
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Podnoszę głowę znad muszli klozetowej. Wymiociny wyglądają tak obleśnie, że znów robi mi się niedobrze. Powstrzymuję się, odsuwam, spuszczam wodę. Podchodzę do umywalki, łyk kranówy. Czuję, że śmierdzę wszystkimi okropnymi zapachami wszechświata. Wódą, fajkami, bełtami. Spoglądam w lustro i mnie odrzuca. Jestem blady jak zasrany Nosferatu. Zniszczony jak kolesie z Trainspotting.
Kręci mi się w głowie.
Nagle do kibla wchodzi Bruno, w swojej wielokolorowej bluzie z kapturem. Od patrzenia na nią dostaję oczopląsu. Wzrok mi się rozmywa. Uspokajam się. Bruno spojrzał dziwnie.
– Co ty, ziomuś, przed północą już bełtasz?
Macham ręką, żeby przestał. Dzwoni mi w uszach. Przymykam oczy, otwieram, powtarzam parę razy. Nie wiem czy mam pion, boję się chodzić. Coś jest nie tak.
– Chcesz czegoś? Picia?
Kręce głową i próbuję kroku w przód. Idę normalnie. Ale nie czuję się tak. Nogi mam jak z plasteliny. Jakby zaraz miały się wygiąć w chińskie es. Jakbym miał upaść.
– Przedobrzyłeś – słyszę znajomy głos. Odwracam się. Przy umywalce stoi on. Jakiś taki niższy, jakby się kurczył, ale pomyłki nie ma. Ojciec. Ale ojca nie może tu być. Nie widziałem go od dwunastu lat, a poza tym zmarł. W marcu. Albo w kwietniu. Ale jest. Patrzy oceniająco. Z wyrzutem. Odwracam się jak najprędzej.
Słyszę szmer, jakby coś przebiegło mi koło ucha.
– Z jakiej mety była ta wóda? – pytam Bruno.
– Ja wiem? Od Franiuli, albo od Szczerbatego. Sprawdzona, ziomek.
Nie ciągnę tematu. Walczę z sobą, idę ku drzwiom. Opuszczam brudny kibel i skołowanego Bruno. Wracam na imprezę, choć serce prawie wyskakuje z piersi.
Dużo ich. Skąd tyle tańczących? Wiją się, jakby każdy był człowiekiem gumą. Leci coś, co znam. Ale głos wokalistki inny. Jakby śpiewała spod ziemi, a nie z głośników. Próbuję się gibać w rytm muzyki, ale zaraz czuje się, jakbym miał upaść. Przedzieram się przez tłum. Znów świszczy mi w uszach. Jest gorąco.
To pewnie piguły, uspokajam się. Załatwił je Szczebel, musiały być trefne. Ten kutas nie zna się na biznesach.
Dochodzę do stolika w rogu. Opieram się o blat rękoma. Widzę Martini między butelkami, nalewam sobie cały kubek. Już mam wypić haustem.
I coś wali w ścianę od drugiej strony.
Dwa głośne huknięcia. A potem dźwięk. Coś jak gardłowy bulgot. Upuszczam kubek, alkohol wylewa się na podłogę, na moje trampki. Cisza. Pauza w muzyce. A potem nowy kawałek. Ręce mi się trzęsą. Odwracam się, patrzę na parkiet.
Nikt nic nie słyszał.
Paranoja.
Znów tańczą. Ale jakoś dziwnie. Jakby ktoś nagle zajebał im wszystkie stawy w kończynach. Ciężko mi znaleźć znajomą twarz. Gdzieś w tłumie jest chyba Jacek. Organizator balangi. Mój kumpel. Ale nie mam siły iść do niego. I boję się. Boję się wejść w tłum, bo widzę coś. Jakby cień. Przemyka między nogami imprezowiczów. Nie widzę go więcej niż sekundę. Znika. Potem pojawia się, prześlizguje między biodrami dwóch lasek. I znów go nie ma.
