiedziałem. – O zapłacie pogadamy, gdy przyniosę amforę.
– Szkoda, że nie ma na świecie więcej takich ludzi. – Afiriniusz podniósł kieliszek i z uznaniem pokiwał głową. Ja i Kardiasz także podnieśliśmy swoje kieliszki. – A teraz pozwólcie, że udam się za potrzebą.
Odstawił na podłogę kieliszek, wstał i wyszedł. Zostałem sam z Kardiaszem i pustym krzesłem.
– Nie pomyślałeś, żeby przynieść mi jakiś posiłek? – zapytałem.
– Nie prosiłeś.
– Czasami trzeba się po prostu domyśleć.
Zapadła między nami cisza.
– Wiesz, że on chce ciebie wykręcić i zabrać ci hrabstwo? – rzuciłem.
– Wiem.
– Dlaczego więc tak mu wylizujesz dupę?
– Odwal się.
– Niezbyt elokwentne słowa, jak na hrabię.
Kardiasz poderwał się z krzesła.
– Długo jeszcze będziesz? – zapytał hrabia nie kryjąc agresywnego tonu. – Jedno słowo, a pożałujesz.
– Dobrze, dobrze. Już koniec – powiedziałem, a Kardiasz ponownie usiadł.
Wróciliśmy do nieodzywania się. Usłyszałem kroki, nadchodził książę głośno stukając butami.
– Przepraszam za swoją nieobecność – powiedział. – Może wyniesiemy się z tych zapyziałych lochów? Na górze znacznie przytulniej i cieplej.
Kardiasz podłapał pomysł i po chwili siedzieliśmy już przy wielkim, obiadowym stole. Mogłoby przy nim usiąść co najmniej sto osób. Pomieszczenie dekorowały trzy srebrne żyrandole. Stół był przygotowany i zastawiony. Tak pełna zastawa była rzadko spotykana nawet w wyższym towarzystwie. Noże, widelce, kieliszki, talerze, miski do zupy, widelczyki do ciasta, łyżeczki. Wszystko srebrne i tak bogate, że aż raziło w oczy. W myślach obliczałem potencjalną wartość sztućców. To moja taka mała naleciałość zawodowa.
Za naszymi plecami zaczęła krzątać się służba. Przynosili różne dania. Była kaczka z jabłkami i carpaccio z buraków. Nigdy nie widziałem takich potraw na oczy. Hrannton pozostał w celi. Był nieprzytomny. Hrabia obiecał uwolnić go, gdy odzyska przytomność. Ci mężczyźni grozili i próbowali mnie zastraszyć. Po tym wszystkim poszedłem z nimi biesiadować, jakby żadne złe słowa nie zostały wcześniej wypowiedziane.
– Ta wieża czarodzieja stoi na granicy Welnart – zaczął książę, wycierając ręce w serwetkę. W jego brodzie zaplątało się kilka kawałków kaczki. – Od strony Raysen. Zbudowano ją na przełęczy. Na naszej wschodniej granicy występują góry. Wieżę rozpoznasz po kolorze cegły. Jest mocno jasnoniebieska, wręcz turkusowa.
– To kawał drogi stąd – rzuciłem.
– Poniesiemy koszty podróży – zaoferował książę.
– Niech będzie. Potrzebny mi niewyróżniający się wóz i dwa konie.
– Załatwione – przypieczętował umowę Afiriniusz.
– Czy mógłbym prosić czcigodnego księcia o opis tejże upragnionej amfory? – zapytałem, biorąc dokładkę carpaccio z buraków.
Afiriniusz przez chwilę nie robił nic, jakby został zamieniony w posąg. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może przestał oddychać.
– Jest duża, gliniana i mocno wypalona – zaczął nagle. – Wręcz czarna. Może być ciężka, lecz za to nie poręczę. Zdecydowanie będzie się wyróżniać, zwrócisz na nią uwagę.
– Jeśli mogę, to ponownie zapytam czcigodnego księcia. Dlaczego właśnie ta waza?
Kardiasz przestał jeść. Jakby kierunek, w którym drążyłem, był odpowiedni, jeśli chciałem się czegoś dowiedzieć.
– Nie waza, tylko amfora – poprawił mnie Afiriniusz. – Czarodziej obiecał mi ją już bardzo dawno. Obietnicy do dzisiaj nie spełnił i najwidoczniej nie zamierza. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. No, ale przecież armii na czarodzieja wysłać nie wypada.
