- Opowiadanie: panrebonka - Nie bój się policji rzecznej

Nie bój się policji rzecznej

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89

Oceny

Nie bój się policji rzecznej

 

Stało się więc, i Krzyś wstąpił do policji rzecznej. Tak, ten właśnie Krzyś, wioskowe dziwadło, na widok którego dziewczęta chichotały, nieudolnie skrywając rumieniec pod wachlarzem swoich delikatnych dłoni. Krzyś nie rozumiał. Zaciskał wargi, wzrok wbijał w ziemię pachnącą zbutwiałą wilgocią i wstydził się. Tak strasznie, okropnie się wstydził, choć nie rozumiał, dlaczego. Śmiały się z niego od czasu, gdy Inka z krzykiem uciekła z warsztatu. Krzysiu pamiętał jej dziki wrzask przeradzający się w spazmatyczny śmiech, i nic biedny nie rozumiał. Dlaczego kazała mu ściągnąć spodnie i wyjąć sikawkę? Dlaczego się przestraszyła? Jakby spodziewała się ujrzeć zupełnie co innego, niż jego sikawkę… Musiała przecież wiedzieć, co chłopcy noszą między nogami. To oczywiste, nawet dla powolnego na umyśle, biednego Krzysia.

 

Dopiero kapitan Arvo wszystko mu wytłumaczył. Pokazał swoją sikawkę – a raczej sikawę – i wówczas Krzyś zrozumiał. Ta kapitańska była gładka, smukła, symetryczna i zwieńczona zgrabną główką, jak u węża. Krzysia fascynowała ta mała główka. Koniecznie chciał ją obejrzeć z bliska, zobaczyć, czy wzorem rzecznego węża ma oczy, kły jadowe i wąski, ruchliwy, rozdwojony język. Kapitan nie pozwolił, choć śmiał się, a Krzyś nie wiedział, jak ma zareagować. Gubił się w labiryncie sprzecznych sygnałów i emocji; zwłaszcza, kiedy czyjś głos mówił co innego niż ręce.

 

Kapitan Arvo wyjaśnił wszystko: że dziewczęta nie mają między nogami węża (to akurat Krzyś wiedział; widział nieraz, jak sikają w krzakach za salą taneczną), a grotę, o której ściany wąż lubi się ocierać (to z kolei było dla Krzysia kompletną nowością), że z tego potem rodzą się dzieci, właśnie przez tę grotę wychodząc na świat. Kapitan mówił poważnie. Krzyś widział, lecz mimo wszystko w pierwszej chwili pomyślał, że to żart. Zbyt dziwne to było, zbyt dużo tego, by mogło pomieścić się w krzysiowej głowie.

 

Krzyś dał sobie więc spokój z dziewczynami. Kapitan Arvo poklepał go po ramieniu i powiedział, że jest zdrowy, silny jak byk, i skoro tak kocha rzekę i wiosłowanie, to dlaczego nie miałby wiosłować dla nich – Policji Rzecznej? Krzyś zgodził się, oczywiście. Dostał piękny, wykrochmalony mundur, własną pryczę w koszarach, szczoteczkę do zębów, ręcznik i mydło, a przede wszystkim trzy ciepłe posiłki dzień w dzień. Krzyś może był nieco powolny na umyśle, ale niesprawiedliwe byłoby nazywać go głupim. Zgodził się więc od razu, bo kto by się nie zgodził? W zamian za wiosłowanie? Och, jakże będzie wiosłował, z całych sił; niech mięśnie mu spłoną, niech żyły pękną, ale będzie wiosłował na koniec świata, tam, gdzie rzeka łączy się z nocą, a nawet jeszcze dalej, jak tylko kapitan każe! Arvo zaśmiał się serdecznie, zapewniając, że aż tak nie będzie trzeba, byleby tylko słuchał rozkazów, bo to jest ważne, bo to jest Policja Rzeczna. Tajest, kapitanie! Krzysiu zasalutował, dumny z siebie – podpatrzył, jak robią to inni Policjanci. Niech wie kapitan, że on nie przygłup, że kuma, łapie, rozumie. Dobrotliwy uśmiech zakwitł pod gęstą, siwą brodą Arvo, a jego oczy, otoczone promieniami zmarszczek, zaszkliły się. Płakał? Krzyś nie rozumiał. 

 

Wstąpił więc biedny, głupkowaty Krzyś do Policji Rzecznej. Wiosłował – bo czemu nie? Kochał rzekę, kochał wiosłować, uwielbiał czuć swoją siłę, gdy w jednym rytmie łączył się z rzeką, a wiosło stawało się nieoddzielne od jego dłoni. Robił to dobrze – wyjątkowo dobrze, co wielokrotnie podkreślał kapitan Arvo (teraz już nazywany przez krzysia Wujkiem) – tak więc dlaczego nie miałby czegoś z tym zrobić? Czegoś dobrego? Przydać się na coś, być kimś, zacząć wreszcie coś znaczyć, wiosłować dla Policji Rzecznej?

