
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Cholera jasna – zaklął Autor. – Ale mnie łeb napier… Chwila, moment… – zdziwił się. Siedział samotnie w obskurnym, brudnym i zniszczonym przedziale pociągu. Stukot kół miarowym dudnieniem wbijał się w czaszkę. Dwie serie po dwa uderzenia. Przerwa. Dwie serie…
Na suficie cichutko brzęczała migocząca lampka, szarząca swoim niestałym światłem pomieszczenie. Za oknem panował całkowity mrok. Odrętwiałą ręką pomacał skroń, palcami przeczesał włosy. Kleiły się.
– Kurwa… – mruknął, nie potrafiąc powstrzymać dreszczu, który przebiegł po plecach. Jego chuda, blada twarz pobladła jeszcze bardziej, skrzywił się. Długo trwał z palcami wplecionymi w czarną czuprynę. Coś uciskało pulsujące skronie. Ręka drżała. W końcu, bardzo powoli, przeniósł dłoń przed oczy. Ciemna plama na skórze wyglądała na niemal całkowicie matową. Krew miejscami zakrzepła, tworząc skorupę, która kruszyła się, pozostawiając po sobie lepki nalot. Autor jęknął przeciągle, żałośnie.
Zacisnął powieki, próbując sobie wmówić, że to sen. Z całych sił starając się przekonać samego sobie, że zaraz obudzi się we własnym łóżku, w przytulnej sypialni, u boku żony. W pokoju obok spała ich dwuletnia córeczka.
Nie obudził się.
Przez chwilę siedział nieruchomo, nasłuchując odgłosów.
Stuk – stuk. Stuk – stuk.
Wstał, odrętwiały. W pierwszym momencie niemal zwalił się na ziemię, zaskoczony słabością swoich nóg. Jednak po kilku chwilach niedowład ustąpił, pozostawiając po sobie jedynie lekką sztywność stawów. Autor przetrząsnął kieszenie, przypominając sobie o telefonie. Zamiast niego znalazł klucze z mieszkania i portfel. Otworzył go, z nadzieją na coś, co mogłoby mu pomóc. Znów zawód. Nie zrezygnował jednak, po kolei wyciągał karty płatnicze, kredytowe, wizytówki, dowód osobisty… Coś nie grało. Zamarł, wpatrując się w kawałek plastiku ze swoim zdjęciem.
Anthony Reynolds.
– Co do cholery? – wyszeptał z niedowierzaniem. Nerwowo wyszarpnął z portfela prawo jazdy. Anthony Reynolds. To samo na wszystkich kartach, na wizytówkach.
– Przecież on nie istnieje – powiedział do siebie z niedowierzaniem. – Nie ma go. Nigdy nie było.
Drzwi przedziału zaskrzypiały, otworzyły się z turkotem. Stanął w nich niewysoki mężczyzna w pasiastym garniturze, z kapelusikiem. Bez słowa, nie zwracając najmniejszej uwagi na Autora, wszedł do środka, zasunął drzwi. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął cygaro, obciął koniuszek i zapalił. Pomieszczenie powoli wypełniał aromatyczny dym.
– Przepraszam pana – powiedział Autor zwracając się do gościa. – Wiem jak głupio może to zabrzmieć… – Przerwał widząc, że mężczyzna nie zwraca na niego uwagi. Jakby Autor w ogóle nie istniał.
Od dłuższej chwili wzbierała w nim irracjonalna złość. Głupi kawał, myślał gorączkowo.
– Bardzo, kurwa, śmieszne – powiedział głośno. Głos mu drżał. Mężczyzna wpatrywał się w żar na końcu cygara, obserwował dym, wznoszący się finezyjnymi pióropuszami.
Drzwi przedziału znów zaturkotały. Do środka, pewnym krokiem, wszedł mężczyzna w jasnym, pomiętym garniturze. Z szelmowskim uśmiechem wąskich ust mrugnął do Autora porozumiewawczo, zaraz jednak odwrócił od niego stalowe oczy i usiadł po przeciwnej stronie, na przeciw mężczyzny z cygarem.
Zdezorientowany Autor otworzył usta, miał spytać, o co chodzi, co się dzieje… Huknęło, zapach prochu. Ciemność.
– Kurwa – wycedził przez zaciśnięte zęby Autor. Nie chciał otwierać oczu. Po koszmarze, który mu się przyśnił wolał nie sprawdzać, czy przypadkiem nie jest wciąż jeszcze w tym dziwnym świecie. W przedziale z dwoma podejrzanymi typami.