Jakby Welnart słynęło z rozwiniętego wojska. Czarodziej by taką armię rozrzucił na cztery strony świata – skwitowałem w myślach.
– A więc zemsta? – podsumowałem zerkając to na Kardiasza, to na Afiriniusza.
– Nie, nie. Nie zemsta. Sprawiedliwość – odpowiedział książę. Kardiasz powrócił do jedzenia. Zagrożenie zostało zażegnane.
***
Wyruszyłem następnego dnia.
Książę Afiriniusz tak jak obiecał załatwił mi powóz i zaprzągł do niego konie. Podróżowaliśmy całe dwa dni i dwie noce. Razem ze mną jechała dwójka woźniców. Ja spałem cały czas. Droga minęła szybko.
Woźnice kazali mi wysiąść około dwustu łokci przed wieżą.
– Zawracamy. Dalej będzie można nas zobaczyć z okna – powiedział jeden, gdy opuściłem powóz.
– Jest tu jakaś karczma? – zapytałem. Miałem ze sobą jedynie średniej wielkości bagaż zawinięty w czerwony materiał.
– Panie nie ma, toż to pustkowie – odpowiedział ten drugi i odjechali, aż się kurzyło.
Zakląłem.
Czekało mnie kilka dni spania w górskiej dziczy i nie byłem z tego powodu zadowolony. Wolałem wygodne łóżko w karczmie niż zimne kamienie. Gdybym miał wybór, to pozostałbym w Reese, powłóczyłbym się po ulicach myśląc o niczym i żyjąc z drobnych kradzieży. Zostało mi postawione ultimatum. Było już za późno na jakąkolwiek zmianę decyzji. Byłem na pustkowiu, a droga powrotna zajęłaby więcej niż tydzień. Książę Afiriniusz obiecał wysłać powóz cztery dni po mnie. Miałem całe cztery doby na okradnięcie czarodzieja. Cztery noce spania w jaskini lub pod krzaczkiem. Los się do mnie nie uśmiechnął.
Zarzuciłem bagaż na ramię i wyruszyłem w stronę wieży. Chciałem się jej bliżej przyjrzeć. Wcześniej założyłem, że bezpieczniej będzie wejść do środka oknem niż głównymi drzwiami, więc w ostatnim momencie do bagażu wrzuciłem raki na buty oraz linę z zaczepem. Lepiej nadmiernie się przygotować, niż obudzić z ręką w nocniku.
Widok wieży na horyzoncie zaczął się wyostrzać. Najniższe otwory okienne znajdowały się na wysokości dziesięciu łokci. Nie było źle. Z łatwością mógłbym się tam wdrapać. Wchodziłem na wyżej położone miejsca. Światło, odbijające się od turkusu wieży, raziło oczy. Czyn kradzieży musiałem popełnić podczas czwartej nocy. Gdyby rankiem czarodziej zauważył brak amfory, ja byłbym już dawno na wozie wracającym do Reese. Przez resztę czasu miałem w planach wybadać temat.
– Wiem już o tobie i o tym, co zamierzasz zrobić. – Rozległ się charczący głos w mojej głowie.
Stanąłem jak wryty. Nie spodziewałem się, że zostanę dostrzeżony tak szybko. Całe przedsięwzięcie poszło się walić. Właśnie dlatego nie chciałem okradać czarodzieja. Nigdy do końca nie wiesz, na co się piszesz. Są nieprzewidywalni.
– Może wejdziesz? Napijemy się naparu z ziół. – Ponownie usłyszałem słowa w głowie. Tak jakby ktoś siedział w moim mózgu i podawał myśli.
Nie było już odwrotu. Poszedłem w stronę drzwi frontowych wieży, wypadało skorzystać z zaproszenia. Gdzieś głęboko w sobie miałem potrzebę wytłumaczenia się przed czarodziejem, chciałem zrzucić całą winę na księcia Afiriniusza. Tak naprawdę, nie miało to żadnego sensu, jeśli telepatycznie przekazał słowa, to i tak zapewne znał już wszystkie moje wspomnienia i myśli. Z tymi czarodziejami to nigdy nic nie wiadomo. Gdy nie wrócę do Reese z amforą, zostanę wrogiem narodu i będę ścigany przez całe państwo Welnart. Hranntona stracą na szubienicy, ale ja mogłem uciec. Oczywiście jeśli nie zabije mnie czarodziej. Istnieją inne kraje, w których mógłbym żyć. Możliwość zaszycia się gdzieś na prowincji Raysen jest także do rozważenia. Trudno będzie mnie znaleźć w tak rozległym państwie.