 

Popłynął w końcu Krzyś na poważną akcję – bo czemu miał nie popłynąć? Wujek uważał, że był gotowy – a Wujek miał zawsze rację, więc Krzyś nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Był już prawdziwym Policjantem. Pływał z Danielem na patrole, a rzekę znał jak własną kieszeń, od dziecka właściwie ją znał. Najlepszy wioślarz w całej jednostce, a może nawet dystrykcie – tak twierdził Arvo. Głupot żadnych nie robił, przełożonych słuchał i wielokrotnie dał się poznać jako prawy, spolegliwy Policjant. Wujek był dumny. Tak dumny, że razu pewnego przytrzymał Krzysia za ramiona (oczy znów mu się szkliły) i powiedział powoli, wyraźnie: Krzysiu, jesteś gotowy. Czas na kolejny krok, czas iść naprzód. Czas zostać Prawym i Wielkim. 

Tajest, kapitanie! – Krzysiu zasalutował. Był gotów. Cokolwiek kapitan każe, cokolwiek rozkażą przełożeni. Krzyś będzie słuchał, choćby miał posłuszeństwo życiem przypłacić. Rozkaz jest święty. Rozkaz pochodzi od Boskiej Dziewicy, Królowej Rzek – a jej wola jest prawdą i staje się czynem. Policjant zaś jest naczyniem, wehikułem świętości i platynowym młotem w jej pięknej, białej, mocarnej dłoni.

 

Siedem kanu płynęło bezszelestnie, nie mącąc leniwie płynącej wody, zaledwie zostawiając drobne zmarszczki na jej oleiście lśniącej powierzchni. Na przedzie Arvo i zwiadowca w smukłej, leciutkiej łupinie. Reszta dwójkami, po dwie osoby w obsadzie – strzelec i wioślarz. Krzysiu z Danielem byli w środkowej dwójce. Krzysiu wiosłował, a Daniel wylotem długiego muszkietu omiatał prawobrzeżne zarośla. Rzeka meandrowała poprzez zalane łąki, upstrzone schnącymi kikutami brzóz i czuprynami wodnych wierzb – kosmatych, zamiatających wodę mnogością jędrnych, zielonych witek, o pniach poskręcanych, zazwyczaj schowanych w gąszczu olbrzymich, seledynowych porostów. Woda rozlewała się szeroko, niemal po horyzont, lecz większą jej część przykrywały ostrze brzytwy rzecznych traw, szerokie liście topieli i pola trupich lilii. Sam kanał pławny był stosunkowo wąski, lecz bardzo głęboki. Niepokoiła ta toń, której nie były w stanie przeniknąć nawet długie promienie palącego, letniego słońca. Krzyś – chociaż rzeka była dla niego drugim domem – na tym akurat odcinku bał się tej ciemnej, nieprzeniknionej głębi.

 

Bardziej jednak niż wszystkiego innego bał się zwiadowcy – czarnego diabła, który przykucał na dziobie kapitańskiego kanu, niczym piekielny ptak. Poły czarnego płaszcza zwisły jak jego koszmarne skrzydła. Krzyś nie pojmował, jak ktokolwiek może być tak lekki i zawsze dziwił się, że kanu nie idzie na dno, kiedy groźny zwiadowca wstawał, z całym impetem odbijał się od poszycia, by skoczyć na gałąź znajdującą się wiele metrów nad nimi. Dalej jak wiewiórka skakał, z gałęzi na gałąź. Diabeł. Jak tu się nie bać? Krzyś nie pojmował, dlaczego inni Policjanci (Wujek także) traktowali go jak normalnego człowieka? Z tym… Czymś, co chował pod płaszczem. Mnogością czarnych, ruchliwych, wieloprzegubowych odnóży zakończonych jakby… Sekatorami? Nożami? Krzyś nie mógł powiedzieć, nie potrafił tego nazwać, bo poruszało się to tak szybko, a przy tym kształt miało tak dziwny, że w mózgu i oczach się od tego mazało.

 

W końcu wpłynęli w chłodną, zieloną gęstwinę lasu. Zwiadowca skoczył (Krzyś wolał tego nie oglądać), a Daniel ukradkiem ucałował platynową figurkę Dziewicy. Bał się. W mowie był hardy, lecz serce miał zajęcze. Krzysiowi było go nawet szkoda, i nic nie mówił o tym innym Policjantom, bo instynktownie przeczuwał, że Daniel by tego nie chciał. Nie rozumiał jednak, czemu.

 

Gwizd. Zwiadowca daje znaki, wskazuje miejsce, gdzie mają przybić. Wysokie rusztowania korzeni schodzą do rzeki. Wszyscy schylają się, więc schyla się i Krzyś. Daniel wskazuje na coś. Patrz – mówi. Widzisz? Linia wody. Tu wszędzie była kiedyś woda. Rzeka wysycha. Rzeka umiera. 

Czemu on to mówi? Akurat teraz! Krzysiowi robiło się nieprzyjemnie od tego gadania, coś w brzuchu go mdliło, i miał już nawet Danielowi przygadać, ale spojrzał, że szklą mu się ze strachu oczy, i nie potrafił już.

Wspięli się na po korzeniach na brzeg. Ktoś syknął: patrzcie. Znaleźli w jednej z podmytych przez rzekę wnęk całe skrzynki wypełnione pękatymi, ciemnymi butlami. Woda księżycowa – rozległy się szepty. Jeden powtarzał drugiemu. Woda księżycowa. Kapitan uciszył ich stanowczo. Później się tym zajmiemy – powiedział. Krzyś przestraszył się, bo głupi nie był i wiedział, co to jest woda księżycowa i co robi z mężczyznami. Nie wolno jej było pić, prawo zakazywało, można było iść do więzienia, a nawet zawisnąć – ale Krzysiu wiedział, jak mężczyźni lubią alkohol i jak zapalają im się oczy, kiedy tylko wymawiają te słowa: “woda księżycowa”. Tak, jakby już samo ich brzmienie, jakby mielenie głosek w buzi upijało. Bał się więc, że zaraz będą chcieli się napić, i wówczas poszaleją, wystrzelają się nawzajem długimi muszkietami.