Co to, jakiś horror? Rimejk Drabiny Jakubowej na żywo?
Muszę uciekać.
I wtedy widzę ją. Tańczy na środku sali, jej twarz miga w świetle stroboskopu. Jej tu nie ma, a widzę jej twarz. Muzyka nagle zmienia się w zlepek przypadkowych, dudniących i piszczących dźwięków. Przecież jest za granicą. W Belgii czy gdzieś tam. Ale to jej włosy, jej usta, jej nos. Patrzy. Widzi mnie. Nie przestaje tańczyć, wygina się kusząco, zaprasza. Cholera, odrzuciłaś mnie dawno. Po pijackim wyznaniu, zgorzkniałych esemesach. Nie ma cię tu! Zostaw mnie! Kurwa!
Szukam wzrokiem drzwi, biegnę ku nim. Nie oglądam się.
Siedzę na krześle, otoczony porzuconymi torebkami i bluzami. Była tu jedna para, lizali się, ale jak mnie zobaczyli, to uciekli do głównej sali. Uspokajam się. Miałem zjazd. Po prostu. Zdarza się. Lekki świr. Za mało pozytywnego nastawienia, za dużo adrenaliny. Skąd wspomnienia? Oddycham rytmicznie.
I nagle, między damską torbą a reklamówką z jakiegoś hipermarketu, widzę małą torebkę foliową. Leży na stosie tych drobiazgów i wiem, co za dureń ją zostawił. Szczebel. W torebce jest jeszcze trochę piguł. Wstaję, podnoszę pakunek, wyjmuje jedną z nich. Podnoszę jak najbliżej oczu. Nawet się im wcześniej nie przyjrzałem, po prostu wpakowałem do ust.
Teraz oglądam.
Jak zwykle, na bladoniebieskiej pigułce jest coś wyryte. Zwykle obrazek. Ale tym razem coś innego. Jakiś wzór. Coś jakby kilka połączonych trójkątów? Wieloramienna gwiazda? I znaczki. Chińskie? Co to za zasrane hieroglify? Nigdy takich nie widziałem, nawet w podręcznikach od historii.
I jak wcisnęli to wszystko na tak cholernie małą pigułę?
– Dropsy nie smakują? – słyszę głos dziecka. Spoglądam natychmiast w tą stronę. Stoi w progu, krew leci mu z nosa. Wygląda jak wtedy. Kiedy obserwuję go w przerażeniu, mój wzrok zaczyna falować w rytm muzyki zza ściany. Ten dzieciak. Nikt mnie nie winił, ale to ja zachęciłem go do wejścia na to drzewo. Gdy spadał, czułem, że to koniec. Musiałem chodzić do psychologa. Ale mi przeszło. Czemu teraz?
Zamykam oczy, czuję, że wypacam cholerny Ocean Spokojny. Cieknie mi z czoła, ubranie swędzi. Gdy otwieram, nie ma już go.
Pozostaje tylko drżenie i plamy skaczące przed oczyma.
Nie ma. Muzyki. Ludzi. Tylko podłoga, oblana drinkami, usłana pękniętymi balonikami i kawałkami jedzenia. Światło zapalone. Baloniki pod sufitem kłują oczy jaskrawymi kolorami.
– Gdzie są wszyscy? – pytam na głos. Odpowiadają mi dwa głośnie huknięcia, tym razem z toalety. Choć mam ochotę wymiotować, nie pójdę tam za Chiny Ludowe.
Dorwać Szczebla, to przychodzi mi na myśl. Obić za ten numer.
Patrzę na zegarek. Ledwo widzę cyferki, ale uświadamiam sobie. To ta godzina. Koniec. Ostatnie minuty mijającego roku.
Wszyscy są już na dworze.