– Nie myśl tyle. Chodź już, stygnie – usłyszałem.
Posłuchałem głosu i wszedłem do turkusowej wieży. Uderzył mnie kontrast między wnętrzem, a zewnętrznym wyglądem budynku. W środku było o wiele ciemniej, nadal niebiesko, ale ciemniej. Zamiast turkusu występował granat. Przede mną wiły się schody na górę, zajmowały połowę szerokości wieży. Wszystko sprawiało nieprzyjemne wrażenie. Nie chciałem tam być. Gdybym mógł, to obróciłbym się na pięcie i uciekł w siną dal, jednak gościnności czarodziei nie należało lekceważyć. Kto wie, czy pędząc w popłochu, nie dostaniesz piorunem w plecy. Z czarodziejami trudno jest się obchodzić, ponieważ nikt do końca nie wie, co tak naprawdę potrafią, pozostaje jedynie strach.
– Chyba naprawdę masz zamiłowanie do zimnych herbat – skomentował głos.
Nie trzeba było mnie dłużej zapraszać. Postawiłem stopę na schodach. Po moim ciele przeszedł nieprzyjemny chłód. Dostawiłem drugą. Ten chłód, obrzydliwy chłód. Z każdym następnym stopniem przechodzący mnie dreszcz był coraz cieplejszy. Przyzwyczajałem się do tego.
Dotarłem na pierwsze piętro. Był na nim tylko stolik kawowy oraz dwa metalowe ozdobne krzesła. Na stoliku stał gliniany dzbanek, z jego dzióbka wydobywała się para. Obok, na dwóch malutkich talerzykach, stały białe filiżanki. Pływała w nich jasnobrązowa ciecz.
– Siadaj. – Odezwał się głos w głowie. Posłuchałem.
Siadłem do stolika, podniosłem filiżankę i wypiłem łyk. To było dziwne.
– Napar w filiżankach nie paruje – stwierdziłem.
– Jesteś niesamowicie spostrzegawczy. – Zostałem sarkastycznie pochwalony.
– Nie pokażesz się? – zapytałem nagle.
– Przecież mnie widzisz. Jestem wszystkim w okolicy. Wieża to serce i miejsce stężenia mojego bytu. Tutaj mogę zrobić wszystko, na zewnątrz moja władza jest ograniczona.
Nie spodziewałem się tego.
– Chciałem przekazać amforę księciu Afiriniuszowi, tak jak się umawialiśmy. Nie nadaremno zwą mnie prawdomównym Hireneuszem. Jednak nastąpiły pewne zdarzenia i nie byłem już w stanie tego zrobić, czekałem na posłańca – powiedział głos. Nie byłem pewny, czy przypadkiem nie mówi tego cała wieża. – Możesz wziąć amforę. Masz na to moją zgodę.
Najbardziej chciałem zabrać już ten głupi wazon i uciec gdzie pieprz rośnie, jak najdalej od wieży i tego całego czarodzieja.
– Widzę, że ci się tu nie podoba – stwierdził Hireneusz.
Słowa uwięzły mi w gardle. Próbowałem coś wydukać, ale nie mogłem. Poczułem się zagrożony.
– Nic ci nie zrobię, weź amforę i możesz iść – dodał po chwili. Bezwstydnie czytał w moich myślach.
Pod ścianą pojawił się wielki czarny dzban.
– Nie krępuj się – ponaglił mnie Hireneusz.
Jak głupi posłuchałem go i wziąłem do rąk naczynie. Nagle świat odwrócił się do góry nogami. Wyleciałem jak z procy i uderzyłem plecami o sufit. Amfora wypadła mi z rąk i stłukła się, uderzając o podłogę.
Przestałem być na pierwszym piętrze wieży. Zamiast tego stałem na niekończącej się pustyni. Wszędzie leżały tony piasku, a słońce niemiłosiernie prażyło. Było gorąco. Zacząłem się pocić. Dałem się złapać w pułapkę zastawioną przez czarodzieja.
– Witaj, wybawicielu. – Powiedział głos w mojej głowie. Tym razem nie był to Hireneusz.