Nie słyszał kół pociągu, rytmicznie stukoczących na połączeniach torów. Nie słyszał brzęczenia lampki na suficie. Nader wszystko: nie bolała go głowa. Za to czuł nieznośne pieczenie w płucach. Nie przypominał sobie, żeby zanadto nadwyrężał je dymem papierosowym poprzedniego dnia. Może i troszkę je skatował… Ale bolały nieco za bardzo. Otworzył oczy.
Niebo, w które właśnie się wpatrywał, mieniło się złotem, czerwienią i fioletem. Mężczyzna poczuł się słaby. Bardzo słaby. Dłońmi wymacał stertę szmat, na których leżał. Podniósł się na kolana. Dopiero teraz poczuł, że wszystko wokół śmierdzi. Moczem, niemytym ciałem, odchodami. Nie rozumiał, jak mógł nie poczuć tego wcześniej.
Klęczał w szerokiej na około dwa metry szczelinie między wieżowcami. Cała przestrzeń zawalona była śmieciami, szmatami i masą kartonów, wymoszczonych na legowiska dla przynajmniej kilku osób.
Autor zaklął szpetnie, spojrzał w dół. I mało brakowało, a padłby na twarz. W ostatnim momencie udało mu się podeprzeć dłońmi, uderzył o ziemię łokciami. Oddychał płytko. Próbował zwolnić, uspokoić się. Powstrzymać drżenie całego ciała. Raz jeszcze spojrzał na klatkę piersiową. Nie mylił się: t – shirt był cały we krwi, jeszcze świeżej. Przemożenie się zajęło mu kilka długich minut. Usiadł na piętach, powoli podciągnął koszulkę, żeby zobaczyć ranę. O dziwo, wyglądała na zabliźnioną. Niedawno, ale jednak. Nie krwawiła, nie sączyła ropy.
Chwiejnym krokiem wyszedł na chodnik. Wzdłuż całej ulicy wznosiły się potężne, ponure wieżowce. Drapacze chmur. Po asfalcie wiatr przeganiał strony gazet. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Cisza dźwięczała w uszach. Podszedł do kosza, wyciągnął z niego pomiętą, nieco ubrudzoną okładkę najnowszej gazety. Z papieru, ze zdjęcia, uśmiechała się do niego czarno – biała buzia córeczki.
STELLA SEABORG NIE ŻYJE – krzyczał napis pod zdjęciem.
"Niespełna dwuipółletnia córka światowej sławy naukowca i wynalazcy, Deana Seaborga, zginęła dziś rano, potrącona przez nietrzeźwego kierowcę. Policja…"
Autora nie interesowało, co na ten temat sądzi policja. Szklistym wzrokiem wpatrywał się w zdjęcie, chciał krzyczeć, ale zaciśnięte gardło nie pozwalało na wydobycie żadnego dźwięku. Z trudem przełknął ślinę.
Nie wiedział, jak długo wpatrywał się bezmyślnie w strzęp papieru z uśmiechniętą dziewczynką. Czas nie miał znaczenia.
Z umysłowego odrętwienia wyrwał go dźwięk. Całkowicie nienaturalny dla panującej wokoło ciszy, a jednocześnie cudowny. Podeszwy rytmicznie, pewnie uderzały o beton chodnika. Można by powiedzieć, że z pewną dozą arogancji, z szyderstwem, szarpały wszechobecną ciszę. Kolejnymi stuknięciami rwały ją na strzępy. Autor podniósł przekrwione, szkliste oczy.
Mężczyzna w jasnym garniturze spoglądał na niego krążkami zimnych, stalowych źrenic. Wskazał ruchem głowy za siebie, mrugnął porozumiewawczo, z szelmowskim uśmiechem błąkającym się gdzieś między brodą, a nosem.
Zapiszczały opony, wysoko, ostrzegawczo. Niebezpiecznie. Huk uderzenia, krótki, urwany jęk giętej blachy. Obok idealnie wyczyszczonych oksfordów wylądował malutki bucik, odbijając się i tocząc, dotarł do kolan Autora, klęczącego na betonie. Stalowooki prychnął, maskując uśmiech. Autor już tego nie widział.
Skrzypiące drzwi wwiercały się w mózg niczym tępa śruba. Wiatr hulał pod sufitem, trzepocząc rozwieszonymi na sznurkach prześcieradłami, poszewkami i bielizną. Pachniało krochmalem i kurzem. Aż kręciło w nosie.