Za płotem stoi tłum. Jakieś dwa razy więcej osób, niż było na początku. Nie widzę Jacka, Szczebla, Bruno, nikogo znajomego. Ale gdzieś tam jest ojciec. I dzieciak. I ona. Zresztą, jakoś nie rozróżniam twarzy. Są jednym ciałem z wieloma ramionami, falującym, śpiewającym, śmiejącym się uśmiechami Jokera z banerów wiszących na budach z automatami. Zaczynają odliczać.
Dziesięć! Cały się trzęsę, w życiu mną tak nie telepało.
Dziewięć! W tłumie są te cienie, przytulają się do ludzi, wiją wokół uniesionych butelek z szampanem.
Osiem! Za mną huknęło. Coś chcę wyjść z domu.
Siedem! Wszystko faluje.
Sześć! Nawet budynki.
Pięć! Mają dziwne kształty. Nierealne. Powykrzywiane. Niebo jest pomarańczowe.
Cztery! Gdzie ja w ogóle jestem?
Trzy! Coraz więcej uśmiechów, coraz więcej cieni.
Dwa! Zaraz Nowy Rok, a ja nie jestem nawet pewny, czy w ogóle na to patrzę. Czy to prawdziwe? Gdzie trafiłem? Nawet drzewa i znaki drogowe mnie przedrzeźniają.
Jeden! Ogłuszający pisk.
Wystrzeliwują fajerwerki, a każdy z nich jest małą bombą atomową. Zamykam oczy.
Od Grzywacza:
Mam poważny nadmiar weny i wyszedł mi przy okazji taki krótki, bo ja wiem, holiday special? Wrzucam więc na NF, tak poza wszelkimi konkurencjami, żeby rok ładnie zamknąć. Mam nadzieję, że czytało się fajnie.
Szczęśliwego Nowego Roku! I miłego Sylwestra, nie takiego, jaki opisałem! ;)
Moim zdaniem nie jest to nic wybitnego, ale przyznam szczerze, że naprawdę ten tekst działa na wyobraźnię. Wszystkie opisy zawężają się jedynie w bardzo krótkich zdaniach, co na ogół irytuje, ale w tym wypadku działa idealnie, znakomicie oddaje uczucia bohatera i myślę, że tekst udany. W każdym razie mnie się podobało. Tylko te tytuły, raz tak - Trainspotting, raz tak - "Drabiny Jakubowej", ale to w zasadzie nic nie znaczący szkopuł.
Mi się spodobało, krótko, relaksacyjnie i to w dodatku sytuacyjnie ;)
Co prawda zaczyna mnie porządnie denerwować to, że u wszystkich są te cholerne odstępy. Ja nie rozumiem, czemu stronka wordowski 'enter' uparcie zmienia na dwa, a dwa na trzy+ dwie spacje.
Pozdrawiam,
Snow
Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem
Musiałem trzy razy przeczytać, zanim się zorientowałem, co to jest "rimejk" :)
Czyta się przyjemnie.
Zawieśniaczenie jest zamierzone :)
Redil, w wybitność nie celowałem, miało być, jak zauważył Snow, "krótko, relakasacyjnie i sytuacyjnie" ;) Dzięki za cudzysłowową uwagę.
M.Bizzare, ja po prostu nie wierzę, że mozna opisać cos takiego, bez doświadczenia :D ;). Na "pocieszenie" dodam tylko, że raz w życiu miałam podobnie. Na wycieczce studenckiej w Wiedniu...:D
Fajne! Dobrego Roku Wam życzę!
Aga
Miało być krótko, relaksacyjnie i sytuacyjnie. I jest. Dla mnie tekst jak najbardziej w porządku.
Ciekawie piszesz, chyba niedługo zabiorę się za twoje wcześniejsze opowiadania.
Klimat jak w Las Vegas Parano:)
Fajny relaksator i ciekawie napisany.
Marek, korzystaj z weny i Szczęśliwego Nowego! :)
Pozdrówka.
Dzięki