Obok mnie wylądowała długowłosa kobieta. Piasek zafalował pod jej stopami. Ubrana była w białą szatę, przydużą i zrobioną z delikatnego materiału, sprawiała wrażenie, że zaraz sam wiatr ją porwie. Uwagę najbardziej zwracało trzecie oko widoczne na jej czole. Gdyby nie ono, mogłaby być normalną kobietą. Od razu wiedziałem kim jest. W Zirze nawet ci najbiedniejsi mogą usłyszeć historie o różnych bóstwach i ich przygodach. Przede mną stała bogini igrzysk, zabawy i rywalizacji, czcigodna Fina.
Zlustrowała mnie trzecim okiem i powiedziała, tym razem nie wdzierając się słowami do mojej głowy:
– Widzę, że udało ci się mnie rozpoznać.
– Pani jest nie do pomylenia z kimkolwiek innym – powiedziałem i uklęknąłem na jedno kolano w celu ukazania czci.
– Wstawaj, przecież wiem, że robisz to z przymusu – powiedziała nerwowo machając ręką. – Nie po to siedziałam czterysta lat w samotności, aby teraz jakiś gówniarz przede mną klękał.
Wstałem. Wychodziło na to, że to Finy tak bardzo pragnął Afiriniusz.
– Pani…
– Ja tu teraz mówię – przerwała mi. – Proponuje zabawę, układ, jakkolwiek chcesz to nazwać. Chyba mówicie na to turniej lub zawody, ale nazewnictwo zostawię tobie.
Zacząłem się bać. Przerażało mnie, z jakim szaleństwem w oczach wypowiada wszystkie słowa. Emanowała od niej zła, nieprzyjemna aura.
– Postawimy na szali dwie równorzędne rzeczy – dodała. – Moją nieśmiertelność i twoje życie. Zwycięzca zgarnia wszystko.
– Zabijesz mnie, kiedy przegram? – upewniłem się, pomijając zwroty grzecznościowe. Fina powiedziała wprost, że nie chce ich słyszeć.
– Nie, to by było marnotrawstwo… Wykorzystam twoje ciało i wydostanę się z tego więzienia. Zamiast mnie, ty tutaj zostaniesz. Będę wolna, nareszcie! Po czterystu latach.
Gdy Fina zaproponowała zawody, nie mogłem już się wycofać. W opowieściach o niej jako bogini, wszechobecny jest motyw odmówienia udziału. Konsekwencje są wtedy o wiele większe niż w wyniku przegranej. Wiedza sprawiająca wrażenie bezwartościowej, może uratować życie. Kolejna sytuacja, w której nie mam żadnego wyboru i po prostu muszę wykonywać rozkazy. Coraz mniej mi się to podobało. Los mi nie sprzyjał.
Bogini zamyśliła się, a jej trzecie oko czujnie mnie obserwowało.
– Jeśli wygrasz, przekażę ci to, co sprawia, że nie umieram. Przestaniesz zamartwiać się starością i pozwolę ci opuścić to miejsce. – Kiwnąłem głową na znak zgody.
Nagle bogini wybuchnęła opętańczym śmiechem.
– Tylko kto powiedział, że wygrasz?
Była szalona, nawet ja mogłem to stwierdzić. Opowieści opisywały ją jako boginię sprawiedliwą i oddaną wiecznej rywalizacji. Długa samotność może zniszczyć nawet istotę wyższą.
– Naszą rozgrywkę przeprowadzimy w formie czteroczęściowej. Zwycięży ten, kto wygra najwięcej rund – zaczęła. – Twoim przeciwnikiem będzie mój żołnierz. Na szczęście, mam tutaj nad wszystkim władzę. – Grunt po jej prawej stronie zaczął wirować. Po chwili z tego miejsca wyrósł człekopodobny twór, stworzony jedynie z piasku. – Rywalizacja będzie trudna, zaczynamy od biegu po ruchomych piaskach, reszty konkurencji nie zdradzę. Czymże są zawody bez nutki niespodzianki?
Zaczynało się robić nieciekawie. Człowiek, stworzony przez Finę, miał zdecydowanie większe szanse ode mnie. Fina poleciała w górę, aby móc wszystko obserwować. Istota ustawiła się obok mnie. Przed nami z malutkich okruchów utworzyły się utwardzone barierki wytyczające trasę. Piasek leżący na linii biegu zaczął wyglądać niebezpiecznie, tak jakby mógł mnie wciągnąć w każdym momencie.