 

Zwiadowca pojawił się przed nimi, niespodziewanie, znikąd. Krzysia przeszedł drzesz. Był niepokojąco blisko. Mówił do kapitana, dawał znaki, żeby się wszyscy schowali. Krzyś poczuł, jak Daniel zaciska dłoń na jego ramieniu. Mocno, i mogłoby zaboleć, gdyby Daniel nie był za słaby, żeby zadawać ból. 

Ledwo skryli się za pniami butelkowców, gdy poleciały drzazgi. Trzeszczały pnie, odłamki kory i kawałki drewna wirowały w powietrzu. Krzyś nie rozumiał, a Daniel płakał. Biedak, był przerażony jak małe, zaszczute zwierzątko. Całował figurkę Dziewicy, a twarz jego drżała jak rozmoczona glina, wargi szczególnie brzydko się wykrzywiały. Chciał uciec, błądził wzrokiem, szukał i kalkulował, a Krzysiu wiedział, że zrobi źle, jeśli posłucha tego głosu. Ach, jak wielką ochotę miał ostrzec go, krzyknąć: Danielu, nie rób! Nie wolno! – lecz nie mógł, kapitan zakazał. Rozkaz rzecz święta. Rozkaz pochodzi od Boskiej Dziewicy, Królowej Rzek – a jej wola jest przecież prawdą! Jakże mógł Daniel o tym zapomnieć, całując świętą platynę? 

Nie, proszę, Królowo, Boska Dziewico, uchowaj Daniela, mojego spłoszonego zajączka. Chroń go przed jego głupotą!

Och, czemu nie posłuchał Daniel niemej prośby swojego przyjaciela? Czemu musiał wyskoczyć zza drzewa? Biedak, zrobił zaledwie dwa kroki, nim ugodziło go to samo, co robiło wyrwy w drzewach – tyle, że teraz brzydka, krwawa wyrwa powstała w danielowej głowie. Ostre kawałki czaszki i strzępy mózgu poszybowały tak, jak wcześniej odłamki kory i drewna. Daniel osunął się na kolana, jednym okiem patrząc błagalnie na Krzysia, jakby jeszcze nie pojmował, co się stało, jakby w ogóle jeszcze ból do niego nie doszedł. Otworzył usta, i wyszedł z nich obrzydliwy, krwawy bąbel jak u ryby, której ucina się łeb. 

Strzeliło ponownie, a krew i kawałki mózgu opryskały twarz zaskoczonego Krzysia, oślepiły go. Kiedy przetarł oczy, Daniel leżał już na ziemi, przewalony na bok, z głową otwartą, pęknięta jak przejrzały arbuz. Tylko po linii szczęki wywichniętej pod dziwnym kątem dało się poznać, że to jednak głowa.

Kiedy Krzyś zrozumiał, że Daniela już tam nie ma, że to tylko taka kukła przypominająca jego przyjaciela, strzelca, Policjanta… Kiedy więc to zrozumiał, to poczuł, że obiad chce wyjść. Pieczone krasty i zupa z grzybowca, taki dobry obiad… Lecz Daniel… Krzyś nie mógł już dłużej tego powstrzymać. Obiad wypłynął w postaci piekących rzygowin, pobrudził piękny mundur, świeżo odprany. Krzysiu nie chciał, żeby kapitan się złościł, ale przecież wcześniej i tak Daniel zapryskał swoją krwią i mózgiem, a na to przecież nic nie mógł poradzić. Słuchał rozkazów. Czy to jego wina?

 

Arvo, także schowany za pniem, syczał coś i dawał znaki, żeby się nie ruszali. Był czerwony na buzi, wściekły i przerażony. Krzysiu widział, jak Wujek patrzy na niego z lękiem i już chciał powiedzieć: Nie bój się, Kapitanie Policji Rzecznej! Dam sobie radę! Jestem prawy! Słucham rozkazów, bo rozkaz jest święty! Jestem naczyniem Dziewicy – lecz Arvo, widząc to, uciszył go gestem dłoni, zanim słowa wyszły.

Kapitan wskazał palcem ku górze. Tam, na gałęzi, schowany przez okiem tych, którzy zabijali, siedział zwiadowca, czarny diabeł, kruk piekielny. On z kolei pokazywał coś strzelcom. Wówczas dopiero Krzyś pojął, o co w tej całej hecy chodziło. Tam przecież siedzieć musieli inni strzelcy, od tych nieprawych, co to warzyli tę straszną księżycową wodę i żyli w lesie, wyjęci spod prawa. To tamci palili z muszkietów, to oni zabili Daniela i teraz czarny diabeł, ptaszydło infernalne, pokazywał, gdzie siedzą. Krzyś uśmiechnął się. Może nie jest jednak taki zły ten zwiadowca? Może jednak do czegoś się przydaje? Jasne, przecież Wujek jest mądry, i nie trzymałby tego monstrum bez powodu. Wiedział. A tamci? Na pewno nie wiedzą, na pewno nie zauważyli, bo przecież nie sposób zauważyć tego czarnego sługi piekieł, jeśli on nie chce być zauważony. 

