- Opowiadanie: Nikolzollern - Robokoń

Robokoń

Opo­wia­da­nie jest po­wią­za­ne z Ka­be­sta­nem losu, o przygodach i nieszczęściach ukochanej tutejszego głównego bohatera, Bu­rzyć – nie bu­do­wać o wynalazku Kalwitza  oraz Lepszy mąż dla Luitgardy, poświęconym wyczynom Karla von Dunkelwalda. Od­no­si się zatem do uni­wer­sum Wiel­kiej Rze­szy z po­wie­ści Przy­pad­ki ry­ce­rza Fre­de­ga­ra von Stet­te­na. W za­my­śle te hi­sto­rie po­win­ny zło­żyć się na cykl opo­wie­ści na mar­gi­ne­sie głów­nej linii nar­ra­cji.

Ozna­cze­nie kon­kur­so­we jest oczy­wi­ście post scrip­tum.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Robokoń

Ro­bo­koń z ła­two­ścią prze­sa­dził spory głaz i zgrab­nie wy­lą­do­wał, wzbi­ja­jąc obłok czer­wo­ne­go mar­sjań­skie­go kurzu. Przy tu­tej­szej gra­wi­ta­cji wstrząs był pra­wie nie­zau­wa­żal­ny. Wol­fram z przy­zwy­cza­je­nia ude­rzył wierz­chow­ca pię­ta­mi, choć ten au­to­ma­tycz­nie wró­cił do re­gu­lar­ne­go ga­lo­pu, jakim po­ru­szał się przed sko­kiem. Lekko prze­chy­la­jąc się na za­krę­tach, pę­dził mię­dzy pu­styn­ny­mi wzgó­rza­mi, lub, na roz­kaz pana, wspi­nał na nie, nie kom­bi­nu­jąc, jak to koń, pod górę, nie ocią­ga­jąc się przed wzię­ciem prze­szko­dy. Cała ta po­praw­ność za­cho­wań iry­to­wa­ła jeźdź­ca, który oba­wiał się, że ide­al­na ste­row­ność me­cha­nicz­nej be­stii źle wpły­nie na jego wła­sne umie­jęt­no­ści. Tę­sk­nił za po­zo­sta­wio­nym na Vul­ka­nii gnia­do­szem Aman­tem, za tym wspa­nia­łym po­czu­ciem do­sko­na­łe­go ze­stro­je­nia, któ­re­go do­świad­czał do­sia­da­jąc go pod­czas ćwi­czeń z kopią i tur­nie­jów uni­wer­sy­tec­kich.

Nie­bo­skie stwo­rze­nie, jakie miał teraz pod sobą, nie pry­cha­ło, nie strzy­gło usza­mi, nie po­trzą­sa­ło grzy­wą, chyba że włą­czy­ło się od­po­wied­nią opcję. Wol­fram nie lubił po­dob­nych ba­je­rów. Przy­po­mi­na­ły mu we­gań­skie pod­rób­ki mię­snych po­traw. Uwa­żał, że jeśli to jest ma­szy­na, to niech bę­dzie ma­szy­na, a jeśli jest post, to mięsa po pro­stu nie ma. W „staj­ni” ro­bo­koń po pro­stu za­mrze, po­sta­wiw­szy kon­tak­to­we pod­ko­wy przed­nich koń­czyn na pa­ne­lu ła­du­ją­cym. Nie bę­dzie wy­pa­try­wał mar­chew­ki i wę­szył po kie­sze­niach pana za ulu­bio­nym li­za­kiem, śmiesz­nie prze­krzy­wia­jąc pysk.

Me­cha­nicz­ny wierz­cho­wiec, był, trze­ba przy­znać,  wy­ko­na­ny na wzór ma­syw­ne­go, acz nie po­zba­wio­ne­go gra­cji, be­tel­gej­skie­go ru­ma­ka. Wkom­po­no­wa­ne na stałe ozdob­ne sio­dło wraz z rzę­dem za­do­wo­li­ły­by szy­ku­ją­ce­go się do pa­ra­dy ge­ne­ra­ła. Z do­stęp­nych ko­lo­rów Wol­fram wy­brał zie­leń za­śnie­dzia­łej mie­dzi. „Koń z po­mni­ka” – żar­to­wa­li ko­le­dzy z pro­jek­tu. Do­ku­pił więc pla­ne­tar­ny ska­fan­der w tymże ko­lo­rze –  jeśli ma być po­mnik, to niech bę­dzie, co się zowie!

Ro­bo­koń wy­wiózł pana na wy­so­kie w wznie­sie­nie, skąd otwie­rał się pięk­ny, jak na mar­twą pla­ne­tę, widok – łań­cuch gór­ski na ho­ry­zon­cie, od­dzie­lo­ny głę­bo­kim ka­nio­nem, z dna któ­re­go tu i ów­dzie wy­ra­sta­ły zwie­trza­łe ka­mien­ne słupy. Z tej stro­ny kra­jo­braz nadal wy­glą­dał dzie­wi­czo, choć był to tylko pozór. Od czasu do czasu do i wokół ka­nio­nu spa­da­ły ogrom­ne bryły lodu, do­star­cza­ne z ob­ło­ku Oorta przez spe­cjal­ne ho­low­ni­ki. Do tego były wy­ko­rzy­sty­wa­ne jed­nost­ki nowej ge­ne­ra­cji – tak zwane mi­kro­sko­kow­ce, zdol­ne do wy­ko­ny­wa­nia pre­cy­zyj­nych sko­ków hi­per­prze­strzen­nych w gra­ni­cach sys­te­mu so­lar­ne­go. Zrzu­ciw­szy ła­du­nek w gór­nych war­stwach at­mos­fe­ry, tak, by gwa­ran­to­wa­nie spadł na pla­ne­tę, sta­tek znowu zni­kał w hi­per­prze­strze­ni i wy­nu­rzał się w po­bli­żu ko­lej­nej lo­do­wej aste­ro­idy.

Wol­fram nie­raz wi­dział, jak taki lo­do­wy po­cisk, cią­gnąc za sobą tren pary wod­nej, prze­bi­ja rzad­ką at­mos­fe­rę pla­ne­ty i roz­trza­sku­je się na jej po­wierzch­ni, a czę­ściej spada na nią w po­sta­ci róż­no­ka­li­bro­we­go gradu. Są­dził, że na to na­wad­nia­nie Marsa jest za wcze­śnie, ale Im­pe­rial­ne Mi­ni­ster­stwo Ter­ra­for­ma­cji i Go­spo­dar­ki Za­so­ba­mi Ko­smicz­ny­mi już za­twier­dzi­ło bu­dżet i prace ru­szy­ły.

„Nie po­win­ni wy­wa­lać ta­kich pie­nię­dzy, póki re­ak­tor nie za­cznie dzia­łać!” – Jeź­dziec wes­tchnął. „A jeśli coś pój­dzie nie tak? Prze­cież nikt tego jesz­cze nie robił! Tylko ob­li­cze­nia i sy­mu­la­cje, w któ­rych za­wsze może za­kraść się błąd, za­brak­nąć ja­kie­goś prze­oczo­ne­go czyn­ni­ka!” – po­my­ślał po raz ty­sięcz­ny – Zresz­tą jeśli spra­wa nie wy­pa­li i wodę unie­sie w ko­smos sło­necz­ny wiatr, będą to je­dy­nie zmar­no­wa­ne pie­nią­dze. Nie moje pie­nią­dze”.

Pro­jekt uskrzy­dlał vul­kań­skie­go ba­ro­na obiet­ni­cą  wie­ko­pom­nej sławy no­we­go Kal­wit­za, a jed­no­cze­śnie przy­tła­czał swoim ogro­mem i stra­szył nie­wy­tłu­ma­czal­nym opty­mi­zmem, wręcz en­tu­zja­zmem Mi­ni­ster­stwa wobec jego śmia­łej kon­cep­cji. Tak czy ina­czej Pro­jekt za­przą­tał głowę Fre­iher­ra Wol­fra­ma von Äuela w stop­niu wy­star­cza­ją­cym, by po­wró­cić do życia po ka­ta­stro­fie ży­cio­wej sprzed dwóch lat. Obec­ne zmar­twie­nia i cią­głe za­da­nia do roz­wią­za­nia, zmia­na pla­ne­ty i to­wa­rzy­stwa spra­wi­ły, że nie mu­siał już co ty­dzień zwie­rzać się spo­wied­ni­ko­wi z myśli sa­mo­bój­czych.

 

Po­czu­cie krzyw­dy i roz­pacz ustą­pi­ły miej­sca smut­ko­wi i no­stal­gii po szczę­śli­wych dniach, kiedy Me­lia­ne wi­ta­ła go swym dzie­cię­cym uśmie­chem i pod­ska­ku­jąc jak dziew­czyn­ka zbie­ga­ła doń po scho­dach swego pa­ła­cy­ku w kam­pu­sie, a dzwon jej spód­nic  uno­sił się i opa­dał jak u mor­skiej me­du­zy.