– Na mój sygnał… – powiedziała bogini.
Człowiek z piasku przybrał pozycję startową, ja poszedłem w jego ślady. Miałem do przebiegnięcia około sto łokci przez piasek pragnący pożreć mnie na surowo. Nagle w głowie zaświtała mi zbawienna myśl.
– Na miejsca… Gotowi… start! – krzyknęła bogini. Jej głos kipiał z podniecenia.
Żołnierz Finy rozpoczął bieg, piasek jedynie delikatnie go spowalniał. Szala zwycięstwa była zdecydowanie przechylona w stronę mojego przeciwnika. Postanowiłem podejść do tego błyskotliwie, zamiast rzucić się w tony ruchomego piasku, wskoczyłem na barierkę. Zacząłem iść. Trudno było utrzymać równowagę, chwila nieuwagi, a wylądowałbym na torze. Piaskowy człowiek był zdecydowanie szybszy. Gdybym nie musiał uważnie kontrolować, gdzie stawiam stopy, mógłbym łatwo go wyprzedzić. Udało mi się przejść połowę toru, a on był już na mecie. Jeden punkt dla Finy, zero dla mnie.
Nagle barierki rozsypały się, a ruchome piaski zniknęły. Poleciałem w dół i na szczęście wylądowałem prosto na stopach. Przy takim upadku mogłem łatwo skręcić kostkę i na zawsze pożegnać się z wolnością. Piaskowy człowiek stał i nie okazywał żadnych emocji. Był po prostu zwykłym narzędziem do wygrywania konkurencji. Bez celów, bez pobudek i bez jakichkolwiek uczuć.
Z góry zleciała Fina. Wylądowała obok mnie, jej trzecie oko poruszało się niespokojnie.
Zastanawiało mnie, czy przez ten wybryk poniosę jakieś konsekwencje.
– Robiłeś wszystko zgodnie z zasadami, ponieważ nie nakazałam biec po wytyczonej trasie. Równie dobrze mógłbyś pobiec obok – dodała. – Nie myśl, że znów mnie przechytrzysz. Teraz będę uważniej formułować zasady.
Zakląłem w duchu. Miałem okazję zdobyć jeden punkt i jej nie wykorzystałem. Ten jeden punkt mógł być kluczowy w końcowym rozrachunku. Tymczasem ja przekazałem Finie prezent w postaci przewagi, jakby miała jej za mało. Dodatkowo zamknąłem sobie ścieżkę do naginania zasad, kompletnie za darmo. Piaskowy żołnierz nienaturalnym krokiem podszedł do mnie i stanął jak słup soli naprzeciwko Finy.
– Czas na kolejną konkurencję – powiedziała bogini. – Tym razem spróbujecie swoich sił w rzucie do celu.
Mówiła w formie „wy”, jakby piaskowy twór także słuchał. Szczerze w to wątpiłem.
Z piasku wyrosły dwa cele strzeleckie, ustawione obok siebie. Z podłoża powstały również identyczne miejsca, z których mieliśmy oddawać rzuty. Przy każdym ze stanowisk pojawiły się cztery włócznie.
– Każdy ma cztery rzuty – zaczęła tłumaczyć zasady Fina. – Opuszczenie stanowiska przed końcem konkurencji jest równoznaczne z przegraną. Trafienie w środek to sto punktów, z każdym okręgiem wartość zdobytych punktów zmniejsza się o dziesięć. Rzut poza tarczę jest za zero. Rzucacie na mój sygnał.
Wszedłem na stanowisko i wziąłem do ręki jedną z włóczni. Człowiek z piasku zrobił to samo, jednak w jego ruchach nie było żadnej naturalności. Włócznia była twarda, przypominała prawdziwą i mogła łatwo zmylić, udając dobrą metalową broń, jeśli nie wiedziało się, z czego tak naprawdę została stworzona.
– Przygotować się do rzutu! – krzyknęła Fina ponownie wzlatując na lepsze miejsce do obserwacji.
Odległość od celu oszacowałem na około dwadzieścia łokci.
– Rzucać!
Wziąłem mocny zamach i wypuściłem dzidę. Broń nabrała rozpędu i leciała idealnie prosto w sam środek.
Nagle stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Przed moją włócznią piasek powstał i zmienił jej tor lotu tak, że minęła się z celem o kilka dobrych palców.
– Co?! – wyrwało mi się.