 

Arvo dał znak, i strzelcy wybiegli, paląc z muszkietów we wskazane miejsca. Krzyś także wybiegł, i tak jak reszta Policjantów, zaraz przytulił się do kolejnego pnia butelkowca, tym razem jednak bliżej tych drugich. Wszyscy przemieścili się bliżej. Przez chwilę jeszcze kule świszczały, kora pękała, czarna ziemia strzelała fontannami, lecz zaraz ucichło. Jeden Policjant nie dobiegł, leżał na ziemi, podkulał ranną nogę i wił się z bólu. Byleby tamci go nie zauważyli – modlił się Krzyciu. Nie, na szczęście jeszcze nie… Kapitan widział i dał znak, żeby się tamten nie ruszał. Kto to był? Tapio? Matti? Strasznie musiała go boleć ta rozszarpana noga, mięso aż odwinęło się i zwisło okropnie, jak guma, i dużo krwi się lało, czerwonej i gęstej. Oj, nie wyglądało to dobrze, Krzyś czuł… A to był Matti, potem odwrócił się tak, że było widać. Twarz miał spoconą, jakby był ciężko chory. Arvo krzyczał coś szeptem, chciał chyba, żeby się Matti nie ruszał.

Za późno. Tamci zauważyli. Pękło kolano. Chrupnęło tak, że aż Krzyś podskoczył za pniem butelkowca. Pękła dłoń, palce zawirowały w powietrzu, a to, co zostało, bezwładnie zwisło na krwawym strzępie skóry. Matti już nie był cicho. Darł się okropnie, aż żal było słuchać, aż ciarki szły od tego i Krzysiu poczuł, że jeszcze chwila, a zaraz znowu obiad będzie chciał wyjść – choć przecież nie miało już co wychodzić. Odwrócił wzrok, bo już nie chciał dłużej oglądać, jak Mattiego boli. Tamci strzelili jeszcze kilka razy i zrobiło się cicho. Krzyś cieszył się, że Matti już tak okropnie nie krzyczy, ale zaraz zrobiło mu się jakoś smutno za Mattiego… I za Anikę, która go tak lubiła. Krzyś widział ich raz w takim specjalnym miejscu, gdzie wszyscy chodzili robić te rzeczy. Widział, jak wsuwa jej węża do groty, o której ścianki wąż ten tak lubił się ocierać.

 

Ponownie zwiadowca wskazał im miejsca i znów wybiegli, tym razem z krzykiem na ustach, wściekli. Palili z muszkietów, a Krzyś krzyczał z nimi, choć nie miał z czego strzelać. Chciał wrócić tam, gdzie leżał Matti, i zabrać jego broń, bo biedny, martwy Matti przecież już jej nie potrzebował… Ale kapitan zakazał. Spojrzał surowo, a Krzyś wiedział już, że nie, nie wolno. Szarżował więc, wrzeszcząc co sił w płucach, za poległych kolegów. Ściskał kurczowo wiosło i osłaniał się jego piórem – tak, jakby mogło ochronić go przed gradem kul. 

Poczuł bolesne ukłucie, nim zdołał skryć się za kolejnym pniem. Krzysiu domyślił się, co to za wściekła, metalowa osa użądliła go w ramię. Trząsł się, bo straszne to były osy, co głowę potrafiły rozłupać jak melon. Ta jedna, na jego szczęście, ledwie krawędzią odwłoka się otarła – mundur rozerwała i nieco krwi upuściła. Niewiele. Strachu się tylko Krzyś najadł.

 

Po kilku sprawnych szarżach wrogie strzały ucichły. Zwiadowca okazał się nadzwyczaj pomocny, nieomylnie wskazywał ukrytych strzelców, a Krzysiowi zdawało się nawet, że pomagał sterować pędzącymi kulami. Zaraz potem zniknął w krzakach – tam, gdzie musieli leżeć martwi strzelcy, i się zaczęły szelesty i buszowanie. Wujek syknął na wszystkich, kazał odwrócić wzrok i nie zbliżać się do tamtego miejsca.

Dalej wspinali się pod górę, pod słońce. Ptaki skrzeczały, wyraźnie podenerwowane strzelaniną, olbrzymie moskity i roje mikroskopijnych kuczmanów brzęczały i uwijały się w powietrzu, próbując wkłuć się w żyły spoconych Policjantów, żaby rechotały, a rzeka spokojnie szumiała. Krzyś ciął zarośla wiosłem, a z jaką zaciętością ciął! Chlastał je ostrą krawędzią pióra i myślał sobie, że zaraz pochlaszcze tak twarze tych, co na górze, w osadzie. Za Daniela i za Mattiego. Wszyscy wioślarze zaraz wzięli z niego przykład, bo jakże sprawnie szło mu karczowanie tych gęstych, giętkich i twardych witek bagiennej róży, w które tak łatwo wplątywały się nogi. Przyspieszyli więc, jeszcze bardziej rozeźleni, jeszcze bardziej hardzi. Mięśnie napięte, wargi ściśnięte, okaleczone serca zamknięte. Krzyś młody był jeszcze stażem i nie znał dobrze większości Policjantów, lecz instynkt podpowiadał mu, że nie tylko dla niego była to pierwsza, poważna akcja, chrzest bojowy. Nie obciążony nadmierną inteligencją, potrafił doskonale rozszyfrowywać ludzi i widzieć to, co pragnęli ukryć, gdy usta ich mówiły co innego, niż ręce.