Autor rozejrzał się po pomieszczeniu. Przez niewielkie, czterodzielne, zakurzone okienko wdzierały się do pomieszczenia delikatne wiązki światła. Szarpane podmuchami gałęzie trzeszczały i szeleściły suchymi liśćmi. Nad najbliższą okolicą unosiły się granatowe, ciężkie od wody chmury, które kończyły się daleko nad horyzontem, skąd słońce posyłało złociste promienie. Wielkie krople deszczu zadudniły o dachówki.
Mężczyzna oddychał ciężko, z wyraźnym trudem. Nie podobało mu się to miejsce. Nie wyglądało ani trochę lepiej, niż dwa poprzednie, w których się obudził. W głowie kołatało mu się pytanie:
– Dlaczego? – spytał głośno. Nikt ani nic nie dawało odpowiedzi. – Co tu się dzieje?
W głosie brzmiała rozpacz, naznaczona wyraźną nutą rezygnacji. Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Nigdzie nie było wyjścia, kilka okien. Zakurzony regał z książkami. Sięgnął po pierwszą z brzegu. "REYNOLDS" – krzyczał srebrnymi literami tytuł, wytłoczony na skórzanej oprawie. Autor drżącymi dłońmi otworzył książkę, przeczytał kilka zdań, przekartkował. Nie mogło być wątpliwości – to była jego książka. Napisana przez niego, wydana przez jedną z licznych oficyn wydawniczych. Tylko tytuł z pewnością brzmiał inaczej. Dziwne, że nie potrafił sobie przypomnieć.
Sięgnął po drugą książkę. "SEABORG". Kartkował, z coraz większym przerażeniem zdając sobie sprawę, że to kolejne jego dzieło. Następny utwór – to samo: "BARTEL" – głosiła okładka. Jeśli dobrze pamiętał, a pamięć mu nieco szwankowała, główny bohater umierał w ostatniej scenie, pod zawalonym, płonącym dachem, trafionym przez piorun. Gdzieś w oddali usłyszał grzmot.
Niepewnie sięgnął po portfel, schowany w tylnej kieszeni spodni. Spotniałymi dłońmi otworzył go i wyciągnął dowód osobisty. Obok zdjęcia pysznił się napis: "Jan Bartel".
– Kurwa! – wrzasnął. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!
Czuł, jak narasta w nim złość i bezsilność. Sięgnął po kolejną książkę. Znów jego. Kolejna – podobnie. Miał przed sobą cały regał powieści, antologii, zbiorów opowiadań, szkiców. Wszystkie jego autorstwa. We wszystkich bohaterowie zostali uśmierceni na bardzo wymyślne sposoby. Jeśli zaś żyli, to z pewnością nie było to życie szczęśliwe ani beztroskie.
Za plecami usłyszał kroki. Spokojne, pewne. Pełne nonszalanckiej arogancji. Kiedy się odwrócił zobaczył stalowookiego mężczyznę w jasnym garniturze, z szelmowskim uśmiechem błąkającym się między brodą a nosem.
– Kim ty jesteś?! – krzyknął rozpaczliwie Autor. – Co takiego ci zrobiłem?!
Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy mężczyzny.
– To mi pan zrobiłeś – rzucił niemal beznamiętnie, ruchem głowy wskazując na regalik. – Jestem pana głównym bohaterem.
Autor stał oniemiały. Dłuższą chwilę trwało całkowite milczenie, niemal grobowa cisza. Tylko deszcz dzwonił na dachówkach i o szyby okien.
– Pan się nie boi, panie Autor – wycedził w końcu Bohater. – Mamy tutaj wiele scenariuszy do przerobienia. I całą wieczność. Pewnie będziesz pan ze mnie dumny, sam zacząłem co nieco pisywać.
Autora nagle tknęła myśl jasna jak błyskawica, która w tym samym momencie rozświetliła niebo. Chwycił mały notatnik, który zawsze przy sobie nosił. Dobył długopisu. Szybkimi ruchami nabazgrał coś na papierze, chwycił "BARTELA", otworzył na ostatniej stronie.
Bohater, z ledwo widocznym zaciekawieniem, przyglądał się jak Autor wyrywa ostatnie strony książki, zamiast nich wrzucając karteczkę z notatnika. Na koniec zamknął dzieło z trzaskiem, odłożył na półkę. Gdzieś niezwykle blisko rozbrzmiał grzmot.
– Dziękuję za miło spędzony czas – powiedział Autor zdyszanym głosem. Oczy miał rozgorączkowane, pocił się. – Pora już na mnie.
Stalowooki uśmiechnął się wesoło, pokiwał głową z podziwem.
– Do zobaczenia w następnej powieści, panie Autor – odrzucił.