Zerknąłem na tarczę, do której celował mój przeciwnik, włócznia tkwiła w samym jej środku. Gdzieś nade mną usłyszałem rechot Finy.
– Mocny ten dzisiejszy wiatr, mocny – powiedziała nadal się śmiejąc.
W opowieściach, których słuchałem z przejęciem w czasach młodości, Fina zawsze grała czysto. Stawała za sprawiedliwym duchem rywalizacji. Tymczasem mnie oszukała. Starała się uniemożliwić mi wygraną, jakby nie mogła przejąć mojego ciała od razu i musiała bawić się w zawody.
– Następny rzut – oznajmiła.
Niepewnie wziąłem do ręki oszczep i wymierzyłem. Piaskowy żołnierz miał sto punktów przewagi.
– Rzucać!
Rzuciłem. W głębi duszy liczyłem na to, że Fina odpuści sobie oszukiwanie. Jednak ponownie piasek przed moją włócznią podniósł się i zmienił jej tor lotu. Człowiek z piasku, tak jak poprzednim razem, zdobył setkę. Byłem zły, zdenerwowany i zawiedziony swoją bezsilnością. Rywalizowałem z istotą wyższą, która zdecydowanie miała nade mną władzę.
– Jaka z ciebie bogini rywalizacji? Oszukujesz i łżesz w żywe oczy – nie wytrzymałem.
Fina nawet na mnie nie spojrzała, jakbym był mrówką, której żywotem nikt się nie przejmuje.
– Do rzutu! – krzyknęła niewzruszona.
Zakląłem i wziąłem kolejną włócznię do ręki.
– Rzucać!
Spodziewałem się kolejnego oszustwa ze strony bogini. Tym razem intuicja zawiodła. Piasek się nie poruszył, tak jakby moje słowa do niej dotarły. Oszczep trafił w pole za dziewięćdziesiąt punktów, mój przeciwnik zdobył sześćdziesiąt. W ogólnym rozrachunku piaskowy żołnierz miał sto siedemdziesiąt punktów przewagi. Przegrałem, znów przegrałem. Fina nie musiała mi przeszkadzać, sam się pogrążyłem nie trafiając w środek.
– Następny! – rozkazała.
Rzut był honorowy. Nic już dla mnie nie znaczył. Emocje we mnie buzowały. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio byłem tak wściekły. Zamiast celować w tarczę, wziąłem zamach i rzuciłem w boginię. Włócznia leciała prosto w jej splot słoneczny. Miałem nadzieję, że tym wybrykiem zabiję Finę i wywalczę sobie wolność. Grot włóczni już prawie musnął jej ciało, gdy bogini zamieniła się w piasek. Zwykły, szary, spadający piasek. Oszczep wbił się w ziemię trochę dalej, w tym samym czasie Fina znów stała się Finą. Tą obrzydliwą Finą z trzecim okiem na czole, Finą szalenie pragnącą rywalizacji. Nie, nie rywalizacji, pragnącą zwycięstwa, zwycięstwa zdobytego nawet oszustwem. Ona nawet nie przejęła się moją próbą zamachu. Zleciała na dół tak jak poprzednio.
– Tym razem spróbujecie swoich sił we wspinaczce.
Miałem ochotę rzucić się na nią z gołymi rękoma. Na nic by się to zdało. Musiałem się uspokoić. Miałem jeszcze szansę zremisować, musiałem jedynie wygrać dwie ostatnie konkurencje. Tylko dwie konkurencje. Potem najprawdopodobniej nie będę już sobą.
Z ziemi wyrosło coś na podobieństwo drzewa. Miało gruby pień, od którego odchodziły konary. Na samej górze, oparta na gałęziach, była platforma z utwardzonego piasku. Wszystko wyglądało stabilnie, jakby piasek zamienił się w kamień.
– Punkt zdobędzie ten, kto pierwszy postawi obie stopy na samej górze.
Ja i piaskowy twór podeszliśmy do imitacji drzewa. Nie wiedziałem, na co się przygotowywać. Zastanawiałem się, czy Fina znów przechyli szalę zwycięstwa na swoją stronę. Równie dobrze mogła przytrzymać mnie swoim piaskiem, abym w ogóle nie wystartował.
– Na mój sygnał! Trzy… dwa… jeden… start!