 

Po chwili weszli na płaski szczyt, do osady. Jakże mizerna, biedna i brudna była to wioseczka. Smród, kiła, mogiła, syf i malaria, obraz nędzy i rozpaczy. Rozpadające się, krzywe, śmieszne karykatury domków sklejone z butwiejącej dykty, spróchniałych desek, czy falowanej blachy i płatów eternitu nieudolnie powiązanych drutem w chwiejną konstrukcję. Przez chwilę Krzyś uwierzył nawet, że już nikogo to nie ma, że może uciekli lub wszyscy zostali zastrzeleni tam, na dole – ale koledzy Policjanci byli sprytniejsi i nie tak łatwo dawali się nabrać. Omiatali wylotami długich luf ciemne otwory okien, nasłuchiwali z napięciem i szli cicho. Wioślarze ściskali kurczowo trzony wioseł, przygotowując się do ścinania głów. Skrzypnęło coś. Huknął muszkiet. Okiennica na poddaszu spichlerza poszła w pył, w drzazgi. Wyleciał worek i plasnął w czarne błoto. Nie, nie worek. Dziecko. Krzyś, sam sobie się dziwiąc, zabeczał okrutnie i brzydko, jak zarzynany baran. Dziecko, biedne, małe dzieciątko. Och, dlaczego musiało się schować w takim głupim miejscu? 

Koledzy spojrzeli na niego surowo, Wujaszek nakazał milczeć, lecz biedny Krzyś nie potrafił posłuchać rozkazu, i zaczął płakać – a kiedy pomyślał, że nie usłuchał, że właśnie sprzeciwił się woli Świętej Dziewicy, Królowej Rzek, przeraził się, zatkał sobie buzię, lecz – o zgrozo – jeszcze głośniej zabeczał! Zagryzł więc trzonek wiosła, przełknął łzy i z całej siły ścisnął swoje pęknięte, dziecinne serduszko – tak, aby na zawsze już pozostało zamknięte… By nigdy więcej nie zrobiło mu takiego brzydkiego psikusa.

 

Wątłe, koślawe drzwiczki karykaturalnych, obrzydliwych budyneczków ustępowały kolejno pod twardymi buciorami. Policjanci z dzikim wrzaskiem wpadali do ciemnych, zapleśniałych izb i tłukli kolbami, dźgali lufami, cięli ostrymi wiosłami – z furią, na oślep. Pękały kosze, słoje, dzbany; szafy z hukiem padały na ziemię, wzbijając z klepiska tumany kurzu; brzękało szkło, leciały garnki, szmaty, ubrania, narzędzia, dziecinne zabawki. Płakały przerażone kobiety, próbując bezskutecznie bronić się poduszkami albo grabiami, własnymi ciałami zasłaniając swoje dzieci. Krzyś nie chciał ich zabijać, i pewien był niemal, że inni nie chcieli także, lecz wiedział, że się za bardzo już rozeźlili, że wściekli są za Mattiego i Daniela. Czuł, jak mu krew czerwona i paląca uderza do głowy i jak się wzrok na przemian czerwieni i czernieje od tej potwornej, dzikiej, niepowstrzymanej żądzy, i zaraz już chciał zabijać, ranić, rozcinać, zadawać ból – jak najwięcej bólu. Łupnął więc wiosłem babuleńkę, co mu się napatoczyła, a jakże! Mocno tak łupnął, że się bidulka krwią zalała i zęby pogubiła, i drzeć zaczęła wniebogłosy. Taka stara, a jak drze się! To nie przystoi przecież…

Trzasnął więc ją sztorcem wiosła w sam środek twarzy, aż nos w pół złamał i wbił do środka. Dalej więc tłuc ją wiosłem, niechże zamknie się w końcu, niech zdechnie! Czemu nie zdychasz, ty stara kurwo! – darł się Krzyś, okładając babinę wiosłem, tłucząc jej twarz na mielone, a potem ostrą częścią pióra krajając na krwistą sałatkę. Ryczał – wściekły, czerwony i rozpalony, jakby go trawił od środka ogień. Wziął zamach, wciąż rycząc jak bestia, aby głośniej, aby gardło zedrzeć – i przypierdolił z całym impetem, tnąc babciną głowę na dwie niemal równe części. Rozejrzał się wokół, dysząc, i wówczas zgroza go ogarnęła. Koledzy mordowali bez litości, jakby to nie oni byli, a diabły jakieś w ich ciała przyobleczone. Staruszki, kobiety, dzieci – w kałużach krwi na klepisku, na zrujnowane mebla ponabijane, a to na widły; z roztrzaskanymi głowami, ze śliskimi wnętrznościami wylewających się z rozprutych brzuchów… i brzuszków. Dzieci, jak bezwładne, mięsne laleczki.