Za­baw­na, nieco nie­zgra­ba, uczo­na hra­bian­ka za­wład­nę­ła jego ser­cem pod­czas mię­dzy­wy­dzia­ło­wej dys­pu­ty na­uko­wej o per­spek­ty­wach kom­pu­te­ro­we­go ste­ro­wa­nia pro­ce­sa­mi ter­ra­for­ma­cji. Zo­sta­ła tam do­pusz­czo­na, choć nie obro­ni­ła jesz­cze dok­to­ra­tu, lecz już zdo­by­ła sławę wscho­dzą­cej gwiaz­dy in­for­ma­ty­ki. Mło­dziut­ka, drob­na i za­zwy­czaj nie­śmia­ła, wtedy prze­ma­wia­ła z wiel­kim za­pa­łem i wy­pie­ka­mi na twa­rzy, a sta­rzy pro­fe­so­ro­wie uśmie­cha­li się po­błaż­li­wie. Pro­fe­so­ro­wie nieco młod­si przy­kry­wa­li usta dło­nią z obawy przed dwoma ry­ce­rza­mi, sto­ją­cy­mi za wy­so­kim opar­ciem fo­te­la hra­bian­ki i groź­nie zer­ka­ją­cy­mi na obec­nych, go­to­wi we­zwać na po­je­dy­nek za naj­mniej­szy prze­jaw lek­ce­wa­że­nia ich pani. Nikt na uczel­ni oprócz Me­lia­ne nie nosił wów­czas ty­tu­łu hra­biow­skie­go i nawet rek­tor ca­ło­wał jej rękę. Zresz­tą dla męż­czyzn to nie wy­cho­dzi­ło za ramki zwy­czaj­nej kur­tu­azji, na­to­miast sztyw­ne uni­wer­sy­tec­kie damy zży­ma­ły się na to, że muszą jako pierw­sze dygać przed tą smar­ku­lą.

Wol­fram za­po­mniał o całej dys­ku­sji i słu­chał tylko jej głosu. Pa­trzył jak po­ru­sza­ją się jej usta, jak linia szczę­ki bie­gnie ku spi­cza­ste­mu, vul­kań­skie­mu uchu. Badał wszyst­kie za­ło­my jej ob­li­cza po­zba­wio­ne­go krą­gło­ści, ty­po­wej dla „na­dob­nych pa­nien”. Każda grań, każdy jej kącik wy­da­wał mu się prze­uro­czy.

 

 

Wol­fram za­trzy­mał wierz­chow­ca na szczy­cie wzgó­rza. Ro­bo­koń za­stygł w pozie po­mni­ko­wej z unie­sio­ną lewą przed­nią nogą. Wol­fram wy­pro­sto­wał się w sio­dle, wy­cią­ga­jąc do przo­du pra­wi­cę z wy­obra­żo­ną bu­ła­wą. Uśmiech­nął się do wła­sne­go żartu.

– Do­sko­na­ły z pana po­mnik, ba­ro­nie! – usły­szał nagle w słu­chaw­kach hełmu. To był Got­fryd von Ste­inau, nad­zo­ru­ją­cy Pro­jekt urzęd­nik mi­ni­ster­stwa, za­wsze uśmiech­nię­ty, jo­wial­ny gru­bas z Ma­la­gry. U stóp wznie­sie­nia w chmu­rze czer­wo­ne­go pyłu za­trzy­ma­ły się dwa po­jaz­dy – czte­ro­ko­ło­wiec Got­fry­da i tan­kiet­ka. Urzęd­ni­ko­wi to­wa­rzy­szył pro­fe­sor Jurij De­mien­tjew z landu ce­sar­skie­go na Wcie­le­niu. Też gość z nad­wa­gą. Ci dwaj przy­pa­dli sobie do gustu i czę­sto spę­dza­li wolny czas, ga­nia­jąc wśród mar­sjań­skich wydm lub gra­jąc na bi­lar­dzie w kan­ty­nie.

Wol­fram uśmiech­nął się: „Ga­bi­ne­to­wy na­uko­wiec i ga­bi­ne­to­wy biu­ro­kra­ta. Dwaj zbie­gli mę­żu­sie po pięć­dzie­siąt­ce na nie­spo­dzie­wa­nych wa­ka­cjach. Nikt nie besz­ta za na­ru­sze­nie diety i nie stra­szy ata­kiem po­da­gry po ko­lej­nym piwie”.

– Ści­ga­my się do Obiek­tu, ba­ro­nie? – za­brzmiał w słu­chaw­kach De­mien­tjew. Mówił po ril­gerdz­ku z mięk­kim, sło­wiań­skim ak­cen­tem. Nie­któ­rym się on po­do­bał, ale Äuela przy­pra­wiał o iry­ta­cję. Każdy język ma swoją mu­zy­kę.

– Dzię­ku­ję pro­fe­so­rze, nie mam ocho­ty. – Baron nie jeź­dził na Obiekt, jeśli nie wy­ma­ga­ła tego praca.

– W takim razie do zo­ba­cze­nia na nie­szpo­rach – po­wie­dział pan Got­fryd – Jurij, na trzy!

Po­jaz­dy ru­szy­ły, wy­rzu­ca­jąc spod kół i gą­sie­nic fon­tan­ny żwiru. Wol­fram ob­ró­cił ro­bo­ko­nia, żeby po­pa­trzeć jak zni­ka­ją mię­dzy wy­dma­mi. Po­stał chwi­lę, dając im fory, a potem, nagle po­czuw­szy po­trze­bę ruchu po­pę­dził wierz­chow­ca w ich ślady. Me­cha­nicz­na be­stia pę­dzi­ła na prze­łaj, prze­ska­ku­jąc głazy i roz­pa­dli­ny, które po­jaz­dy Ste­inaua i De­mien­tje­wa mu­sia­ły omi­jać.

Gi­gan­tycz­ny lej Obiek­tu zwę­ża­ją­cą się spi­ra­lą wrzy­nał się w po­wierzch­nię Marsa na głę­bo­kość już sze­ściu ki­lo­me­trów. Na głę­bo­ko­ści dzie­się­ciu, gdzie za­czy­na­ły się złoża gra­wi­to­nu, miał zna­leźć się po­tęż­ny re­ak­tor Kal­wit­za, zmo­dy­fi­ko­wa­ny zgod­nie z kon­cep­cją Wol­fra­ma. Urzą­dze­nie sław­ne­go wy­na­laz­cy, roz­sz­cze­pia­ją­ce jądro gra­wi­to­nu, po­zwa­la­ło wy­twa­rzać do­dat­ko­wą gra­wi­ta­cję na ma­łych cia­łach ko­smicz­nych, ale kwe­stia zu­ży­cia rzad­kie­go w ga­lak­ty­ce mi­ne­ra­łu, któ­rej fre­iherr von Kal­witz nie zdą­żył roz­wią­zać, spra­wi­ła, że spra­wę za­rzu­co­no, choć sam po­mysł wy­ko­rzy­sta­no do stwo­rze­nia bom­bar­dy gra­wi­ta­cyj­nej.  Äuel in­te­re­so­wał się te­ma­tem od dłuż­sze­go czasu, nie zwie­rza­jąc się z tym ni­ko­mu oprócz Me­lia­ne. „Kwe­stia zu­ży­cia gra­wi­to­nu” była bo­wiem w śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim sy­no­ni­mem za­gad­ki nie do roz­wią­za­nia. Ale czyż po­mysł Kal­wit­za nie ucho­dził rów­nież za sza­lo­ny, póki nie zo­stał zre­ali­zo­wa­ny w me­ta­lu i świat nie uj­rzał jeźdź­ca ob­jeż­dża­ją­ce­go wo­ko­ło aste­ro­idę?

Skwa­śnia­li nu­dzia­rze, trzy­dzie­ści lat z rzędu czy­ta­ją­cy swoje po­żół­kłe skryp­ty, nie ro­zu­mie­li wi­zjo­ne­rów, bali się te­ma­tów, nie gwa­ran­tu­ją­cych awan­sów i ty­tu­łów na­uko­wych. Me­lia­ne tak się od nich róż­ni­ła! Ich mi­łość za­czę­ła się z roz­mów o nauce, wy­na­laz­kach i tech­no­lo­giach. O uczu­ciach nie roz­ma­wia­li, szko­da czasu! W ogóle samo roz­ma­wia­nie z hra­bian­ką Im­la­dris by­wa­ło dość oso­bli­we. Od czasu do czasu, nie­kie­dy w po­ło­wie zda­nia, na­wie­dza­ły ją po­my­sły do­ty­czą­ce ko­lej­ne­go ge­nial­ne­go pro­gra­mu. Wów­czas uno­si­ła dłoń i trze­po­ta­ła pa­lusz­ka­mi koło ucha, co było sy­gna­łem dla sto­ją­cej za fo­te­lem fa­mu­lu­ski, która nie­zwłocz­nie po­da­wa­ła jej opra­wio­ny w sre­bro ta­blet. Pew­ne­go razu nawet po­rzu­ci­ła ta­niec pod­czas balu uczel­nia­ne­go i po­bie­gła w kąt, gdzie stała słu­żą­ca, zo­sta­wiw­szy ka­wa­le­ra na środ­ku sali z roz­dzia­wio­ną gębą. Za­ję­ta pi­sa­niem ko­lej­ne­go pro­gra­mu pod­czas tur­nie­ju nie za­uwa­ży­ła, że ry­cerz po­chy­lił kopię, żeby ona za­wią­za­ła na niej swoją wstę­gę. Zresz­tą wszyst­kie te dzi­wac­twa ucho­dzi­ły Me­lia­ne pła­zem z po­wo­du wy­so­kie­go ty­tu­łu i nie­kwe­stio­no­wa­ne­go ta­len­tu.