Rzuciliśmy się na piaskową budowlę. Skoczyłem i mocno objąłem pień. Zamiast utrzymać wysokość, zsunąłem się. Zerknąłem na mojego przeciwnika, miał ten sam problem.
Zmieniłem podejście i postanowiłem użyć palców jako haków. Ponownie podskoczyłem i wbiłem dłonie po same knykcie. Nie było to najprzyjemniejsze uczucie. Drzewo nie okazało się tak twarde, jak wcześniej sądziłem. Utrzymywałem się jedynie na mięśniach rąk. Oparłem nogi o pniak, aby rozłożyć wagę ciała. Zerknąłem na przeciwnika. Zaczął się powoli wspinać. Mozolnie wkładał stopy w powstałe dziury po usypującym się piasku.
Miałem szansę wygrać. Zacząłem na zmianę wbijać palce coraz wyżej. Gdy dotarłem do rozgałęzienia, znów spojrzałem w dół. Człowiek z piasku przyśpieszył i był teraz centralnie pode mną. Wbiłem mocniej dłonie w zbity piach i zdzieliłem go nogą. Myślałem, że w taki sposób nic nie zdziałam, ale istota rozsypała się. Sypki piasek poleciał łokieć w dół, twór odzyskał tam stałą postać i ustabilizował swoją wysokość. Jeśli Fina oszukiwała w poprzednich konkurencjach, dlaczego ja miałem grać czysto?
Wybrałem gałąź po zewnętrznej stronie i znów zacząłem się wspinać. Owinąłem nogi wokół niej i podciągałem się rękoma. Musiałem wyglądać zabawnie, zapewne, jak śpiący w dżungli zwierzak. Jednak nikomu nie było do śmiechu. Ani mnie, ani Finie widzącej, że wygrywam. Byłem już pod platformą, gdy podopieczny bogini dopiero wszedł na gałąź. Nie miał szans mnie dogonić. Wdrapałem się na metę i postawiłem tam dwie stopy. Drzewo zniknęło, a piasek zmiękczył moje lądowanie. Człowiek Finy rozsypał się, a potem zwarł ponownie, gdy był już na ziemi. Takiemu to dobrze.
Podeszła do nas Fina. Na twarzy miała grymas niezadowolenia.
– Przed wami czwarta i ostatnia konkurencja – zaczęła. – Remis jest bliski, więc ta runda liczy się jako dwie.
Jej trzecie oko cały czas mnie obserwowało.
– Będziecie walczyć! – krzyknęła. – Kto opuści koło, przegrywa. Śmierć także jest równoznaczna z przegraną.
Nigdy nie byłem dobry w walce. Wolałem pozostać niezauważony niż przeprowadzać frontalny atak. Potyczki były moją piętą achillesową. Wtedy wszystko zależało od tego, czy uda mi się pokonać piaskowego żołnierza. Bałem się, że pogrążę swój los. Zawsze byłem tchórzem i ciągle uciekałem. Tym razem nie miałem dokąd uciec.
Przed nami z ziemi wyrosło podwyższenie. Było okrągłe, niczym ring. Na jego końcach, naprzeciwko siebie, stały stanowiska z bronią. Wszedłem na górę, człowiek Finy zrobił to samo. Bronie były różnorodne: włócznie, miecze, kopie, buzdygany, sztylety. Wszystko powstało z piasku. Wziąłem dwa sztylety, jeśli miałem wygrać, musiałem wykorzystać swoją zwinność i delikatną posturę. Zerknąłem na podopiecznego Finy, w dłoniach trzymał miecz.
– Ustawić się! – Ja stanąłem na jednym z krańców okręgu, a mój przeciwnik na drugim. – Walka!
Piaskowy twór rzucił się w moją stronę. Odbijał się swoimi silnymi nogami od podłoża. Robił dwułokciowe susy. Skupiłem się, miałem przewagę w szybkości. Moją bronią można było zadać cios i prędko się wycofać. Miecz był bardziej powolny. Podszedłem do przodu, aby koniec ringu nie ograniczał moich uników.
Piaskowy człowiek dobiegł do mnie i zamachnął się mieczem od dołu. Z łatwością uniknąłem ostrza, ruchy mojego przeciwnika były powolne i nienaturalne. Ja za to reagowałem szybko. Wyrwałem do przodu i ciąłem go obydwoma nożami. Piasek w miejscu, w które celowałem, rozsypał się, a potem ponownie zwarł. Fina mnie oszukała, a ja ponownie się jej tak łatwo dałem. Nie mogłem przecież zranić chodzącego piasku.