 

Wypadł więc Krzysiu na zewnątrz, nie mogąc dłużej na to patrzeć, nie mogąc oddychać, bo dusił się tym przesiąkniętym krwią powietrzem, mdliło go i czuł już, że zaraz mu się cofnie. Chwycił otwarte drzwi, żeby się nie wywrócić, a wyrwał je prawie z zawiasów. Taka słabość go zdjęła, że nogi zrobiły się jakby u szmacianej kukły. Dalej zataczał się półprzytomnie, brnąc w błocie, środkiem osady. Koledzy i – o zgrozo! – ten dobrotliwy Wujek z furią wpadali do budynków, a tam już krzyki, drzazgi, krew… Zaraz się dymić zaczęło, a chwilę potem żarłoczne jęzory płomieni zaczęły wyłazić przez te malutkie, krzywe okienka, i jęły lizać drewniane fasady krzywych, karykaturalnych domków, dziko i lubieżnie. Niektórym kobietom udawało się ujść z tego ognistego piekła, lecz nigdy nie uciekały daleko – zwiadowca, diabeł czarny, zaraz je wyłapywał. Z chyżością niepojętą doskakiwał to do jednej, to do drugiej i gmerał coś, a te upadały, krzycząc i wijąc się z bólu. Ludzkie oko za wolne było, żeby za jego ruchami nadążyć i Krzysiu przeczuwał bardziej niż widział, co ten diabeł wyczynia. Jego czarno połyskujące, owadzie odnóża uwijały się jakby w dzikim tańcu, gorliwie pracowały, a sekatory, noże czy może wielkie igły zdawały się szyć coś, lecz w rzeczywistości pruły. Pochylał się nad leżącymi, to znikał przy jednej, to pojawiał się przy drugiej, a za każdym razem, gdy tak robił, z każdej oprawianej sztuki znikały coraz to większe płaty skóry, w końcu mięsa, a dalej oczy, nosy, dłonie i stopy. Krzysia zdjął dreszcz obrzydzenia, bo ten przeklęty diabeł czarny oprawiał je jak krowy, a przecież to kobiety były, i żyły jeszcze, i darły się, bo jakże okrutnie je to bolało! Kiedy to do Krzysia dotarło, to znów mu się słabo zrobiło i znów się nogi ugięły pod nim, jakby w nich kości nie było.

 

Doskoczył wówczas do niego ten diabeł czarny, kruk piekielny. Wyszczerzył zęby w zimnym uśmiechu, a w jednym z tych czarnych, straszliwych szponów trzymał dziecko – małe, nienarodzone jeszcze, które musiał wykroić z brzucha jednej z tych biedaczek – i przemówił. Ust nie otwierał, a mimo to Krzyś słyszał go – w swojej głowie. 

– Najbardziej ze wszystkiego brzydzą mnie ludzkie szczenięta – tak powiedział. Drżała mu ta jego czarna łapa, jakby faktycznie walczył ze sobą, żeby nie puścić dziecka, takie obmierzłe widać mu się jawiło. 

– Brzydzi mnie cały wasz gatunek, i nie łudź się, że macie nade mną pieczę. Mam swoje cele, chwilowo zbieżne z waszymi, i tylko to powstrzymuje mnie przed nakarmieniem się tobą, twoimi kolegami, żałosnym słabeuszem, którego zwiesz wujkiem i całą tą waszą śmiechu wartą policją.

Prychnął z pogardą, krzywiąc ze złości swoją nieludzko plastyczną twarz.

– Najbardziej jednak ze wszystkiego brzydzą mnie te małe, bezwłose… – tu ścisnął główkę, a małe, nienarodzone drgnęło jakby w przestrachu, bo żyło jeszcze, lecz zaraz diabeł czarny, kruk z piekieł wycisnął ją jak wielkiego, bladego pryszcza i ciałko odrzucił jak szmatkę – …gówna.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Cóż, zgodnie z uprzedzeniem – tekst jest bardzo trudny do przebrnięcia głównie z powodu przerażających scen i mnóstwa opisanego w nim, potwornego okrucieństwa. Sama stylizacja przypomina mi nieco Forresta Gumpa. Instynkty, drzemiące w bohaterach, czasem dają o sobie znać i … wstrząsają. 

Z technicznych mignęło mi kilka literówek oraz imię głównego bohatera pisane małą literą. 

Pozdrawiam serdecznie. 

Pecunia non olet

Mocny tekst. Nie przypadły mi go gustu aż nazbyt plastyczne opisy śmierci od kul i wioseł, ale gust gustem, a weryzm i tak bierze górę. Słowa bywają jak pędzel malarza naturysty.

Styl utrzymany, że tak napiszę, w ryzach. Krzyś jest mało lotny na umyśle i styl oddaje to. Pogratulować konsekwencji i warsztatu…

W całości to akurat nie dla mnie historia, ale wspomniane przed chwilą styl i warsztat rekompensują trud brnięcia przez niektóre partie opowiadania.

Hej 

Pomysł jest ciekawy, ale tak naprawdę chwycił mnie dopiero na koniec opowiadania. Co gorsza nic nie wiemy o tym ciekawym pomyśle :D bo wtedy opowiadanie się kończy. Narracja z perspektywy Krzysia jest męcząca na dłuższą metę i moim zdaniem wplatanie przeżyć z jego życia na początku opowiadania niewiele wnosi do fabuły. Sceny gore są realistycznie opisane na pewno na plus, tak jak klimat opowiadania, który pomógł mi przetrwać tą toporną w moim odczuciu narrację. Najbardziej jednak brakowało mi jakiegoś celu, bo okazało się, że poznajemy całą historię by na sam koniec dowiedzieć się czegoś więcej o zwiadowcy, a i tak dostajemy ochłapy :). To coś jakby w Obcym po wyskoczeniu ksenomorfa z klatki piersiowej wrzucić napisy końcowe :P 

Pozdrawiam

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć!