 

Ro­bo­koń pę­dził przez mar­sjań­skie pust­ko­wia, cięż­ko ude­rza­jąc o zie­mię me­ta­lo­wy­mi pod­ko­wa­mi na sprę­ży­stym two­rzy­wie kopyt. Baron po­chy­lił wy­ima­gi­no­wa­ną kopię z trze­po­czą­cą wstę­gą Me­lia­ne i po­grą­żył się we wspo­mnie­niach.  

 

Tur­nie­jo­wy grot pre­cy­zyj­nie tra­fił w „żabi pysk” prze­ciw­ni­ka. Wy­rwa­ny z sio­dła pro­rek­tor fik­nął w po­wie­trzu i grzmot­nął na żwir areny. Przed­tem von Äuel uczest­ni­czył w tur­nie­jach głów­nie dla pod­trzy­ma­nia kon­dy­cji, lecz tego dnia było ina­czej. Zde­cy­do­wa­ny uczy­nić Me­lia­ne kró­lo­wą mi­ło­ści i pięk­na po­wa­lał jed­ne­go prze­ciw­ni­ka za dru­gim. Pro­rek­tor był dla Wol­fra­ma żad­nym prze­ciw­ni­kiem,  jak zresz­tą i więk­szość wy­kła­dow­ców uni­wer­sy­te­tu. Po­waż­niej­sze we­zwa­nie sta­no­wi­li stu­den­ci, zwłasz­cza ci z in­nych pla­net. Śro­do­wi­sko aka­de­mic­kie Vul­ka­nii nie wy­róż­nia­ło się du­chem ry­cer­skim, co było ty­po­we dla pla­net nie­daw­no zre­feu­da­li­zo­wa­nych. Pół­to­ra stu­le­cia w Rze­szy jesz­cze nie prze­ku­ły Vul­kan­czy­ków na po­do­bień­stwo zdo­byw­ców, ale przy­naj­mniej część się sta­ra­ła speł­niać wy­ma­ga­nia.

Zgo­dzi­ła się wyjść za niego. Tak po pro­stu, przy kawie, w środ­ku roz­mo­wy o kom­pu­te­ro­wym ste­ro­wa­niu re­ak­to­ra­mi nu­kle­ar­ny­mi. Było im tak do­brze, że Wol­fram pół­żar­tem po­wie­dział: „Ro­zu­mie­my się tak do­sko­na­le, iż po­ślu­bił­bym moją panią bez za­sta­no­wie­nia”.

Me­lia­ne spoj­rza­ła na niego uważ­niej. Od­wza­jem­nił spoj­rze­nie. Ich oczy się spo­tka­ły. Po chwi­li dziew­czy­nę zalał ru­mie­niec. Spu­ści­ła oczy. „Tak” po­wie­dzia­ła cicho.

 Boże! Tak! Ponad wszyst­kie na­dzie­je. Oczy­wi­ście, ist­nia­ły jesz­cze różne „jeśli” ze stro­ny ro­dzin, ale wszyst­kie do po­ko­na­nia. Wpraw­dzie Me­lia­ne była naj­star­szym dziec­kiem, sto­lec dzie­dzi­czył jej brat, a jej samej po­zwo­lo­no swo­bod­nie zaj­mo­wać się nauką, wy­łą­cza­jąc z po­li­ty­ki ma­try­mo­nial­nej hrab­stwa. Zatem ślub ze sto­ją­cym o jeden sto­pień niżej ba­ro­nem z tegoż śro­do­wi­ska na­uko­we­go nie bę­dzie ra­żą­cym me­za­lian­sem.

Z kolei ród von Äuel po­cho­dził z Al­de­ba­ra­na, z oj­czy­zny Kal­wit­za, dokąd jego przod­ko­wie do­tar­li wprost z Rigla. Na Vul­ka­nię Äuelo­wie przy­by­li jako zwy­kli ry­ce­rze, lecz wal­cząc w woj­nach pod­bo­ju i po­dzia­łu u boku jed­ne­go z przy­szłych hra­biów, do­ro­bi­li się wła­sne­go pań­stwa sta­no­we­go. Ślub z Vul­kan­ką, na­ru­szał tra­dy­cję ich ro­dzi­ny, gdyż męż­czyź­ni von Äuel za­wsze że­ni­li się z ril­gerdz­ki­mi ko­bie­ta­mi, choć­by na­rze­czo­nych na­le­ża­ło spro­wa­dzać z innej pla­ne­ty. Dzię­ki temu sam Wol­fram był po­staw­nym nie­bie­sko­okim blon­dy­nem z ide­al­nie okrą­gły­mi usza­mi. Sta­ran­ne wy­cho­wa­nie do­peł­nia­ło jego wzor­co­wo ril­gerdz­ki wi­ze­ru­nek. Wy­mo­wa jak w ce­sar­skiej sto­li­cy, zero lo­kal­nych na­le­cia­ło­ści, po­ezja, mu­zy­ka i cnoty ry­cer­skie.

Wol­fram uśmiech­nął się, wspo­mi­na­jąc, z jakim pa­to­sem pani matka o tym roz­pra­wia­ła. Z jej stro­ny można było spo­dzie­wać naj­więk­sze­go oporu, pan oj­ciec pa­trzył na te spra­wy bar­dziej prag­ma­tycz­nie. Per­spek­ty­wa wże­nie­nia syna w ro­dzi­nę hra­biow­ską, jedną z naj­po­tęż­niej­szych na pla­ne­cie, prze­ma­wia­ła do jego am­bi­cji i wy­obraź­ni.

– No wiesz, moja pani – rzekł stary baron, przy­gła­dza­jąc siwy, szorst­ki wąs – sądzę, że nie od­stą­pi­my od tra­dy­cji na­sze­go rodu, jeśli po­zwo­li­my Wol­fra­mo­wi po­ślu­bić hra­bian­kę Im­la­dris. Prze­cież Gu­staw, nasz głów­ny dzie­dzic, już się oże­nił z panną z Rigla, więc naj­wyż­szy czas po­my­śleć o ko­nek­sjach…

 

Jeź­dziec wzle­ciał na szczyt ko­lej­ne­go wznie­sie­nia i nagle zna­lazł się na skra­ju urwi­ska. Ro­bo­koń ostro za­ha­mo­wał, wy­rzu­ca­jąc spod przed­nich kopyt fon­tan­ny żwiru i ka­my­ków. Impet rzu­cił ba­ro­nem o wy­so­ki, przed­ni łęk ko­pij­ni­cze­go sio­dła, a w słu­chaw­kach ska­fan­dra roz­le­gło się ostrze­gaw­cze rże­nie wierz­chow­ca. Ska­ner te­re­nu za późno wy­krył urwi­sko i prze­oraw­szy żwir przed­nie nogi stra­ci­ły opar­cie. W nor­mal­nych wa­run­kach na­le­ża­ło wyjąć nogi ze strze­mion, rzu­cić cugle i ze­sko­czyć z koń­skie­go grzbie­tu, by nie po­le­cieć wraz z wierz­chow­cem na łeb na szyję. Ro­bo­koń wy­emi­to­wał uprze­dza­ją­ce chrap­nię­cie, przy­siadł i po­tęż­nie wybił się w po­wie­trze. Wol­fram odbił się od jesz­cze wyż­sze­go tyl­ne­go łęku i wy­pro­sto­wał się w sio­dle, na­prę­ża­jąc nogi przed twar­dym lą­do­wa­niem, al­bo­wiem wy­so­kość na oko wy­no­si­ła około dzie­się­ciu me­trów. To było sporo nawet dla Marsa. „Jak­bym sko­czył w zam­ko­we­go muru po za­chod­niej stro­nie” – po­my­ślał fre­iherr wspo­mi­na­jąc ro­dzi­mą sie­dzi­bę i pa­trząc na szyb­ko zbli­ża­ją­cą się glebę. W dwóch me­trach od niej ro­bo­koń od­pa­lił ukry­te w koń­czy­nach ła­dun­ki ha­mul­co­we i opadł na zie­mie lekko, jakby prze­sa­dził za­le­d­wie me­tro­wy ży­wo­płot w parku.

„Och, żeby ktoś wy­na­lazł spo­sób na zmięk­cze­nie upad­ków ży­cio­wych” – wes­tchnął baron. Bli­skie szczę­ście z Me­lia­ne, było na wy­cią­gnię­cie ręki, lśnią­ce i mi­go­cą­ce ni­czym krysz­ta­ło­wy wazon, lecz nie­mal w ostat­niej chwi­li los roz­trza­skał je na mnó­stwo ostrych odłam­ków. Śmierć jej ojca, hra­bie­go Im­la­dris, ża­ło­ba, głu­pia wojna roz­pę­ta­na przez brata, klę­ska i wresz­cie ręka Me­lia­ne w roli ostat­niej deski ra­tun­ku dla gi­ną­ce­go hrab­stwa.

 

Gdy do­wie­dział się, że do kam­pu­su uni­wer­sy­tec­kie­go przy­by­ła hra­bi­na Im­la­dris, któ­rej ledwo udało się zbiec z ob­lę­żo­nej sto­li­cy, po­czuł zimno i ucisk w sercu. Do­my­ślał się, po co przy­je­cha­ła. Do­siadł Aman­ta i po­je­chał do pa­ła­cy­ku uko­cha­nej. Była już noc, ale pełny księ­życ, za­le­wał kam­pus swym chłod­nym, nie­po­ko­ją­cym świa­tłem. Za­trzy­mał się w gę­stym cie­niu wiel­kie­go pła­ta­na i nie zsia­da­jąc z konia, przez oświe­tlo­ne okna dru­gie­go pię­tra ob­ser­wo­wał scenę z udzia­łem matki i córki. Matkę do­strze­gał głów­nie jako mio­ta­ją­cy się cień na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Wi­dział Me­lia­ne opar­tą o ścia­nę, z unie­sio­ną głową. Bar­dziej do­po­wia­dał sobie niż z tej od­le­gło­ści wi­dział jej za­ci­śnię­te  usta i na­bie­ga­ją­ce łzami oczy. Pa­trzył na jej od­sło­nię­te gar­dło. Wła­ści­wie to ono mu wszyst­ko po­wie­dzia­ło – co­kol­wiek powie, czy nie powie nic – wynik tej walki jest prze­są­dzo­ny. Taki jest los księż­nicz­ki. I tak długo przed nim ucie­ka­ła. Kiedy spu­ści­ła głowę, wie­dział, że jest po wszyst­kim. Od­je­chał w ciem­ność.

Czło­wiek z gminu, albo nawet zwy­kły ry­cerz, mógł­by za­py­tać, dla­cze­go nie wal­czył o swoje szczę­ście, lecz baron Wol­fram stał wy­star­cza­ją­co wy­so­ko, by zda­wać sobie spra­wę z re­aliów życia wiel­kich rodów. Usi­łu­jąc we­drzeć się mię­dzy Me­lia­nę i jej prze­zna­cze­nie tylko po­mno­żył­by cier­pie­nie uko­cha­nej. Zatem od­szedł, wy­je­chał z mia­sta, tak by nie mu­sia­ła się z nim spo­ty­kać i tłu­ma­czyć. Mo­dlił się, żeby miała siły roz­po­cząć nowe życie bez niego. Szko­da, że na za­wsze odej­dzie ta uczo­na dziew­czyn­ka, bez­tro­sko prze­ry­wa­ją­ca ta­niec, bo na­wie­dził ją cie­ka­wy po­mysł. Daj Boże, żeby w życiu wiel­kiej pani, peł­nym po­li­ty­ki, in­tryg i na­pięć zo­sta­ło tro­chę miej­sca dla umi­ło­wa­nej nauki! Daj Boże!

A co z nim? Uża­la­nie się nad sobą było nie­god­ne ry­ce­rza. Wol­fram za­wsze gar­dził sła­be­usza­mi, bia­do­lą­cy­mi nad swym losem i śmiał się z sza­leń­ców mi­ło­ści z ham­har­skich po­ema­tów, prze­le­wa­ją­cych łzy roz­pa­czy na pust­ko­wiu. A teraz w jego pier­si ziała ogrom­na wyrwa. Ob­ja­śnie­nia, które prze­ko­ny­wa­ły rozum nie po­cie­sza­ły serca, w któ­rym bu­szo­wa­ło tor­na­do sple­cio­ne z roz­pa­czy, buntu i wście­kło­ści.

Duma nie po­zwa­la­ła mu szu­kać po­cie­sze­nia na dnie kie­li­cha i w łożu la­dacz­ni­cy. Na za­ję­ciach na­uko­wych nie mógł się sku­pić. Wście­kłość szu­ka­ła uj­ścia, a pust­ka w duszy wo­ła­ła o śmierć. „Wojna, czy klasz­tor?” – za­sta­na­wiał się. Od­po­wied­niej wojny w po­bli­żu nie było, a gdyby nawet była, jako baron nie mógł się do niej włą­czyć po któ­rej­kol­wiek stro­nie bez kon­se­kwen­cji dla su­ze­re­na i wła­sne­go rodu. Bę­dzie szu­kać śmier­ci na innej pla­ne­cie. W my­ślach już pę­dził do ataku, a pół­to­rak dziad­ka dra­pież­nie bły­skał w pro­mie­niach ob­ce­go słoń­ca. Z takim po­sta­no­wie­niem prze­kro­czył próg domu.

Służ­ba scho­dzi­ła mu z drogi. Zaraz włą­czy kom­pu­ter i spraw­dzi gdzie się leją… Przy biur­ku ktoś sie­dział. Ko­bie­ta. Me­lia­ne? Jak? Nie­moż­li­we. Za­po­mniał, że na świe­cie są też inne nie­wia­sty. Dama w po­dróż­nej sukni po­wsta­ła z fo­te­la i ob­ró­ci­ła do niego, od­kry­wa­jąc ob­ję­cia. Mama. Przy­je­cha­ła na­tych­miast, jak tylko usły­sza­ła o klę­sce Im­la­dryj­czy­ków. Przy­tu­li­ła go bez słowa. Zatem klasz­tor.

Opat wy­słu­chał spo­wie­dzi Wol­fra­ma, po czym wy­słał go do łu­pa­nia ka­mie­ni na bu­do­wę wieży do wy­pa­la­nia wap­nia. Wście­kłość ucho­dzi­ła przez młot w rę­kach, a zmę­cze­nie od­bie­ra­ło ostrość złym my­ślom. Wy­zu­ty z po­wierz­chow­nych emo­cji śpiew mni­chów po­ru­szał ja­kieś głęb­sze po­kła­dy duszy, od­ry­wał od nie­do­li do­cze­snej i skła­niał do opła­ki­wa­nia wła­snej grzesz­no­ści i upad­ku ro­dza­ju ludz­kie­go. Baron za­czął po­strze­gać szczę­ście jako atry­but życia wiecz­ne­go, cza­sa­mi w dro­dze wy­jąt­ku, pusz­cza­ją­cy przy­pad­ko­we pro­mie­nia na ten padół łez.

Praca fi­zycz­na po­bu­dza­ła krą­że­nie i mózg za­czę­ły znowu po­ja­wiać świe­że kon­cep­cję na­uko­we. Myśli ba­ro­na znowu krą­ży­ły wokół re­ak­to­ra Kal­wit­za. Wiel­ce obie­cu­ją­cy po­mysł roz­bił się o kwe­stię zu­ży­cia gra­wi­to­nu przez ze­wnętrz­ne mo­du­ły „na­świe­tla­ją­ce” pro­mie­nia­mi roz­pa­du tej rzad­kiej sub­stan­cji „do­cią­ża­ny” obiekt. Wy­na­laz­ca za­pew­niał, że roz­wią­że ten pro­blem, lecz stra­cił życie, zanim to zro­bił.  Choć me­to­da nie­wąt­pli­wie dzia­ła­ła, kosz­ta eks­plo­ata­cji czy­ni­ły ją bez­u­ży­tecz­ną, wy­jąw­szy stwo­rze­nie bom­bard gra­wi­ta­cyj­nych, bu­rzą­cych mia­sta na pod­bi­ja­nych pla­ne­tach przez krót­ko­trwa­łe skoki siły cią­że­nia. To, do czego była opra­co­wa­na – czyli do ter­ra­for­ma­cji le­żą­cych w stre­fie życia księ­ży­ców i po­mniej­szych pla­net – nadal po­zo­sta­wa­ło poza za­się­giem.

„A jeśli zajść z innej stro­ny? – my­ślał Wol­fram, leżąc na twar­dej pry­czy w klasz­tor­nej celi – jeśli umie­ścić re­ak­tor we­wnątrz pla­ne­ty i za­ini­cjo­wać pro­ces w roz­le­głych acz ubo­gich zło­żach, gdzie nie opła­ca się wy­do­by­cie? Re­ak­cja ni­skiej in­ten­syw­no­ści, to­czą­ca się w środ­ku pla­ne­ty może też roz­grzać jej jądro i wzmoc­nić pole ma­gne­tycz­ne!”

Wsko­czył na równe nogi i od­pa­lił świe­cę od lamp­ki oliw­nej przed wi­ze­run­kiem Maryi. Za­siadł przy stole. Pióro za­zgrzy­ta­ło po pa­pie­rze. W noc­nej ciszy myśl bez prze­szkód ukła­da­ła się w zda­nia a de­ta­le kon­cep­cji zaj­mo­wa­ły swe miej­sce w po­wsta­ją­cej ca­ło­ści. O brza­sku zarys pro­jek­tu był gotów. Wol­fram po­sta­no­wił prze­spać się do jutrz­ni, ale obu­dził się do­pie­ro jak za­dzwo­ni­li na mszę.

Opat za­uwa­żył w ba­ro­nie zmia­nę, do­strzegł cel i wolę życia. Choć ten nadal był nie­szczę­śli­wy i zha­ra­ta­ny, jak po­strze­la­na przez tre­busz zam­ko­wa wieża, nie przy­po­mi­nał już jed­nak bez­kształt­nej kupy gruzu, jaką zwa­lił się tu przed dwoma ty­go­dnia­mi. Odtąd Wol­fram po­po­łu­dnia­mi mógł pra­co­wać nad swoim pro­jek­tem, który coraz bar­dziej kry­sta­li­zo­wał się w gło­wie. Praca wcią­ga­ła go w swe tryby i on był temu rad. Cza­sa­mi za­po­mi­nał o cza­sie i nie sły­szał dzwo­nu na kom­ple­tę, a kładł się do­pie­ro po nok­tur­nie. Po ty­go­dniu zro­bił już wszyst­ko, co mógł  bez kom­pu­te­ra i do­stę­pu do baz da­nych. Po­szedł do opata po bło­go­sła­wień­stwo na opusz­cze­nie klasz­to­ru i po­wrót na uni­wer­sy­tet.

– Myślę, że już mogę pana bez­piecz­nie wy­pu­ścić, ba­ro­nie – po­wie­dział mnich po tym jak po­bło­go­sła­wił go oszczęd­nym ru­chem ko­ści­stej ręki. Ry­cerz zwró­cił uwagę, że opat znowu ty­tu­ło­wał go ba­ro­nem, choć jego jesz­cze wczo­raj na­zy­wał go bra­tem Wol­fra­mem. Tro­chę go to za­bo­la­ło, w oku za­krę­ci­ła się łza.

– Ojcze, od­cho­dzę, ale po­zo­sta­wiam tu ka­wa­łek swej duszy. 

– Radzę trzy­mać duszę w jed­nym ka­wał­ku. Cie­szę się, że mo­gli­śmy pomóc.

Wol­fram wy­szedł na dzie­dzi­niec, gdzie cze­kał na niego osio­dła­ny Amant, trzy­ma­ny za uzdę przez brata eko­no­ma. Lekko wsko­czył na grzbiet wierz­cho­wa i od­bie­ra­jąc cugle z rąk mni­cha, wrę­czył mu mie­szek wy­pcha­ny zło­ty­mi so­li­da­mi –  nędz­ne po­dzię­ko­wa­nie za ura­to­wa­nie życia i być może duszy. Ru­szył stępa, że­gna­ny śpie­wem mni­chów, do­la­tu­ją­cym z ko­ścio­ła klasz­tor­ne­go. Przy­sta­nął, żeby do­słu­chać do końca se­kwen­cji, wes­tchnął, prze­że­gnał się i po­pę­dził konia.

 

Ro­bo­koń wy­szedł na pro­stą i le­ciał na­przód w wy­cią­gnię­tym ga­lo­pie. W kil­ku­dzie­się­ciu me­trach z pra­wej i lewej ku­rzy­ły po­jaz­dy De­mien­tje­wa i Ste­inau.

Gą­sie­ni­co­wy po­jazd pro­fe­so­ra po­zo­sta­wał nieco w tyle wzglę­dem czte­ro­ko­łow­ca urzęd­ni­ka i nie miał szans z ro­bo­ko­niem ba­ro­na. Von Ste­inau za­uwa­żył do­ga­nia­ją­ce­go jeźdź­ca i dodał „gazu”, ale na mo­ment się roz­ko­ja­rzył i na­le­ciał kołem na więk­szy ka­mień. Po­jazd pod­sko­czył i pra­wie się wy­wró­cił. Gru­bas z Ma­la­gry zdo­łał go jed­nak opa­no­wać, szyb­ko prze­no­sząc wagę swego ciała na drugą stro­nę, ale stra­cił pręd­kość. Baron wy­su­nął się na pro­wa­dze­nie. Po­ko­na­ni ry­wa­le po­ma­cha­li mu rę­ka­mi i skrę­ci­li w stro­ny mia­stecz­ka star­sze­go per­so­ne­lu bu­do­wy. Ro­bo­koń zwol­nił i nie­śpiesz­nym truch­tem zbli­żył się do kra­wę­dzi gi­gan­tycz­ne­go wy­ko­pu.

Mro­wie ludzi w ta­nich, ro­bo­czych ska­fan­drach wgry­za­ło się w skałę oskar­da­mi, ła­do­wa­ło grunt na tacz­ki, ob­słu­gi­wa­ło taśmy trans­por­to­we. Nie­opo­dal leju z urob­ku sy­pa­no sztucz­ne wzgó­rze, na któ­rym miała sta­nąć for­te­ca strze­gą­ca Obiek­tu. Na drugą hałdę skła­da­no ka­mie­nie zdat­ne do bu­do­wy tejże for­te­cy i przy­szłe­go mia­sta oto­czo­ne­go po­dwój­ny­mi mu­ra­mi. Oczy­wi­ście z wiel­ki­mi ko­par­ka­mi, ja­kich się używa w ko­pal­niach od­kryw­ko­wych, prace po­su­wa­ły­by się szyb­ciej, ale na po­bli­skim Wcie­le­niu przy­mie­ra­ło gło­dem mnó­stwo ludzi, nie zna­ją­cych żad­ne­go uży­tecz­ne­go rze­mio­sła, nie­przy­dat­nych w rol­nic­twie ani na woj­nie. Trze­ba było zna­leźć im ja­kieś za­ję­cie. Oprócz biu­ro­we­go plank­to­nu było wśród nich sporo przed­sta­wi­cie­li tak zwa­nej klasy kre­atyw­nej. Teraz ręcz­nie kre­owa­li nową rze­czy­wi­stość. Tak po­wie­dział Karl von Dun­kel­wald, fre­iherr z Al­de­ba­ra­na, po­sia­dacz dru­gie­go ro­bo­ko­nia na Mar­sie.

W obec­no­ści tego za­gad­ko­we­go czło­wie­ka Wol­fram czuł się nie­swo­jo, choć byli do sie­bie pod wie­lo­ma wzglę­da­mi po­dob­ni. Al­de­ba­rań­czyk rów­nież po­cho­dził ze sta­rej ril­gerdz­kiej ro­dzi­ny, był blon­dy­nem po­dob­ne­go wzro­stu, tylko nosił dłu­gie włosy. Długi, orli nos roz­dzie­lał duże sta­lo­wo­sza­re oczy. Mało po­wie­dzieć, że był przy­stoj­ny – był pięk­nym ry­ce­rzem, o peł­nych wdzię­ku, pre­cy­zyj­nych ru­chach, nie­ska­zi­tel­nych ma­nie­rach i bar­dzo, ale to bar­dzo kon­tro­wer­syj­nej re­pu­ta­cji. Mó­wio­no, że zo­stał ska­za­ny na ścię­cie za or­ga­ni­za­cję spi­sku prze­ciw­ko swej pani, ale zszedł z sza­fo­tu wolno, ura­to­wa­ny przez mi­łość pew­nej dzie­wi­cy. Po­wia­da­no, iż oże­niw­szy się z nią z musu, trak­to­wał bie­dacz­kę bar­dzo źle, a w końcu nawet opu­ścił Al­de­ba­ran, po to by zo­stać szpie­giem na pla­ne­cie Wcie­le­nia w ra­mach przy­go­to­wa­nia in­wa­zji. O jego wy­czy­nach tam krą­ży­ły le­gen­dy. Nie wia­do­mo, co tam na niego wpły­nę­ło, ale zmie­nił swój sto­su­nek do mał­żon­ki, którą  trak­to­wał teraz z wiel­kim sza­cun­kiem i ga­lan­te­rią. Kiedy wy­star­to­wał pro­jekt mar­sjań­ski zo­stał po­pro­szo­ny o pomoc w re­kru­ta­cji ro­bot­ni­ków z Wcie­le­nia, gdyż znał się na tam­tej­szych spra­wach. Zgo­dził się i przy­jął sta­no­wi­sko peł­no­moc­ni­ka do spraw nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej siły ro­bo­czej. W ten spo­sób zo­stał wład­cą stu dwu­dzie­stu ty­się­cy ko­pa­czy, miesz­ka­ją­cych w wiel­kich han­ga­rach na róż­nych po­zio­mach spi­ral­nie opa­da­ją­ce­go wy­ko­pu.

A oto i on. O wilku mowa.

Dun­kel­wald je­chał stępa wzdłuż kra­wę­dzi wy­ko­pu. Jego ro­bo­koń był wy­sty­li­zo­wa­ny pod ru­ma­ka w la­drze, a ska­fan­der imi­to­wał zbro­ję z modną na Al­de­ba­ra­nie przy­łbi­cą typu bi­co­que. Wszyst­ko w ko­lo­rze czar­nym. Wy­glą­dał zło­wiesz­czo i chyba o to mu cho­dzi­ło. Zbli­żyw­szy się do Wol­fra­ma na od­le­głóść trzech koń­skich kor­pu­sów Karl do­tknął rę­ka­wi­cą osło­ny hełmu, która na­tych­miast stała się prze­zro­czy­sta. Czar­ny ro­bo­koń wy­ko­nał po­pi­so­wy ukłon, przy­pa­da­jąc na jedno przed­nie ko­la­no, zaś jeź­dziec opi­sał ręką sze­ro­ki łuk, jakby miał w niej ka­pe­lusz z pió­rem. Vul­kań­ski baron mi­mo­wol­nie od­wza­jem­nił szel­mow­ski uśmiech Al­de­ba­rań­czy­ka.

Czo­łem, ba­ro­nie! – po­wie­dzie­li oby­dwaj fraj­her­rzy jed­no­cze­śnie i się ro­ze­śmia­li. Ru­szy­li razem wzdłuż kra­wę­dzi urwi­ska. Karl od czasu do czasu zer­kał na ma­lut­kie po­sta­cie dwu­noż­nych mró­wek nie­prze­rwa­nym po­to­kiem peł­zną­ce po wi­ją­cej spi­ral­nie dro­dze do i z cze­lu­ści gi­gan­tycz­ne­go wy­ko­pu. Wol­fram sta­rał się nie pa­trzeć w tę stro­nę.

– Kiedy miesz­ka­łem na Wcie­le­niu, żyłem ich ży­ciem i nie czu­łem wobec nich nic, oprócz nie­skoń­czo­nej po­gar­dy – za­czął Dun­kel­wald – oraz iry­ta­cji, do­cho­dzą­cej cza­sem do żądzy mordu. To było je­dy­ną trud­no­ścią w całej misji, al­bo­wiem bycie szpie­giem mo­car­stwa, o ist­nie­niu któ­re­go nikt nie wie, jest rów­nie łatwe, jak dla dia­bła ma­ni­pu­lo­wa­nie ża­ło­sny­mi osob­ni­ka­mi, któ­rzy w niego nie wie­rzą. Naj­więk­szych wy­sił­ków wy­ma­ga­ło ode mnie po­wstrzy­my­wa­nie od za­mor­do­wa­nia przed cza­sem ko­bie­ty, z którą żyłem. Miała dom, pie­nią­dze, przy­dat­ne zna­jo­mo­ści oraz kre­tyń­skie imię – TJ. Mo­żesz sobie wy­obra­zić?

– Udało się? – za­py­tał z grzecz­no­ści Äuel.

– Co?

– Nie za­mor­do­wać tej ko­bie­ty.

– Ow­szem. Kiedy prze­sta­ła być po­trzeb­na, mo­głem się jej po­zbyć, nie bio­rąc grze­chu na duszę. W ostat­niej chwi­li przy­po­mnia­łem sobie o ta­kiej moż­li­wo­ści. Po pro­stu ru­szy­łem dalej swoją drogą.

– Wy­trą­ci­łem cię z te­ma­tu, prze­pra­szam. Mó­wi­łeś o po­gar­dzie.

– No tak. Od­czu­wa­łem po­gar­dę. Póź­niej, na Al­de­ba­ra­nie, spo­wied­nik ob­ja­śnił mi, że to nie­wła­ści­we. – Karl mówił nie zdra­dza­jąc ja­kich­kol­wiek emo­cji, jakby spra­wa do­ty­czy­ła sto­so­wa­nia mydła. – Nie mam prawa nikim gar­dzić, skoro je­stem grzesz­ni­kiem. Mu­sia­łem się z nim zgo­dzić.

Mimo ponad rocz­nej zna­jo­mo­ści, Wol­fram nie po­tra­fił przy­zwy­cza­ić się do zwie­rzeń Dun­kel­wal­da. Były jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­ją­co szcze­re i nie mniej strasz­li­wie teo­re­tycz­ne. Nie wia­do­mo dla­cze­go ten dziw­ny czło­wiek wy­brał go na po­wier­ni­ka swo­ich ta­jem­nic. Może dla­te­go, że był sa­mot­ny, a może dla­te­go, że byli sobie równi i w czymś po­dob­ni.

– Za­py­ta­łem, czy można to na­pra­wić. Można, po­wie­dział, jeśli wy­ka­żę wobec nich em­pa­tię. Ale jak, skoro jej nie od­czu­wam? Rób tak, tak jak­byś im współ­czuł. Okaż tro­skę. Łatwo po­wie­dzieć! Ale zna­la­złem roz­wią­za­nie. Za­bra­łem tu swoją Lu­it­gar­dę, jest w tym dobra, w końcu wy­cią­gnę­ła mnie spod mie­cza ka­tow­skie­go. Więc ona współ­czu­je, a ja dzia­łam.

Wol­fram nie sko­men­to­wał tej me­to­dy współ­czu­cia, więc Karl kon­ty­nu­ował swój wywód.

– Tutaj po­wi­nie­nem czuć wy­rzu­ty su­mie­nia, bo wy­ko­rzy­stu­ję ko­cha­ją­cą ko­bie­tę jako swego ro­dza­ju za­stęp­czy organ. Do tego sie­dzi tu ze mną przy tej, nie przy­mie­rza­jąc, dziu­rze.

– Zdaje mi się, że jest przy tobie szczę­śli­wa – wtrą­cił Wol­fram.

– Nie sądzę, żeby kto­kol­wiek mógł być przy mnie szczę­śli­wy, ale mnie kocha, to pewne. A ja sta­ram się być wdzięcz­ny. Z kolei ci tam – Karl ski­nął na Obiekt – co­kol­wiek bym dla nich zro­bił, i tak mnie nie­na­wi­dzą.

Dun­kel­wald prze­szedł na swoje ko­lej­ne po­my­sły ulep­sze­nia wa­run­ków by­to­wa­nia nie­na­wi­dzą­cych go ko­pa­czy. Ro­bo­ko­nie zsyn­chro­ni­zo­wa­ły krok i szły jak na pa­ra­dzie, wy­so­ko uno­sząc ko­py­ta.

Wol­fram słu­chał wy­wo­dów Karla w pół ucha. Myśli fre­iher­ra zaj­mo­wa­ła nie­spra­wie­dli­wość losu: „Ten dziw­ny czło­wiek, ten so­cjo­pa­ta z za­sa­da­mi, jest szczę­śli­wie żo­na­ty, choć pięk­na i ko­cha­ją­ca go na zabój mał­żon­ka jest mu po­trzeb­na głów­nie w cha­rak­te­rze za­stęp­cze­go su­mie­nia. Czy jest szczę­śli­wy? Nie wiem czy takie po­ję­cie go w ogóle jest obec­ne w jego słow­ni­ku. A Lu­it­gar­da? Ow­szem, ma swego mę­żu­sia, kocha go, a on jest „wdzięcz­ny”, jak­kol­wiek to ro­zu­mieć. I są razem. Na­to­miast ja i Me­lia­ne zo­sta­li wy­dar­ci sobie mimo tak do­sko­na­łe­go ze­stro­je­nia i har­mo­nii!

 Znowu fala buntu pod­nio­sła się w jego duszy, a ręka bez­wied­nie unio­sła się ku szyi, by szarp­nąć koł­nierz ko­szu­li. Nie­na­wi­dził tych myśli i rów­nie bez­u­ży­tecz­nych, co na­tar­czy­wych ata­ków buntu. Wy­trą­ca­ły go z rów­no­wa­gi, prze­szka­dza­ły w pracy i mo­dli­twie. Po co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem? Czyż po­szu­ki­wa­nie szczę­ścia nie jest do­me­ną sła­be­uszy i ego­istów?

Prze­stał w ogóle słu­chać Karła, który to za­uwa­żył i za­milkł.

– Fre­iherr Wol­fram von Äuel?

Baron nie od razu za­re­ago­wał na we­zwa­nie Cen­trum łącz­no­ści Obiek­tu.

– Tak, słu­cham.

– Po­łą­cze­nie przy­cho­dzą­ce z or­bi­ty. Schlos­schiff „la Vi­ver­na” prosi o roz­mo­wę z panem.

– Co? Jaki Schloss… – nagle serce Wol­fra­ma pod­sko­czy­ło w pier­si.

„Prze­cież to sta­tek hra­biów Im­la­dris! Skoro mnie szu­ka­ją, coś stało się z Me­lia­ne! – prze­ra­ża­ją­ce przy­pusz­cze­nie za­la­ło go falą zimna – Może wspo­mnia­ła o mnie w te­sta­men­cie.”

– Po­łą­czyć! – po­wie­dział, wy­sił­kiem woli po­wstrzy­mu­jąc głos przed drże­niem.

– Ba­ro­nie, tu Tomas von Thas­se, ka­pi­tan „Vi­ver­ny”. Nasza pani Me­lia­ne, hra­bi­na Im­la­dris-Ga­stal­do pra­gnie z panem roz­ma­wiać.

Zanim zdą­żył od­po­wie­dzieć, w słu­chaw­kach roz­legł się nie­cier­pli­wy, dziew­czę­cy głos uko­cha­nej, przy­wo­łu­ją­cy wspo­mnie­nie fa­lu­ją­cych dzwo­nia­stych spód­nic zbie­ga­ją­cej po scho­dach hra­bian­ki.

– Wol­fra­mie! Przy­le­cia­łam do cie­bie. Nie oże­ni­łeś się jesz­cze?

– Nie – wię­cej von Äuel nie zdo­łał po­wie­dzieć. Była tutaj. Jakim cudem? Ucie­kła od męża? Rap­tem owdo­wia­ła? Mniej­sza z tym, przy­le­cia­ła do niego!

– Ka­pi­tan mówi, że wy­lą­du­je­my za go­dzi­nę. Je­steś bli­sko, mój ba­ro­nie?

– Będę tam cze­kał – wy­chry­piał Wol­fram i zgrzyt­nął ostro­ga­mi po sen­so­ro­wym bokom wierz­chow­ca. Zie­lo­ny ro­bo­koń wy­strze­lił do przo­du i, nie szczę­dząc ba­te­rii, cwa­łem po­pę­dził w stro­nę ukry­te­go za hał­da­mi urob­ku ko­smo­dro­mu.

 

Kim­ber­ly, dawna spi­ker­ka CNN, ode­bra­ła pisk sy­gna­li­za­cji ci­śnie­nio­wej ska­fan­dra z dużą ulgą. Ledwo czoł­ga­ła się ze zmę­cze­nia, a miała do prze­wie­zie­nia jesz­cze czte­ry tacz­ki ka­mie­ni, aby wy­peł­nić normę. Od­to­czy­ła wózek na pas za­pa­so­wy i przy­war­ła ple­ca­mi do ścia­ny wy­ko­pu, po­wo­li speł­za­jąc do po­zy­cji sie­dzą­cej i wy­cią­ga­jąc przed sie­bie nogi. Spoj­rza­ła w górę. Kra­wędź leju była ja­kieś sto me­trów nad nią. W tym ty­go­dniu jej bry­ga­da pra­co­wa­ła pra­wie na po­wierzch­ni. Niebo było dziś rdza­we od pyłu. Na jego tle w od­da­li, na kra­wę­dzi leju ry­so­wa­ły się dwie konne syl­wet­ki.

Ta­śmo­wa, mała Ja­nett, śmiesz­nie prze­wa­la­jąc się na boki przy­truch­ta­ła do niej z rolką taśmy mon­ta­żo­wej w ręku. W po­chwie na pasku dyn­da­ły no­ży­ce. De­her­me­ty­za­cja ska­fan­dra w wa­run­kach mar­sjań­skich nie po­wo­do­wa­ła na­tych­mia­sto­wej zguby, co po­zwa­la­ło na ich do­raź­ne ła­ta­nie. Prze­cięt­nie ska­fan­der za­czy­nał prze­cie­rać mniej wię­cej po ty­go­dniu in­ten­syw­ne­go użyt­ko­wa­nia, a po mie­sią­cu sta­wał się zbyt sztyw­ny z po­wo­du nad­mia­ru taśmy i był wy­mie­nia­ny na nowy. In­sty­tu­cja ta­śmo­wych była po­my­słem Karla, który zna­lazł w ten spo­sób za­ję­cie dla zbyt sła­bych fi­zycz­nie pra­cow­ni­ków, któ­rzy nie mieli szans wy­ro­bić normy przy trans­por­to­wa­niu urob­ku. Co kil­ka­dzie­siąt me­trów wzdłuż wi­ją­cej się spi­ral­nie drogi stał słup ob­wie­szo­ny rol­ka­mi taśmy, przy któ­rym krę­cił się pra­cow­nik, ma­ją­cy oka­zy­wać na­tych­mia­sto­wą pomoc roz­her­me­ty­zo­wa­nym ko­le­gom.

– Gdzie masz dziu­rę?

– O tutaj, na bio­drze.

Ta­śmo­wa spraw­nie owi­nę­ła sre­brzy­stą wstę­ga no­gaw­kę Kim­ber­ly, za­kle­ja­jąc prze­tar­te miej­sce. Szczęk­nę­ły no­ży­ce.

– Go­to­we!

– Po­siedź ze mną chwi­lę, ja od­sap­nę – po­pro­si­ła Kim­ber­ly – ina­czej Barry się zaraz przy­cze­pi.

– Ten skur­wiel z BLM za­cho­wu­je się jak nad­zor­ca na plan­ta­cji. – Ja­nett za­baw­nie ski­nę­ła swą małą głów­ką w wiel­kim heł­mie, zer­ka­jąc przez ramię na ro­słe­go bry­ga­dzi­stę, który prze­cha­dzał się nie­opo­dal, cały pro­mie­niu­jąc waż­no­ścią i wła­dzą.

– Wi­dzia­łam jak dzi­siaj giął się przed czar­nym jeźdź­cem, nie­wol­ni­cza dusza. Tam­ten nawet na niego nie spoj­rzał – cią­gnę­ła mała ko­bie­ta.

– Tam są – Kim wska­za­ła ręka – jeźdź­cy.

– Oby­dwaj? – zdzi­wi­ła się Ja­nett – zie­lo­ny też? To chyba jest jakiś omen!

– Te ro­bo­ty w kształ­cie koni i ska­fan­dry w kształ­cie zbroi – cóż za eks­tra­wa­gan­cja! – nie ku­pi­ła­bym tego nawet w książ­ce scien­ce fic­tion. Nawet pla­ne­ty ter­ra­for­mu­ją tylko po to, by po­bu­do­wać zamki i za­orać wszyst­ko wo­ła­mi. Jakaś pier­do­lo­na gra Car­cas­son­ne w ko­smo­sie. No dobra, Trze­ba wsta­wać.

Ja­nett pod­nio­sła się z kolan i po­da­ła rękę Kim­ber­ly. „Bę­dzie nawet ład­nie – po­my­śla­ła – jak na śre­dnio­wiecz­nej mi­nia­tu­rze z ka­len­da­rza: Tu zamek, tu rzeka, gdzieś dalej – syl­wet­ka stat­ku ko­smicz­ne­go, a na przed­nim pla­nie chłop idący za płu­giem.”

Nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno, żeby nie draż­nić ko­le­żan­ki, któ­rej ak­cep­ta­cja nowej rze­czy­wi­sto­ści przy­cho­dzi­ła z tru­dem.

Pod­ła­ta­na Kim­ber­ly zła­pa­ła się na uchwy­ty tacz­ki. Ty­ta­no­we koło z na­pi­sem „Op­por­tu­ni­ty” za­chrzę­ści­ło, zo­sta­wia­jąc w mar­sjań­skim żwi­rze ślad swo­ich pro­tek­to­rów. Ja­nett przez chwi­lę pa­trzy­ła za ko­le­żan­ką zni­ka­ją­cą w po­to­ku po­kle­jo­nych taśmą ska­fan­drów. „Kto by mógł przy­pusz­czać, że tak bę­dzie wy­glą­dać racz­ko­wa­nie ludz­ko­ści na Mar­sie?” – po­my­śla­ła, truch­ta­jąc w stro­nę ko­lej­ne­go nie­bo­ra­ka z prze­tar­ciem na łok­ciu. Tak to­czy­ło się życie pod tro­skli­wym spoj­rze­niem sa­mot­nie sto­ją­ce­go na kra­wę­dzi urwi­ska ry­ce­rza w czar­nej zbroi.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Miło mi znowu poczuć specyficzną atmosferę fabuły Twojej opowieści o Fredegarze. :)

Ładnie komponujesz wątki o emocjach i takich zwyczajnych, ludzkich odczuciach. Fantastyka, jak zawsze, ciekawie wpleciona, oryginalna. Pojęcie rycerza w Twoich tekstach ma zgoła odmienne, arcyciekawe znaczenie. :)

W tekście pojawiło się nieco spraw językowych, jak np. literówki, interpunkcja, mignęło mi też całe powtórzone zdanie. 

Co do adnotacji konkursowej, zaznaczonej tagami, nie znam zasad, ani terminów. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

 

Pecunia non olet

Pomieszanie z poplątaniem, ale czytało się cudownie.

Przypadła mi do gustu konsekwentnie po prowadzona wersja fusion;)

No i robokoń bardzo pożyteczny!

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush, bruce, dziękuję za szybką reakcje i przeczytanie tego dość długiego tekstu. No i za klika i to tak zaraz)). Konkurs miał miejsce ze dwa lata temu i oczywiście dawno minął. Miałem wtedy ochotę coś takiego napisać, ale nie zebrałem się. Wtedy też pojawił się pomysł wykorzystania kółka od Opportunity dla zwykłej taczki. Dziękuję za przypomnienie, chciałem dodać adnotację odnośnie nawiązania do konkursu post scriptum.

cool

Ozdobne siodło, wkomponowane na stałe, wraz z rzędem zadowoliłoby szykującego do parady generała.

– czegoś tu brakuje…

 

 Poczucie krzywdy i rozpacz ustąpiły miejsca smutku i nostalgii

– komu-czemu?…

 

Uśmiechnął się do własnego żartu – nie było tu kogo mógłby rozbawić.

– ???

 

dorobili własnego państwa stanowego.

– się

 

Największych wysiłków kosztowało mi nie zamordować przed czasem kobietę, z którą żyłem.

– ???

 

bo wykorzystuję kochającą kobietę jako swego zastępczy organ.

– ???

 

i przywaliła się do ściany wykopu.

-???

 

W sumie niewiele potknięć jak na trudny, nieco schizofreniczny, obraz alternatywnej rzeczywistości.

Ale dlaczego nie?…

yes

dum spiro spero

I ja dziękuję, serdecznie pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Fascynatorze, cieszę się, że pomysł znalazł Twoje uznanie. Zapraszam do lektury Kabestanu (jest to historia Meliane) i oczywiście Przypadków.

dziękuję też za uwagi. Do większości się zastosowałem, a tej nie rozumiem:

 Poczucie krzywdy i rozpacz ustąpiły miejsca smutku i nostalgii

– komu-czemu?…

dziękuję też za uwagi. Do większości się zastosowałem, a tej nie rozumiem:

 

 Poczucie krzywdy i rozpacz ustąpiły miejsca smutku i nostalgii

 

– komu-czemu?…

 

To proste, powinien być celownik a nie dopełniacz… Czyli smutkowi.

Pozdrawiam.

dum spiro spero

Jako zapalona koniara przeczytałam z uwagi na tytuł. Każdy koń jest fajny, nawet robokoń. No i się nie pomyliłam. Nawet kilka potknięć technicznych i językowych nie zaburzyło mi przyjemności czytania.

Zupełnie mój klimat. Przywodzi mi na myśl Sweep of the blade duetu Andrews.

Wolfram – bardzo ciekawa postać i osobowość. Miłość poza podziałami i kwestia aranżacji małżeństw – świetne, ja też lubię sobie brać te tematy na tapetę.

Kupiłeś mnie i sięgnę po resztę historii z uniwersum Wielkiej Rzeszy.

Koń jaki jest każdy widzi, a i tak darowanemu w zęby nie zaglądasz.

Inanno, jestem wielce szczęśliwy, że robokonie przypadły Ci do gustu. Jeśli aranżacja małżeństw to twój temat to Kabestan losu jest sam raz dla Ciebie.

wobec jego dziarskiej koncepcji.<– dziarskiej?

którą freiherr von Kalwitz nie zdążył rozwiązać<– której

nie mieli szans wyrobić normę przy transportowaniu urobku <– literówka, normy

Brakuje przecinków w kilku miejscach.

Ciekawie zapowiadające się, ale nie lubię fragmentów.

 

Koalo, dzięki za uwagi. Generalnie to nie jest fragment, tylko samodzielna historia, choć i powiązana z innymi.

Khaire!

 

To moja pierwsza styczność z twoją twórczością i już wiem, że nieostatnia. Co za melanż! Zalewały mnie podczas lektury najdziksze skojarzenia, niektóre nomen omen z kosmosu… Bajki robotów? Don KichotDzieje Tristana i Izoldy? Jak sam to określiłeś, “Carcassonne w kosmosie” – dla mnie wyborne, świeże, inteligentne i zabawne.

Kompletnie nie rozumiem, jak taki tekst może się plątać po poczekalni drugi tydzień. Pewnie za długi, no bo nie wiem co innego. Już szukam innych z tego uniwersum :)

 

Edit: Może pokutuje tu brak jasno zarysowanej akcji, ostatecznie jak się nad tym zastanowić, śledzimy wspomnienia i przemyślenia barona podczas przejażdżki i przypadkowych spotkań. Mnie, jako świeżaka, porywa wizja, ale może bez tego czynnika zaskoczenia można się rozczarować samą historią. Dywaguję…

 

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Duago, jestem zaszczycony i podbudowany Twoim komentarzem. Niestety większość moich historii poniewiera się w poczekalni latami. Jakoś nie trafiam w tutejsze gusta, a może piszę przydługie teksty, które bardziej wyglądają na rozdziały czegoś większego, niż na typowe opowiadania. O powiązaniach tego tekstu z innymi napisałem we wstępie. Jest on przede wszystkim uzupełnieniem “Kabestanu losu”, tam generalnie więcej się dzieje.

W każdym razie, jeśli uniwersum Wielkiej Rzeszy cię nie rozczaruje, mogę podrzucić papierową książkę “Przypadków”.

Największą zaletą tego tekstu jest światotwórstwo. Widać, że uniwersum jest przemyślane pod każdym aspektem i ujawnia się w każdym pojawiającym się detalu. Nie ma rzeczy, postaci, zjawisk, które pojawiają się “ot, tak” – wszystko ma swoje uzasadnienie w logice, historii i wszelkich ustalonych zasad, panujących w tym świecie. Dzięki temu nawet czytanie opisu wydobywania kamienia jest czystą przyjemnością :)

Przez to jednak postacie, ich charakter, motywacje, cele itd. schodzą gdzieś na drugi plan. Nie mówię, że ich nie ma, są, ale jednak miałem trochę wrażenie, że istnieją bardziej po to, by unaocznić jakiś element świata, niż żeby towarzyszyć im w ich własnej, personalnej opowieści. W skrócie: to sam świat jako taki jest tu postacią wiodącą, a nie np. Wolfram. I dla mnie jest to zupełnie w porządku.

Na pewno jest tu drobny problem z samodzielnością tekstu, ale to niech już ocenią czytelnicy, dla których jest to pierwszy kontakt z uniwersum. Dla mnie, jako kogoś, kto już z uniwersum miał do czynienia, jest to bardziej tekst, który rozszerza znany już świat o nowe zakątki.

Powodzenia w rozwijaniu tego fantastycznego uniwersum!

Don Domingo, w tym co piszesz, jest zapewne sporo racji, choć zamierzałem bardziej zająć się tu Wolframem, niż światem. Z drugiej strony ten tekst należy do planowanego cyklu “opowieści na marginesie” Przypadków Fredegara. Ich celem jest przedstawienie przekroju uniwersum Wielkiej Rzeszy, zatem potwierdzasz, że opowiadanie spełnia to zadanie. Co do samodzielności, to z pewnością jest ono sparowane, jak słuchawki z telefonem, z Kabestanem losu. Bez tego trudno zrozumieć skąd w końcu opowiadania nagle pojawia się utracona Meliane.

Dzięki za odwiedzenie i wierne kibicowanie Wielkiej Rzeszy.

Podobało mi się :) Jak się zorientowałam, że to w Twoim uniwersum, to się wystraszyłam, że znowu będą się tłuc i cieszę się, że tym razem obyło się bez walk ;) Wątek miłosny i próby Wolframa, by poradzić sobie z rozstaniem z wybranką pasują do świata. Trochę jak ze średniowiecznych eposów, tylko kończy się lepiej :) A swoją drogą czy Meliane nie złamała właśnie zasad? Tak czy siak popieram, rozsądna decyzja :)

Marsa w sumie było niewiele, mogło się to dziać na dowolnej planecie, co po trochu wynika z charakteru uniwersum, ale zakończenie mi to wynagrodziło. Cały czas zastanawiałam się, jak wciśniesz w tę historię Oppy i muszę przyznać, że udało Ci się mnie zaskoczyć. Parsknęłam śmiechem, choć z drugiej strony traktowanie ludzi jak niewolników niespecjalnie mi się podoba i nie chciałabym żyć w Twoim uniwersum.

Ale opko mnie wciągnęło, przyczytałam z przyjemnością :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko, miło, że dotarłaś, a jeszcze milej, że opko Ci się spodobało. No i dzięki za klika.

Meliane nie złamała zasad, bo jeśli pamiętasz Kabestan losu, w wyniku ciężkich przeżyć została uwolniona z obowiązków wobec rodu męża. W tej chwili jest wolną kobietą i choć nosi żałobę ma otwarte okno możliwości decydowania o swoim losie. Mam zamiar jeszcze wrócić do losów Wolframa i Meliane.

Ludzie nie są traktowani jak niewolnicy. Są na Marsie dobrowolnie w ramach “prac interwencyjnych”, które mają na celu uratowanie ich od śmierci głodowej. Jest to coś na podobieństwo prac publicznych Roosvelta, z czasów “Wielkiej Depresji” w których zaangażowano ponad 8 milionów bezrobotnych. Wielu to pomogło przetrwać trudne czasy, choć wielu też zmarło z powodu wyczerpania i ciężkich warunków.

Czytało się bardzo dobrze. Świetnie umiesz opowiadać historie i opisywać wymyślony świat. Choć muszę przyznać, że nie lubię tego myślenia o międzyplanetarnych społeczeństwa, jakby były rodem ze średniowiecza.

 

Złoża grawitonu na Marsie? Jądro grawitonu? O co tu chodzi? Czy grawiton z Twojego opowiadania jest tą samą cząsteczką, która w teorii przenosi oddziaływanie grawitacyjne?

 

Rigel, Betelgeza, Aldebaran – są to gwiazdy, które z punktu widzenia ziemskiego obserwatora wydają się być w pobliżu. Ale, to chyba wiesz, tak naprawdę nie są.

 

Pozdrawiam

AP, dzięki za odwiedziny. Miło, że sięgnąłeś po kolejny tekst. Grawiton to wymyślona przeze mnie substancja, rozszczepienie jądra której powoduje zwiększenie grawitacji. Zwykle używa się na statkach i stacjach kosmicznych,, jak też w osadach na małych planetach. Co do odległości do gwiazd, to jestem jej świadom. Planety Wielkiej Rzeszy są rozrzucone po galaktyce dość szeroko, ale hipernapęd pozwala w miarę szybko docierać do każdej. Co do średniowiecza, cóż, przywrócone średniowiecze jest zasadniczą cechą mojego uniwersum. Swego rodzaju zabiegiem, chroniącym ludzkość przed degeneracją, zwaną postępem. Pozdrawiam

OK, ciekawy świat, ale mam wrażenie, że to fragment – chyba żaden wątek nie został domknięty. Nieszczęśliwa miłość hrabiego prawdopodobnie znajdzie happy end, ale pewności nie ma. Reaktor niedokończony. Baron wygrał wyścig, ale nic z tego nie wynika.

Dużo opisów, które pozwalają pokazać świat, stosunkowo mało więzi między nimi.

Babska logika rządzi!

Finklo, dzięki za dotarcie. Generalnie się z Tobą zgadzam. Nie potrafię pisać zamkniętych opowiadań. Są to w zasadzie puzzle, które można rozpatrywać osobno, a można połączyć w jedną całość. Planuje stworzenie takiego cyklu mozaikowego. Robokoń jest powiązany z trzema innymi opowiadaniami.

Nowa Fantastyka