Z góry nadleciał miecz, odskoczyłem w bok, a broń piaskowego żołnierza zanurzyła się w podłożu aż po samą klingę. Twór wyciągnął ją niewzruszony.
Jeśli chciałem przeżyć, musiałem wymyślić coś błyskotliwego i cwanego. Nagle w mojej głowie zaświeciła się lampka. Połączyłem fakty. Przeszedłem od razu do działania. Pobiegłem na kraniec okręgu i tam stanąłem, czekałem na przeciwnika. Podopieczny Finy zbliżał się. Gdy był już blisko wziął zamach, chciał ciąć mnie od boku.
Idealnie – pomyślałem.
Ostrze nadlatywało w moją stronę. Wykorzystałem mięśnie nóg i wyskoczyłem najwyżej jak potrafiłem. Nie udało mi się w całości przeskoczyć broni, miecz zahaczył o dół mojej stopy, zabolało. Jednak tyle wystarczyło, człowiek z piasku stracił równowagę, a ja przypieczętowałem jego los, lądując na piaskowych plecach. Wyleciał poza koło. Wygrałem!
Okrąg rozsypał się, a wraz z nim wszystkie bronie. Wpadłem w euforię, przecież udało mi się dokonać wręcz niemożliwego.
Nagle silnym uściskiem objęły mnie piaskowe macki. Nie zauważyłem nawet kiedy się pojawiły. Zostałem podniesiony do góry, prosto przed Finę.
– Myślisz, że tak łatwo ze mną wygrać? – zapytała, jej trzecie oko było czerwone. – Twoje zawody jeszcze się nie skończyły.
Piach dostał się do nosa. Nie mogłem złapać oddechu. Macki zatkały usta, próbowałem krzyczeć, jednak wydobywało się ze mnie jedynie nieokreślone mruczenie.
– Co mówisz? – zapytała Fina nachylając się. Macki cofnęły się, trochę odsłaniając usta.
– Jesteś boginią rywalizacji, a oszukujesz, grasz nieczysto, nie dotrzymujesz obietnic. Nie, nie jesteś boginią rywalizacji. Możesz patronować jedynie kłamcom i oszustom. Pluję na taką boginię! – wykrzyczałem łapiąc haustami powietrze.
Trzecie oko Finy zamknęło się. Jej twarz zaczęła wyglądać inaczej. Tak, jakby złagodniała. Brakowało w niej tego szaleństwa, które widziałem wcześniej.
– Nadal mam coś w sobie z tej dawnej Finy – powiedziała głosem o wiele spokojniejszym.
Macki wypuściły mnie z objęć. Zamiast uderzyć w glebę, lewitowałem.
– Umowa to umowa – zaczęła bogini. – Na mocy tej umowy przekazuje ci…
I tutaj zakończę tę historię. To opowieść o tym jak Armin, z zawodu nic nie znaczący złodziejaszek, stał się bóstwem. Po tym wszystkim wróciłem do Hireneusza. Zrównałem całą wieżę z ziemią i zagroziłem, że zniszczę jego duszę, jeśli nie wypuści Finy.
Amfora? Została zniszczona razem z wieżą. Jest teraz tylko nic nieznaczącym pyłem. Nie żałuję, i tak była brzydka.
Hrannton? Dobrze mu się powodzi. Został prawą ręką Afiriniusza. Poszukuje mnie, razem z żołnierzami Welnart. Ciągle mami księcia, że jest na moim tropie, Afiriniusz nie omieszka za to szczodrze płacić. Okrzyknęli mnie największym wrogiem państwa i wyznaczyli nagrodę za głowę. Zabawne.
Kardiasz? Zachował, jeszcze swoje hrabstwo, ale nadal jest przydupasem Afiriniusza. Lizus.
Fina? Była bogini rywalizacji została zwykłą śmiertelniczką i aktualnie wygrała już większość możliwych zawodów. Jest teraz szczęśliwsza.
Muszę kończyć, jako jeden z bogów mam o wiele więcej obowiązków, na nic nie starcza mi czasu. Patronowanie rywalizacji jest naprawdę ciężką pracą.
P.S. Zobaczę co słychać u Afiriniusza, Kardiasza i Hranntona, dawno tego nie robiłem. Szukają mnie i szukają, szkoda, że nigdy nie znajdą.