 

Oderwana od rzeczywistości narracja nabijająca się z głównego bohatera ładnie kontrastowała mi z barwnymi opisami brutalnej akcji :P Pomysł ze zwiadowcą przypominał mi trochę “Zapach szkła” Andrzeja Ziemiańskiego, ale tu został wykorzystany w bardziej moralizatorskim celu.

Jeśli chodzi o krytykę, oprócz kilku kwestii językowych wypisanych poniżej, rozczarował mnie ostatni dialog. Nie dość, że pachnie “info-dumpem”, to jeszcze powtarza rzeczy, które dało się wywnioskować z reszty tekstu. Przez cały czas miałem poczucie, że skoro diabeł pofatygował się do Krzysia, żeby mu to wszystko uświadomić (co nie leży nawet w jego interesie), Krzyś mógłby chociaż zdzielić go wiosłem…

Nie znam się też na łódkach, ale w kilku miejscach wiosła są opisywane jako ostre przedmioty, którymi można ciąć jak nożem albo maczetą. Na logikę wydaje mi się, że taka konstrukcja byłaby niebezpieczna dla wioślarza i mogła się prościej zniszczyć, ale są tylko moje luźne przemyślenia ;)

 

Poły czarnego płaszcza zwisły jak jego koszmarne skrzydła.

Bardziej pasowałoby mi “Poły jego czarnego płaszcza zwisły jak koszmarne skrzydła” albo w ogóle bez “jego”.

 

Z tym… Czymś, co chował pod płaszczem.

Powinna być mała litera, to ciągle to samo zdanie.

 

Krzysiowi robiło się nieprzyjemnie od tego gadania, coś w brzuchu go mdliło, i miał już nawet Danielowi przygadać, ale spojrzał, że szklą mu się ze strachu oczy, i nie potrafił już.

Nie wiem, czy to błąd, ale osobiście po “już” na końcu zdania spodziewam się ciągu dalszego i zgrzyta mi, kiedy go nie znajduję. Mogłoby być np. “i już nie potrafił”.

 

Ledwo skryli się za pniami butelkowców, gdy poleciały drzazgi.

Plus jest taki, że dowiedziałem się, czym jest butelkowiec. Niestety niefortunna zbieżność nazwy ze znalezionymi przed chwilą butlami z wodą księżycową spowodowała, że okupiłem to chwilą solidnej dezorientacji.

Tam, na gałęzi, schowany przez okiem tych, którzy zabijali, siedział zwiadowca

przez → przed

 

Chlastał je ostrą krawędzią pióra i myślał sobie, że zaraz pochlaszcze tak twarze tych, co na górze, w osadzie.

“Tych co na górze, w osadzie” sugeruje, że czytelnik wie już, że na górze jest jakaś osada i ktoś w niej będzie. Znowu być może to tylko mój problem, ale nie potraktowałem tego jako wprowadzenia osady, tylko niezrozumiałe odwołanie do czegoś, co musiałem przeoczyć.

 

Czuł, jak mu krew czerwona i paląca uderza do głowy

Nie wydaje mi się, żeby Krzyś mógł czuć kolor krwi, która uderza mu do głowy :P

 

Pozdrawiam

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Hej 

ostam

 

Hmm przeczytałem Twój komentarz i myślisz, że zwiadowca był diabłem? To znaczy ok, to by się wszystko fajnie składało w całość :D Ale z drugiej strony, to straszne rozczarowanie. Wiesz spodziewałem się bardziej czegoś w stylu obcej cywilizacji albo jakieś alternatywnej rzeczywistości :D Zresztą diabeł kocha ludzi :D bo jeśli by wszystkich pozabijał to kto by grzeszył :P 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, Bardzie Jaskrze!

 

Faktycznie, nazywając zwiadowcę diabłem, zaufałem Krzysiowej intuicji ;) Nie zmienia to faktu, że jak dla mnie pełni rolę diabła – doprowadza do rzezi wioski i samemu obchodzi się z jej mieszkańcami w niezbyt szlachetny sposób, stąd zaklasyfikowałem go jako “siłę zła”. Niewykluczone, że maczał też palce w szale, w który wpadają na koniec policjanci.

 

Można by się zastanawiać, która strona konfliktu miała rację z moralnego punktu widzenia, bo z jednej strony to mieszkańcy wioski byli wyjęci spod prawa i wiedzieli, jaka grozi im kara, z drugiej strony kara śmierci jest mało humanitarna (chociażby nie daje przestępcom szans na poprawę), z trzeciej strony nie wiadomo, czy prawo nie było za ostre…

Samemu nie jestem zwolennikiem metod rozwiązywania konfliktów wspieranych przez zwiadowcę. Do tego dochodzi “wrabianie” policjantów w krwiożercze zachowanie, z którego sami nie są zadowoleni (”Krzyś nie chciał ich zabijać, i pewien był niemal, że inni nie chcieli także”), więc jak dla mnie zwiadowca ląduje w jednym worku z diabłami niezależnie od swojego pochodzenia i, jeśli traktować opowiadanie jako zamknięte dzieło, w takiej roli go odczytuję.