Huknęło, więźba pękła z jękiem łamanego drewna. Belki, deski i dachówki zwaliły się do środka z łoskotem.
Zerwał się z łóżka. Był spocony, rozgorączkowany. Ręce mu drżały. Jestem chory, pomyślał. Nic dziwnego, że mam koszmary.
W pokoju było ciemno. Fluorescencyjne wskazówki budzika wskazywały kilka minut po czwartej rano. Obok niego leżała Patrycja. Odetchnął z ulgą, pogładził ją po włosach. Delikatnie, żeby przypadkiem nie zbudzić. Patrycja zamruczała przez sen.
Opadł z powrotem na poduszkę, uśmiechnął się.
– Obudził się z koszmaru we własnej sypialni, przy żonie – powiedział człowiek w jasnym garniturze. – W pokoju obok spokojnie spała ich dwuletnia córeczka.
W dłoni trzymał karteczkę wyrwaną z notatnika.
– Witam na jawie, panie Autor – powiedział, uśmiechając się szelmowsko. – Mamy całą wieczność. – Mrugnął porozumiewawczo.
Cholercia, przyjemnie się czytało. Fragment z bucikiem dziecka toczącym się po zderzeniu z autem, podziałal na moją wyobraźnię. Przyznaję, podoba mi sie pomysł, wykonanie także. Ale czy dobrze zrozumiałam zakończenie? Autor umarl? Znalazł się we własnej powieści?
Mi też się spodobało, chociaż parę razy gdzieś, coś mi zgrzytnęło. Jakieś sformułowanie niezadowalające moich wyrafinowanych gustów ;)
Ode mnie 4.
Pozdrawiam,
Snow
P.S. Pomysł o dużym stopniu oryginalności, że tak powiem ;)
Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem
Szkoda, że nie masz jeszcze bardzo dobrego warsztatu literackiego, bo gdzieniegdzie rzeczywiście zgrzyta. Za dużo przymiotników (Siedział samotnie w obskurnym, brudnym i zniszczonym przedziale pociągu.), dziwnie brzmiące zdania (Na suficie cichutko brzęczała migocząca lampka, szarząca swoim niestałym światłem pomieszczenie.).
Ćwicz, bo jak do pomysłów dojdzie jeszcze dobry język, to będzie ekstra.
Podsumowując: pomysł dobry, wykonanie średnie.
Dziękuję. Postaram się zastosować do uwag, choć muszę powiedzieć, że akurat ilość przymiotników zawsze jest zamierzona. Taka brzydka maniera naprowadzania Czytelnika na tory moich własnych wyobrażeń.
@agazgaga:
Szczerze mówiąc pozostawiłem to całkowicie ocenie Czytelnika. Ja tylko wpadłem na pomysł zbuntowanego Bohatera, któremu, do wyłącznej dyspozycji, oddałem losy Autora. Mała zamiana ról. Jednak nie próbowałem znaleźć jakiegokolwiek racjonalnego wyjaśnienia takiego stanu rzeczy. Myślę, że popsułoby to całe opowiadanie.
@Snow:
Często umykają mi różne mniejsze lub większe ziarenka, zgrzytające między kołami zębatymi mechanizmu zwanego prozą... Ale staram się je wyłapywać!
Czasami po prostu zbyt szybko chcę się pochwalić tym, co mi wyobraźnia podpowiada.
Dziękuję za komentarze. :)
Nooo, no, no! Formalnie eleganckie, klarowne i zawikłane, oniryczne i niesamowicie realne, szalone i logiczne. Każde zdanie i zwrot przemyślane, nawet piękny neologizm lampka, szarząca swoim niestałym światłem pomieszczenie jest nieprzypadkowy. Element rozpoznawczy Bohatera nękającego Autora - powtarzający się szelmowski uśmiech błąkający się między brodą a nosem, jest niczym oczy Wolanda, co to w lewym, zielonym, płonie obłęd, prawe zaś jest czarne, martwe i puste. Dobre, niejednoznaczne zakończenie, bardzo dobrego, niejednoznacznego tekstu.
Jest to sprawnie napisane, lekkie i przyjemne opowiadanie. Sam pomysł nie jest dla mnie nowością, jednak przedstawiłeś swoją wersję w umiejętny sposób.
Co do klasyfikacji tekstu do Masakry - przyznam szczerze, że ja tu żadnej grozy, makabry, niepokoju, nie widzę. Ani grama.
Tekst jednak jest całkiem dobry. Widać w tobie potencjał.
Pozdrawiam.
OK, do konkursu.
Dobre...dobre....moje klimaty...psychodelia i nerwowość...zagubienie i niepewność...