 

Nie mogę powiedzieć, że pogniewałbym się, gdybyśmy na koniec dowiedzieli się o zwiadowcy czegoś ciekawszego, ale znacząco wpłynęłoby to na moje rozumienie tekstu ;)

 

Pozdrawiam :)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Dzięki Wam za komentarze i miłe słowa! Wychwyciliście rzeczy, które by mi do głowy nie przyszły – na przykład niepraktyczne wiosła, nad których konstrukcją głębiej się nie zastanawiałem :).

Interpretacja z klasycznym diabłem podoba mi się bardzo, choć miałem w zamyśle coś trochę innego. Bardziej kierunek obcy, inna rasa – ale fakt, że jeśli traktować tekst jako zamkniętą całość, to to pasuje. Kwestia zaś, którą pod koniec wypowiada – racja, z tym można było powalczyć, ale nie wiem, czy na ten moment dałbym radę z siebie wykrzesać coś bardziej treściwego i oryginalniejszego. Może nie.

Pierwotnie miało to być dłuższe i bardziej rozbudowane, ale zmieniłem koncepcję, bo też nie chciałem zostać z kolejnym rozgrzebanym kilkudziesięciostronicowym szkicem i bez paliwa, żeby to skończyć… Zdarza mi się to zdecydowanie zbyt często.

Tak więc zaczynać się miało w miarę niewinnie, a potem eskalować do samego końca, najbardziej brutalnego, najmocniejszego. Tam miał być cios. Bardziej też widzę Zwiadowcę jako obserwatora, pasożyta, który podłącza się do Policjantów, ale to jednak oni cały czas podejmują decyzję – to oni strzelają, a diabeł, ten czarny kruk piekieł, tylko wskazuje. To nie on wpędza ich w szaleństwo, to czysto ludzka natura, nakręcanie spirali przemocy, utrata kontroli, psychologia tłumu. On tylko przychodzi tam i żre, pasie się na tym. Tak ja to widziałem.

Hej

panrebonka

 

Ciekawa koncepcja :) mi osobiście bardziej podoba się niż diabeł ale wiadomo, każdy ma swoje zdanie :)

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Gdyby Steinbeck miał kuzyna z Borisem Vianem albo Rolandem Toporem. :P

Bo mamy tutaj pewnego człowieka, nieco upośledzonego, ale z próbą ukazania go jako, przepraszam za słowo, uroczego. Brzmi to protekcjonalnie z mojej strony, ale chyba najbardziej oddaje to, co czułam czytając. 

 

Przedstawienie go od razu od strony seksualnej przypomina mi Ellinga Ambjornsena – też się zaczynał od zbliżonych opisów. Choć tutaj w kontekście dalszych wydarzeń odnoszę wrażenie, że to Krzyś jest tym diabłem, on to uczynił w wyniku frustracji i emocjonalnego niedorozwoju – czy nadinterpretuję? Bo skoro idziemy w Topora, to taki Chimeryczny Lokator na myśl przychodzi… ;)

 

Sceny są może krwawe, ale nie są, hm, obrzydliwe. Raczej służą konwencji, niż zszokowaniu. Przynajmniej tak to odebrałam. Nie miałam wtf na twarzy, jak w przypadku niektórych cudów współczesnego weird fiction, czy brytyjskich horrorów z Phantom Pressa. 

 

Z technicznych:

 

– „Strzępy mózgu” i kawałek dalej „kawałki mózgu”, może dałoby radę jakoś to zastąpić

– Trochę zbyt często jak na mój czytelniczy gust używałeś pytań czemu, bo, by usprawiedliwić jakąś myśl bohatera:

Bo czemu nie

dlaczego nie miałby wiosłować

bo kto by się nie zgodził?

Wiosłował – bo czemu nie?

dlaczego nie miałby czegoś z tym zrobić?”

Miało to pewnie dać wgląd w jego umysł, jakoby sam siebie musiał upewniać we własnych spostrzeżeniach, ale jako czytelnik zrozumiałbym za drugim razem. :P

– Jeśli narrację jest trzecioosobowa, ale nie z perspektywy wszechwiedzącego narratora, a bardziej z punktu widzenia Krzysia, to przy takim przedstawieniu jego ograniczeń, prawdopodobnie nie znałby słowa „wieloprzegubowy”. „Przegubowy” i owszem, bo takie nogi mają pająki, mają je też autobusy. :P A  ewentualny neologizm byłby usprawiedliwiony, gdyby było ich więcej – bo, np., nie znając słów tworzy sobie nowe.

Ja tymczasem wpadłem na taką teorię, że bohaterowie nie są policją tylko zwykłymi bandytami nękającymi niewinnych, a głównemu bohaterowi wmówili kłamstwo, by działał z nimi. Może to nadinterpretacji i są w tekście dowody przeczące tej teorii, ale wpadłem na to podczas finałowej sceny.

W każdym razie podobało mi się. Narracja ciekawa, całość nieźle opisana.

Lektura początku nie zapowiadała tak wielu drastycznych scen, więc poczułam się mocno zaskoczona takim obrotem sytuacji.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale nie robiłam łapanki, bo nie mam zwyczaju sugerować czegokolwiek w opowiadaniach, których autor zapowiada, że to grafomania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Fajnie przedstawiasz upośledzonego Krzysia, ale ten kij ma jeszcze drugi koniec. Krzyś niewiele rozumie z tego, co się dzieje, a ja razem z nim.

Chętnie dowiedziałabym się więcej, o co chodzi z tym zwiadowcą i temu zwiadowcy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka