- Opowiadanie: Matys - Szóste wymieranie

Szóste wymieranie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szóste wymieranie

WSTĘP

 

Robert wbiegł do sali ćwiczeń, jak zwykle w ostatniej chwili przed upłynięciem magicznego kwadransa studenckiego. Pośpiech na niewiele się zdał, bo prowadzący ćwiczenia również nie dotarł na czas. Trzeba było dłużej spać – pomyślał rozgoryczony.

W sali panował gwar rozmów, dziewczyny przekrzykiwały się nawzajem, nieliczna garstka osobników męskich skupiła się w kącie przy jednym z szerokich parapetów, wprost stworzonym do siedzenia. Robert podszedł do chłopaków i przywitał się z każdym. Nastąpiła wymiana kilku lakonicznych stwierdzeń dotyczących beznadziejności losów studenta farmacji, niewyspania, konsystencji śniegu na chodnikach i ostatniej kolejki Ligi Mistrzów. Dwójka z nich wyraźnie znudzona rozmową odeszła w kierunku dziewczyn plotkujących o ostatniej edycji „Tańca z Czarnymi Dziurami". Robert wraz z Karolem, jedynym gościem w grupie, z którym mógł znaleźć wspólny język pozostali w osamotnieniu, rozprawiając o planach na wieczór. Plany były standardowe jak na koniec tygodnia: tzw. „beforek" na mieszkaniu zakrapiany sutą ilością alkoholu a następnie wyjście do centrum w celu obejścia kilku klubów.

Asystent nadal nie pojawiał się w drzwiach. Znudzony czekaniem Robert, który był człowiekiem z natury lekko nadpobudliwym postanowił rozerwać trochę spanikowane koleżanki rozmawiające o nadchodzącym kolokwium zaliczeniowym z mikrobów. Wzrok studenta przykuło przezroczyste wiaderko, zapakowane w plastikową folię, które było przeznaczone na odpady . Chłopak znalazł też inne zastosowania dla naczynia: nasunął je na głowę niczym hełm, zasłaniając oczy i uszy i długim, drewnianym wskaźnikiem znalezionym pod tablicą zaczął bawić się w rycerza, szturchając w plecy każdego, kto się napatoczył.

Grupa widząc zabawę zaczęła pukać się po głowie, kilka koleżanek spojrzało z politowaniem i wróciło do przerwanej dyskusji.

– Stary, weź się ogarnij, zażyj coś na uspokojenie i nie rób z siebie debila – podniósł głos Sławomir, boleśnie ugodzony w bok drewnianym patykiem.

– Wyluzuj, co Wy tacy wszyscy spięci dzisiaj? – odparł, nieco urażony brakiem zrozumienia dla (w jego mniemaniu) genialnego pomysłu.

Zniechęcony krzywymi spojrzeniami znajomych wyciągnął komórkę i zaczął grać w „węża".

Z gwaru rozmów podniósł głos Karol, próbując przekrzyczeć resztę:

– Tak właściwie, to co my tu jeszcze robimy? – Zapadła cisza, wszyscy spojrzeli na chłopaka – Przecież kwadrans studencki obowiązuje też asystentów. Skoro Jamroza nie ma już pół godziny, to nie widzę sensu w siedzeniu i czekaniu aż łaskawiec sobie o nas przypomni. Zbierajmy się stąd, przecież to ostatnie zajęcia dziś.

Kilka osób z aprobatą przytaknęło głową i zaczęło ściągać fartuchy. Trzy dziewczyny nadal siedziały nie zareagowały jak reszta i intensywnie o czymś między sobą szeptały. Robert domyślał się tematu dyskusji. Szturchnął Karola i z przekornym uśmiechem powiedział:

– Założę się o flaszkę, że Nadpobudliwa zaraz zacznie jęczeć, żebyśmy czekali na Jamroza.

Karol spojrzał z politowaniem na dziewczyny i odparł:

– Szkoda flaszki, bo na pewno przegram, znając naszą koleżankę. Za to mogę się założyć, że bez pomocy piły nie ściągniesz tego wiadra z głowy. – Dodał z rozbawieniem, widząc jak Robert próbuję pozbyć się uczepionego głowy plastiku.

Na przeciwnym końcu sali Karolina, zwana też Nadpobudliwą przebierała w miejscu stopami i chrząkała chcąc wyraźnie coś powiedzieć. – Słuchajcie! – Reszta obejrzała się ze skwaszonymi minami, bo domyślali się o co chodzi – Uznałyśmy z Anią i Wiolką, że nie jest zbyt mądre, żeby teraz wychodzić. Jak Jamróz przyjdzie i zobaczy, że nas nie ma, to nam taką kartkówkę zrobi za tydzień, że same pały dostaniemy. Wiecie przecież jaki on… – I tak sobie plotła dziewczyna, a reszta grupy już wiedziała, że nici z wcześniejszego urwania się do domu, bo albo wszyscy się zbiorą albo nikt.

Tymczasem Karol ze Sławkiem, przy wybuchach śmiechu kilku koleżanek, mocowali się z wiadrem na głowie Roberta.

– Cholera jasna, ostrożnie! Głowę mi urwiecie! – jęczał niedoszły rycerz.

– Trzeba to rozciąć, bo inaczej nie zejdzie, a to kolego oznacza, że wieczorkiem pijemy na Twój koszt! – Odparł Karol z radością, próbując jednocześnie różnymi technikami, pozbawić Roberta nakrycia głowy.

– Kicha, nie damy rady. Trzeba jakąś piłę czy nożyczki znaleźć, bo inaczej tego nie ściągniemy. – Zawyrokował Sławek – Trzeba być tobą, żeby wpaść na taki durny pomysł.

– Daj spokój, jakoś sobie z tym poradzę. Pójdę do Pana Edka, on pożyczy mi ostrych nożyc.

Pan Edek był uczelnianym konserwatorem – cieciem od wszelkich awarii, przesiadującym w kantorku w piwnicach budynku.

– Pójdę z Tobą, zaczerpnę świeżego powietrza – odezwała się Milka, do tej pory z uśmiechem obserwująca całe zamieszanie

– Spoko, przecież dojdę. – Odparł lekko zarumieniony Robert, który w głębi duszy nie miał nic przeciwko towarzystwu niebieskookiej brunetki.

– Dobra, dobra. Jak Ci za bardzo ściśnie resztki mózgu i padniesz gdzieś w tych suterenach, to lepiej, żeby był ktoś, kto zadzwoni do zakładu pogrzebowego. – Milka puszczając oko stuknęła palcami w denko wiadra.

Robert nie znalazł kontrargumentów, więc pozostało mu tylko westchnąć i wzruszyć ramionami na

znak zgody.

Obydwoje ruszyli w stronę wyjścia i wyszli na korytarz.

– Może wpadniesz dziś do mnie wieczorem na jakieś piwko? Karol też będzie. Zbierz koleżanki i pójdziemy później do jakiegoś klubu.

– Z tym wiadrem ochrona Cię nigdzie nie puści. – Zażartowała dziewczyna.

– Powiem, że dziś jest impreza tematyczna w stylu „Gwiezdnych Wojen" – odpowiedział z uśmiechem, uznając, że są umówieni.

 

CZĘŚĆ I

 

Chciał ją jeszcze o coś zapytać, lecz koleżanka zaczęła się dziwnie zachowywać. Robert spojrzał na nią ze strachem – dziewczyna zbladła jak ściana i zaczęła się zataczać jak pijana.

– Mila, wszystko w porządku? Cała zbladłaś – powiedział chłopak łapiąc jednocześnie przewracająco się koleżankę.

– Strasznie w uszach mi szumi…– Milka z trudem artykułowała słowa

– Usiądź na moment, za krótko pewnie dziś spałaś.

Robert z troską pomógł koleżance położyć się na podłodze, bo nawet siedzenie sprawiało jej trudność. Chłopak przestraszył się trochę, ale zaraz w duchu przyznał, że omdlenie może zdarzyć się każdemu.

– Lepiej Ci? – zapytał

Milka ciężko oddychała. Chłopak patrzył na to z coraz większym zaniepokojeniem, gdyż stan dziewczyny pogarszał się z każdą sekundą.

– Zadzwonię na pogotowie – mówiąc to wyciągnął telefon i zaczął wybierać 112.

W tym momencie dziewczyna wydała rozdzierający krzyk, jaki Robert słyszał tylko w horrorach. Jej głos zniekształcony przez ścianki wiadra, które chłopak cały czas miał na głowie brzmiał jeszcze paskudniej. Najgorsze było jednak to, że równocześnie z głosem Milki słyszał dziesiątki innych, dochodzących ze wszystkich stron ponurego korytarza. Drzwi sal ćwiczeniowych otwierały się a na zewnątrz wypełzali cierpiący ludzie, będący w stanie podobnym do jego koleżanki. Chłopaka dopadło kilkusekundowe odrętwienie. Przez chwilę myślał, że to jakiś żart, że wszyscy umówili się, żeby go przestraszyć. Ale po chwili sam sobie zaprzeczył widząc jak absurdalne to przypuszczenia.

Robert odchylił głowę dziewczyny i zobaczył strużkę krwi cieknącą jej z uszu. Podszedł to najbliższego studenta, który chwilę wcześniej wytoczył się z sali i zauważył taki sam krwotok.

Cholera jasna, to musi być wyciek jakiś chemikaliów. – Pomyślał i postanowił nie czekać na dalszy rozwój wypadków. Ruszył w kierunku wyjścia. Normalnie ta droga zajmowała mu kilka minut. Dziś jednak musiał przeskakiwać nad ciałami rzucanymi na wszystkie strony przez konwulsje. Krzyki ustały ale ludzie nadal nie podnosili się z ziemi milcząc złowieszczo.

– Jezu, powietrza! – Czuł się jak zamknięty w tunelu pełnym robaków. Kilka minut, które minęło zdawało się przeciągać w nieskończoność. Alarm przeciwpożarowy wył w najlepsze. Jakaś kobieta leżała na ziemi wijąc się w bólu. Jej ciało całe dymiło. Widać przed upadkiem nieszczęśniczka niosła butle ze żrąco substancją. Na próżno wypatrywał zdrowych ludzi koordynujących pomoc. Profesorowie, studenci, woźne – wszyscy bez wyjątki byli otruci.

W końcu dobiegł do wyjścia. Ostatnie metry przebiegł powstrzymując wymioty. Ludziom musiały puścić zwieracze, bo powietrze gęste było od zapachu kału i uryny. Wydostał się na zewnątrz i padł na ziemię ciężko oddychając.

Obraz na polu był podobny do tego z budynku. Ludzie leżeli jak rażeni piorunem, ciężko dysząc. Wyglądało to jakby w jednym momencie piorun wszystkich raził. Po chwili zastanowienia Robert wyciągnął komórkę i zaczął dzwonić na 112. Pomyślał, że jak najszybciej trzeba postawić na nogi całe służby, jeśli nikt tego jeszcze nie zrobił. Tylko jak tu rozmawiać z wiadrem na głowie… Mimo wszystko spróbował. Gdy wybierał numer palce drżały mu ze strachu czy z zimna, sam już nie wiedział. Odezwał się automat, jednak przekierowanie do dyspozytora nie nastąpiło. – Co jest grane?! – Krzyknął sfrustrowany – Dobra, spokój. Pewnie już zostali wezwani i jadą z pomocą. Tylko czemu tak długo?

Podbiegł do dziewczyny leżącej najbliżej, żeby sprawdzić jej stan. Drgawki wyraźnie ustały, także oddech się wyrównał. Jednak krew nie przestawała cieknąć z uszu. Skóra dziewczyny była rozpalona niczym żelazko. Reszta leżących była w podobnym stanie.

– Będzie dobrze – pomyślał – będzie dobrze…

Zaczął się cały trząść. Mimo unoszącego się nad Krakowem smogu, niebo było niecodziennie niebieskie, a temperatura wynosiła jakieś 10 stopni na minusie. Cienka bluza nie mogła go uchronić przed zimnem. Pomyślał, żeby wrócić po kurtkę do wydziałowej szatni, ale strach przed trucizną brał górę nad chłodem.

Minęło 5 minut i nadal nie widział żadnych karetek, straży, policji, pogotowia chemicznego. W międzyczasie próbował dzwonić jeszcze kilka razy na numery alarmowego, lecz z daremnym skutkiem. Zaczął się coraz bardziej niepokoić. Stan ludzi się polepszył, ale nadal leżeli wycieńczeni na ziemi. Pomoc była potrzebna natychmiast.

Wstał z zimnego krawężnika i ruszył pędem w kierunku leżących w pobliżu akademików. Na chodniku co kilku metrów ktoś leżał, Robert rozejrzał się na około i praktycznie wszędzie ludzie leżeli na ziemi zaskoczeni w różnych sytuacjach. Czy to mogło się tak daleko rozprzestrzenić od wydziału? – Pomyślał lekko zszokowany. Przeskoczył leżącą na schodach kobietę i wbiegł do akademika. W środku jak zwykle leciał telewizor, reszta jednak odbiegała od normalności. Podobnie jak na wydziale, studenci leżeli na ziemi. Portier spadł na stół i został na nim bez ruchu. Wszyscy rozpaleni gorączką.

– Paranoja jakaś! – Robert przerażony zaglądał do różnych pomieszczeń szukając pomocy.

Wykończony ciągłym bieganiem padł na stary wytarty fotel stojący przy wejściu żeby złapać oddech. Nie miał pojęcia co zrobić. Do takich sytuacji nie przygotowywali na BHP. Jeszcze to cholerne wiadro na głowie. Zaczął je szarpać, lecz doprowadziło to tylko do poranienia uszu. Wiadro tkwiło uparcie zaklinowane na jego czaszce. Pomyślał, że chyba nic gorszego już go dziś spotkać nie może. Karetek wciąż nie było widać. Ciągłe próby dodzwonienia się na numery alarmowe prawie wyczerpały baterię telefonu.

W końcu wziął się w garść i spróbował przeanalizować sytuację. Nurtowały go dwie rzeczy:

po pierwsze: dlaczego trucizna dotarła nawet do wnętrza akademików – gdyby to było coś z laboratoriów uniwersyteckich, to na pewno nie miałoby takiej skali;

po drugie: – jakim cudem nie leżę w tym momencie obsrany obok Milki?!

Dziwna odporność na truciznę nie dawała mu spokoju.

– Czym ja się od nich różnie, do cholery?! – Spróbował podrapać się po głowie i wtedy go olśniło.

– Wiadro! Tak, to przez te pieprzone wiadro nic mi nie jest!

Gdy jednak dłużej się nad tym faktem zastanowił, doszedł do wniosku, że przecież naczynie nie chroni go szczelnie przed zatrutym powietrzem. Mimo wszystko postanowił nie ściągać „ochrony" do wyjaśnienia przyczyn choroby.

Rozmyślania przerwało mu poruszenie wśród leżących. Mniej więcej w tym samym czasie wszyscy zaczęli się przewracać z boku na bok i z trudem podejmowali próby wstania z ziemi. Robert zerwał się na równe nogi i spojrzał przelotnie przez okno. Na zewnątrz ludzie również zaczęli dochodzić do siebie. Nadzieje wróciła w serce Roberta. Podszedł do leżącej najbliżej dziewczyny i rozpoznał w niej Anastazję – Rosjankę z wymiany zagranicznej. Pomógł jej usiąść i pochylony trzymał jej plecy, żeby znowu nie upadła.

– Słyszysz mnie? Jak się czujesz? – zapytał dziewczynę, której siedziała z pochyloną w dół głową. Jej włosy zlepione krwią i brudem z podłogi zasłaniały częściowo oczy dziewczyny. Rosjanka milczała uparcie. Podniosła powoli głowę i spojrzała na Roberta.

Chłopak puścił dziewczynę i odskoczył jak oparzony. Przeraziły go jej oczy z czerwoną tęczówką jak u albinosów. Patrzyła na niego zupełnie bez wyrazu, jak po lobotomii. Rozejrzał się dookoła i u każdego zobaczył te same symptomy. Opanował zdenerwowanie – przecież to możliwe, są przytruci, oszołomieni. Takie objawy to nic niezwykłego. Próbował z nimi rozmawiać lecz nikt nie reagował. Wszyscy siedzieli okrakiem lub leżeli pogrążeni w apatii.

Robert wyszedł na zewnątrz. Podchodził do ludzi spoglądając w ich oczy i wszędzie widział to samo puste i czerwone spojrzenie. Rozpoznał wielu swoich znajomych, lecz mimo próśb i pytań o samopoczucie nikt nie reagował na jego zaczepki.

Spojrzał na zegarek. Od momentu gdy wyszedł z Milką na korytarz minęło jakieś dwadzieścia minut.

– Jak to jest możliwe, że jeszcze żadne służby ratownicze się nie pokazały?! – Nie potrafił sobie tego wyjaśnić.

Nie wiedział co ze sobą zrobić, więc ruszył w kierunku pobliskiego supermarketu. Liczył, że tam czegoś się dowie lub może w końcu uda mu się zmobilizować jakąś pomoc dla poszkodowanych. Idąc chodnikiem zaczęły nachodzić go złe przeczucia. Mimo dosyć sporej odległości od Uniwersytetu nadal co kilka metrów spotykał ludzi ściętych z nóg. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt braku zdrowych, którzy mogli by mu pomóc w alarmie.

Doszedł do parkingu i stanął jak wryty. Już z daleka słychać było wycie alarmów, ale to co zobaczył przerosło jego najśmielsze wyobrażenia. Plac był miejscem jednego wielkiego karambolu. Z rozbitych samochodów wystawali poranieni ludzie, których nagły paraliż zastał w czasie jazdy. Grozy wszystkiemu dodawały kłęby dymów unoszące się z okien bloków z pobliskiego osiedla. Widać, również tam doszło tajemnicze zakażenie.

Tego było za wiele. – Koniec świata? – pomyślał przerażony student. – Przecież to jeszcze nie 2012…

Totalnie skołowany ruszył dalej. Wszedł do supermarketu i zobaczył to samo co wcześniej. Ludzie siedzieli między rozsypanymi zakupami i gapili się tępo przed siebie.

Wyciągnął znowu telefon i wyszukał w książce adresowej numer do matki. Zaczął dzwonić ale nikt nie odbierał. Spróbował do ojca – brak odzewu. Dzwonił do swoich trzech braci, kolegów – lecz mimo sygnału w słuchawce odpowiedzi brak.

W tym momencie jego umysł zaczęła się wkradać panika. Tyle wrażeń na kilkadziesiąt minut to zdecydowanie za dużo normalnego 21 – latka, znającego katastrofy i epidemie jedynie z telewizji i książek. Bał się, że jego rodzinę spotkał podobny los. Nie wytrzymał, wybiegł na pole i zaczął drzeć się jak tylko umiał najgłośniej:

– Ratuuunku! Pomocy! Jest tu kto?! – krzyczał z trudem próbując jednocześnie odchylić z głowy niechciany hełm. Krzyk pozostał bez odzewu, lecz pomógł mu rozładować choć częściowo emocje. Trochę się uspokoił. Wiedział, że panika to najgorszy doradca. Postanowił wrócić do akademika i swojego pokoju. Liczył, że dowie się co jest przyczyną zbiorowego zatrucia w Internecie, bo był prawie pewien, że ma ono dużo większą skalę niż tylko okolice wydziału. Jego zasięg objął całe miasto lub być może nawet województwo lub kraj?

Mijając chorych nie zwracał już zupełnie na nich uwagi. Siedzieli cały czas tak samo, więc uznał, że choroba nie postępuje. Jedyne co im mogło grozić to wychłodzenie. Ale przecież nie ogrzeje całego miasta i nie zmusi ich do ruchu.

Po kilku minutach doszedł do akademika. W środku nic się nie zmieniło odkąd go opuścił. Ludzie siedzieli na w tych samych pozycja. Anastazja z przechyloną głową patrzyła w drzwi a z ust ciekła jej strużka śliny. Krwotok z uszu ustał, pozostały tylko zaschnięte strupy. Dziewczyna oddychała płytko ale równomiernie. Wszędzie panował smród nie do zniesienie, więc Robert jak najszybciej przeszedł do windy. Drzwi tarasowała mu tęga sprzątaczka, którą z trudem odsunął na bok.

Kabina stała na dole więc nie musiał na nią czekać. Wcisnął przycisk „9" i ruszył do góry. Oparł się zmęczony o ścianę i obserwował przez okienko w drzwiach mijane piętra. Prawie na każdym z pootwieranych drzwi wystawało jakieś leżące ciało. Dojechał na swoje piętro, przeszedł przez korytarz przeskakując lub obchodząc sparaliżowanych znajomych. Doszedł do pokoju i powoli otworzył drzwi. Spodziewał się, że zastanie swojego współlokatora, ponieważ miał mieć dziś zajęcia wieczorem. Andrzej siedział na łóżku oparty o ścianę. Patrzył przed siebie, ale wydawało się, że nie zauważył wejścia Roberta, bo nawet nie mrugnął.

Pierwszą czynnością jaką zrobił było otwarcie okna. Pokój wymagał dawki świeżego powietrza. Usiadł przy swoim biurku i odpalił laptopa. Sprawdził stan baterii i stwierdził, że prąd płynie z gniazdka normalnie. Wpisał hasło dostępu i włączył przeglądarkę. Ładowała się dłużej niż zwykle, ale po chwili nerwów pokazał się znajomy lis na stronie startowej. Uruchomił kilka portali informacyjnych polskich i zagranicznych, które zwykle przeglądał i nie zauważył nic szczególnego w artykułach. Wszedł też na wiadomości lokalne, ale tam też nie znalazł nic, co mogłoby tłumaczyć niewyjaśnione zjawiska. W końcu wpisał w Google „zatrucie chemikaliami Kraków", „epidemia Kraków" i tego typu hasła, lecz wyświetlane strony dotyczyły informacji archiwalnych, nic nowego nie było. Jedyną nieprawidłowością jaka rzucała się w oczy była godzina publikacji artykułów. Wszystkie były dodane najpóźniej o 12:00.

Zrobiło mu się gorąco i spocił się obficie. Zdał sobie sprawę, że cały czas nie spotkał nikogo zdrowego czy to w mieście, czy to w sieci. Pierwszy rzecz jaka przyszła mu do głowy, to jakiś ogólnoświatowy atak bronią masowego rażenia pochodzenia chemicznego lub biologicznego.

– No ale skoro mi nic nie jest, to muszą być tez inni zdrowi. – Zaczął gorączkowo pisać komentarze na różnych forach licząc na odzew. Pisał po polsku i angielsku, a potem czekał. Wchodził na czaty i próbował nawiązać konwersacje lecz nikt nie odpowiadał.

Spędził koło godziny na przeczesywaniu sieci i czekaniu na odpowiedź. Zdawało się, że cały świat wirtualny jak i rzeczywisty zamarł w jednym momencie. Cały czas kątem oka obserwował współlokatora, który nie zmienił pozycji odkąd wszedł do pokoju. Za oknem widać było jak na dłoni miasto. Z różnych miejsc widać było coraz więcej unoszącego się dymu. Pożary rozprzestrzeniały się błyskawicznie, bo straż pożarna nie interweniowała. Chłopak zaczął się modlić. Dawno tego nie robił i zapomniał formułek, których nauczył się jeszcze dzieciństwie. Modlił się swoimi słowami. Nagły ruch z tyłu przywrócił go do rzeczywistości. Odwrócił się i zobaczył, że jego współlokator wstał z łóżka. Skórę miał nadal rozpaloną i oczy czerwone ale stał jak na baczność patrząc w okno. Robert z radością zaczął dziękować za cud. Podszedł do kolegi złapał za ramiona.

– Andrzej, jasna cholera, jak się czujesz? – Ten patrzył na niego nie odzywając się – powiedz coś, bo ja tu zaraz zwariuje! Paranoja jakaś, wszyscy ześwirowali, Myślałem, ze to już apokalipsa się zbliża.

Krótko trwała jego radość . Przerwał swój słowotok i przyjrzał i się koledze.

– Ty mnie w ogóle nie słyszysz… – Andrzej nadal patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Robert machnął mu kilka razy dłonią przed oczami, ale to nie wywołało żadnej reakcji. W końcu dał za wygraną i wyszedł na korytarz zobaczyć co zresztą. Domyślał się tego co zobaczy…

Wszyscy ludzie przyjęli taką samą pozycję jak Andrzej. Byli odwróceni twarzą na północ, w stronę centrum. Pierwsze skojarzenie jakie przyszło patrzącemu na myśl, to filmy z zombie.

– To absurd… – Pomyślał. Ale niemiłe wrażenie nie pozwalało mu się uspokoić. Zaczął się nawet poważnie obawiać. – A co, jeśli staną się agresywni, kto wie czy to nie działa na mózg jak wścieklizna?

Dla pewności wrócił do pokoju i wyciągnął z szafy sporej długości nóż wojskowy, który zabierał ze sobą w góry. Gdy próbował zapiąć kaburę do paska, usłyszał hałas dochodzący z korytarza. Spojrzał na swojego współlokatora, który pędem ruszył w kierunku drzwi. Chłopak pobiegł jego śladem. Andrzej biegł w stronę klatki schodowej razem z resztą mieszkańców piętra. Wyglądało to jak na ćwiczeniach z alarmu przeciwpożarowego. Robert szybko wrócił po kurtkę i pobiegł za resztą, będąc zaciekawionym a zarazem wystraszonym takim rozwojem sytuacji.

Na klatce spotkał tłumy. Ludzie wchodzili ze wszystkich pięter i biegli na złamanie karku w dół. Próbował ich zaczepiać, jednak bez skutku. Wyrywali się i biegli dalej niczym opętani.

– Co jest, kurwa z wami!? – krzyknął przerażony, bo takie obrazki widział tylko na filmach przyrodniczych z bezmyślnie biegnącymi lemingami. Na twarzach tłumu nie było widać żadnych emocji. Po prostu biegli przed siebie, wszyscy w miarę równym tempie. Robert wybiegł w końcu z budynku. Ogarnął wzrokiem wszystko i zbaraniał. Patrzył i nie wierzył własnym oczom. Ludzi biegli też od strony wydziału a także od domków jednorodzinnych za nim. Mieszkańcy akademika mijali go w milczeniu i dołączali do tłumu zmierzającego w kierunku supermarketu.

Poszedł za nimi. Chciał dowiedzieć dokąd zmierzają. Nie musiał się spieszyć bo wąskie bramki nie mieściły wszystkich niedoszłych zombie i zaczęły się tworzyć małe korki. Ludzie nie przepychali. Szli zgodnie jak w pielgrzymce. Przeskoczył siatkę, żeby nie czekać wraz z tłumem przy bramce i pobiegł w kierunku głównej ulicy. Tam też zmierzała cała masa. Gdy już do niej dotarli kierowali się do centrum i jak kolonia mrówek przemieszczali się idąc lub. Robert czuł się jak w jakimś strasznym śnie. Zaczął się szczypać po rękach myśląc, że może się obudzi. Rzeczywistość była jednak brutalna. To nie był sen…

Stał tak godzinę i patrzył na ostatnich „pielgrzymów", jak ich nazwał w duchu Robert dołączali do głównego tłumu na drodze. Parking opustoszał. Zupełnie nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. W głowie snuł najróżniejsze fantastyczne teorie tłumaczące nienaturalne zachowanie ludzi. Najgorsze było to, że wszystkie wydawały mu się prawdopodobne. Postanowił wrócić do akademika żeby sprawdzić jeszcze raz Internet. Miał przez chwilę ochotę iść za tłumem dowiedzieć się jaki mają cel, ale strach mu na to nie pozwolił. Wszedł do swojego pokoju i sprawdził czy ktoś odpowiedział na jego posty. Podłamał się trochę, bo nie było żadnych odpowiedzi. Spojrzał przez okno i na każdej ulicy widział ludzi, którzy jak mrówki kłębili się i zmierzali do centrum. Ze wszystkich stron wyły alarmy samochodów. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Dopiero teraz zauważył, że nie tylko ludzie brnęli ku nieznanej sile. Na tle zachodu wciąż pojawiały się chmary ptaków lecące wszystkie w jedno miejsce. Po kilku minutach obserwacji Robert zlokalizował mniej więcej miejsce do którego zmierzały ptaki. Wszystkie zgodnie leciały w stronę Wawelu…

 

 

CZĘŚĆ II

 

Był to jakiś punkt zaczepienia, do znalezienia rozwiązania zagadki wszechobecnego szaleństwa. W końcu Wawel to dla miasta miejsce szczególne – Ci wszyscy Królowie i legendy, kto wie… Robert natychmiast wstukał w wyszukiwarce hasło „Wawel tajemnicze moce" i wyświetliły mu się setki stron o tematyce nadprzyrodzonej. Zaczął je przeglądać licząc, że w końcu czegoś się dowie. W każdym z artykułów przewijało się jedno słowo: czakram. Według tradycji indyjskiej był to magiczny pozostawiony tu przez ich bożka – Sziwe. Inny legenda głosiła, że magiczny kamień zakopał na Wzgórzu Wawelskim filozof i prorok Apoloniusz z Tiany w 90 r. n.e.

Wszystkie podania wydawały się Robertowi mało wiarygodne. Jego raczej racjonalny umysł nie mógł uwierzyć w tego typu bajki. Jednak gdzieś w głębi umysłu zaczynał kiełkować strach przed ciemną mocą. Mimo wszystko Roberta dziwiło zachowanie ludzi, gdyż prawie wszędzie czakram określany był jako raczej coś pozytywnego. – Więc co, nagle moc mu się odwróciła o 180 stopni? – powiedział z ironią sam do siebie. – I czemu na mnie to nie działa? – to pytanie nurtowało odkąd zaczęły się dziwne zjawiska. Cały czas miał na głowie wiadro, którego bał się ściągać. Wolał nie ryzykować zamiany w bezmyślne zombie.

Zaczął zapadać zmrok. Nad miastem unosiła się łuna pożarów. Robert cały czas przeglądał sieć i zapisywał wszystkie artykuły o rzekomym czakramie na dysku, bojąc się odcięcia od sieci. Coraz częściej zdarzały się przerwy w dostawie prądu. Na początku były to błyski ale, potem światło gasło na coraz dłużej. Z niepokojem patrzył przez okno. Dowiedział się, że podobnych jak Wawel „miejsc mocy" jest sporo na świecie: Białowieża, Machu Picchu, Piramidy w Gizie czy Wyspy Wielkanocne. Pomyślał, że to może mieć sens. Skoro Wawel tak przyciąga ludzi z Krakowa, to pewnie inne miejsca na Ziemi działają podobnie. Pozostał jeden sposób by się czegoś dowiedzieć. Musiał ruszyć w kierunku zamku i zobaczyć co robią tam ludzie po osiągnięciu celu. A może spotka kogoś normalnego po drodze?

Zaczął planować jak się tam dostanie. Poczekał, aż zupełnie zapadnie noc i wtedy wyruszy. Tylko czym? – Samochodem… – powiedział sam do siebie. Uznał, że najlepiej będzie iść na parking marketu i tam znajdzie jakiś mocny wóz z kluczykami w środku. Przy okazji poszpera w markecie w poszukiwaniu przydatnych akcesoriów.

Wybiła godzina 20:00. Z bijącym sercem Robert uznał, że najwyższy czas na poznanie prawdy. Ubrał swoje górskie buty, ciepła kurtkę i rękawiczki. Nie był pewny co zastanie na miejscu. Wziął też do plecaka swojego laptopa i sprzęt współlokatora, w razie gdyby padła mu bateria. Nóż miał przy pasku. Żałował, że w pobliżu nie ma sklepu z prawdziwą bronią, bo nie miał bladego pojęcia jakie niebezpieczeństwo może go spotkać tej nocy. – Lepszy rydz niż nic – powiedział patrząc na wiatrówkę.

Przeżegnał się i wyszedł z pokoju. Zjechał windą w dół i skierował się w kierunku marketu. Latarnie nie zapaliły się tej nocy, więc doskonale widać było gwiazdy na czystym niebie. Ich blask zakłócały łuny pożarów. Dziwił się, że w żadnej akademikowej kuchni nic się nie pali. Widać, leniwym studentom nie chciało się gotować obiadów tego dnia.

Szybkim krokiem wszedł do marketu. Myślał, co może być mu potrzebne. Próbował przypomnieć sobie wszystkie filmy i książki podróżnicze, w których bohaterowie musieli sobie radzić sami. Nic mu jednak nie przyszło do głowy. Skoro ten sklep tak wygląda, to setki innych w mieście też będzie otwarte. Jak będę potrzebował czegoś konkretnego to wejdę i sobie wezmę – pomyślał, zgarniając z tylko dwie latarki z półki i zapas baterii oraz wiatrówkę z nabojami. Nie zapomniał o batonach energetycznych i wodzie. Gdy przechodził obok kas bramki piszczały uparcie. Chłopak się tym nie przejął, bo wiedział, że dziś ochrona nie zareaguje.

Mijając bar szybkiej obsługi w którym często jadał w przerwach między zajęciami, poczuł, że jest strasznie głodny. Za ladą znalazł kilka kebabów i hot-dogów, których klienci nie zdążyli już odebrać. Przez chwile się zawahał, ale w końcu zaczął łapczywie jeść.

– Zapłacę później. – Pomyślał. Wiadro trochę mu przeszkadzało w ruszaniu szczęką, ale ssanie w żołądku nie pozwalało mu o tym myśleć. Popił colą i ruszył w kierunku wyjścia.

– Ciekawe jakie będą straty w Państwie jak to się wszystko skończy. – Pomyślał, ale zaraz sam sobie odpowiedział: – Jeśli to się skończy…

Wyszedł na zewnątrz i zaczął kluczyć między samochodami w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Minął kilka sedanów, który wydawały się mu za słabe i za małe na tę podróż. W końcu trafił na wóz idealny w jego mniemaniu. Zielony nissan patrol na potężnych kołach. Drzwi były otwarte więc wystarczyło wejść. Widać poprzedni właściciel został zaskoczony niemocą w samochodzie, bo zagłówek zaplamiony był krwią. Najważniejsze jednak było to, że kluczyki były w stacyjce. Robert położył prowizoryczną broń na siedzeniu obok, a plecak rzucił w tył. Wcisnął sprzęgło i powoli przekręcił kluczyk. Silnik zaczął pracować równo i przyjemnie dla ucha. – W końcu jakaś radość tego dnia – pomyślał, uśmiechając się. Zamknął drzwi, zapalił lampy i ruszył przed siebie ku nieznanemu.

 

CZĘŚĆ III

 

Z niemałym trudem wyjechał z parkingu. Omijanie rozbitych i porzuconych samochodów do łatwych nie należało. Nieraz musiał wysiadać, żeby odpalić przeszkadzające auta i usunąć je z drogi. Jego wóz świetnie się prowadził. Napęd na 4 koła bez trudu radził sobie z ośnieżonymi chodnikami. W końcu znalazł się na głównej. Tam było nie lepiej niż na drogach pobocznych. Nie dość że musiał omijać roztrzaskane pojazdy, to w dodatku musiał przeciskać się między tłumami ludzi idącymi chyba z całego województwa. Przez szybę mógł ich obserwować spokojnie. Czerwone ślepia patrzyły przed siebie na nic innego nie zwracając uwagi. Niektórzy szli w kapciach i bez kurtek, oderwani od codziennych obowiązków. Kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci a także dzikie i udomowione zwierzęta. Dziwna siła działała na wszystkich bez wyjątku. Tylko jeden człowiek w samochodzie z wiadrem na głowie zdawał się jej opierać.

Po drodze zauważył stację benzynową. Postanowił podjechać i uzupełnić bak do pełna. Stanął obok dystrybutora i wlał pod korek oleju napędowego. Odjechał nie płacąc, bo nie miał komu.

Im był bliżej centrum, tym tłumy na drogach były większe. Wszyscy mieszkańcy wyszli na ulice. Musiał przeciskać się bocznymi alejkami i chodnikami, żeby móc ominąć ludzi. Wszędzie widział zniszczenie. Miasto pozostawione same sobie szalało na wszelkie możliwe sposoby. Wykolejone tramwaje, płonące budynki – do tego zdążył się już przyzwyczaić. Dojechał do mostu na Wiśle, którego nijak nie dało się przejechać, z powodu tramwaju który rozłożył się w poprzek. Piesi beztrosko przechodzili po stalowym wraku, nie przejmując się martwym motorniczym i pasażerami.

Robert zauważył że „zombie" nie byli nieśmiertelni. Ze skasowanych samochód wystawały nieżywe ciała, znalazło się też wielu pieszych zabitych przez rozpędzone pojazdy.

Chłopak musiał zawrócić i spróbować przeprawić się innym mostem. Pojechał wstecz i mimo kilku płonących wraków udało mu się przeprawić mostem leżącym trochę dalej. Napierając na ludzi torował sobie wśród nich drogę. Wawel wyłonił się w całej okazałości.Łuny pożarów rzucały groźnie oświetlały jego mury. U jego podnóży kłębiło się morze głów napierające ze wszystkich stron. Zatrzymał się i przyglądał chwilę zamkowi, lecz nic nadprzyrodzonego z tej strony nie dojrzał. Pojechał więc dalej. Coraz trudniej było się mu przeciskać między ludźmi, ze względu na wąskie uliczki. Przypadkiem uderzył w jakąś krowę, która zatarasowała drogę. Niewiele brakło, a uszkodzi by chłodnicę. W końcu dobrnął do takiego punktu, że nie mógł ruszyć w przód ani w tył nie rozjeżdżając kogoś. Był już tylko kilkaset metrów od zamku więc postanowił zostawić auto i ruszyć pieszo z tłumem. Złapał kilka głębokich oddechów, wziął strzelbę na ramię i spojrzał na plecak z komputerem. – Chyba mi się dziś nie przydasz – mruknął cicho. Otworzył drzwi i natychmiast wmieszał się w spocony tłum. Powoli zaczął przesuwać się wraz z resztą. Nikt tu specjalnie na nowego przybysza nie zwracał uwagi. Wszyscy spokojnie oddychali wydalając białe obłoczki pary. Zastanawiał się, jak ludzie bez kurtek i porządnych butów wytrzymują ten mróz. Widać gorączka, którą czuć było namacalnie wystarczająco ogrzewała ich ciała.

Robertowi wyłoniła się droga prowadząca na dziedziniec zamku. Tłum kierował się właśnie tamtędy. Chłopaka zastanawiało, co może go czekać po przekroczeniu murów Wawelu. Teraz już nie było odwrotu – czuł, że musi się dowiedzieć co ciągnie tam tych ludzi. Poddał się więc reszcie i powoli przesuwał się w kierunku traktu. Po kilkunastu minutach powoli dotarł do połowy drogi. Dalej nic niezwykłego się nie zdarzyło. Nie licząc tego, że przez moment kroczył obok niego jeleń. Wszędzie słychać było tylko stukanie butów o bruk i oddechy. Serce zaczynało mu bić coraz szybciej. Rozwiązanie tajemnicy zbliżało się z każdym krokiem.

Pozostało mu kilkanaście metrów do wejścia na dziedziniec, gdy nagle nad murem zaczął rosnąć dziwny, cienki słup. Z jego czubka, niczym z latarni, wystrzeliły w różnych kierunkach trzy smugi czerwonego światła. Zjawisko było groźne i jednocześnie pięknie. Robert od razu pomyślał, ze to nie żadne ciemnie moce, tylko jakaś sprawka ludzi. Bo słup wyglądał na całkiem ludzkie urządzenie.

W końcu nadeszła chwila prawdy. Robert dotarł do dziedzińca. Słup, który wcześniej zauważył wyrastał gdzieś między głowami ludu. Był wysoki na jakieś 50 m. Chłopak zauważył coś jeszcze: ludzie zbliżając się do słupa zapadali się gdzieś pod ziemię. Widząc dopadł go strach. Próbował się cofać lecz napierający ze wszystkich stron ludzie nieuchronnie kierowali go w kierunku, jak się mu zdawało, zguby.

– Cholera, trzeba było siedzieć spokojnie w akademiku – powiedział sam do siebie, jednocześnie próbując rozpychać się na wszystkie strony łokciami. Nagle poczuł coś bardzo dziwnego. Uczucie trochę jak przy jechaniu windą w dół. Tylko on zaczął się unosić w przeciwnym kierunku. Zszokowany swoim stanem nie mógł wydać z siebie nawet słowa sprzeciwu. Czuł tylko straszną bezsilność i strach przed nieznaną mocą, która opanował jego ciało. Unosił się nad głowami ludzi i dostrzegł gdzie znikali ludzie. Słup wyrastał z otworu w ziemi mającego jakieś 4 metry średnicy, a ludzie zbliżając się, po prostu pod wpływem naporu innych wpadali do środka milcząc. Zemdlał z przerażenia.

Zawisł w powietrzu, po czym przemieścił się w stronę murowanej ściany. Niewidzialna siła uderzyła ciałem studenta w stary mur, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

Ocknął się na kamiennej posadzce.

– Umarłem… – Pomyślał od razu.

Podniósł głowę i zobaczył, że leży chyba w komnacie zamkowej. Na ścianie wisiały arrasy, przez okno bił jakiś czerwony blask. Spojrzał w bok i oczy przyzwyczajone powoli do mroku zauważyły jakiś okrągły kształt. Pomacał ręką i z przerażeniem stwierdził, że to wiadro spadło z jego głowy.

– Straciłem ochronę i umarłem – powiedział po cichu sam do siebie.

– To polimerowe naczynie nie ma wpływu na twoją odporność.

Robert omal nie zemdlał po raz drugi. Szeroko otwartymi oczami spojrzał w kierunku mówcy. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że nad jego głową wisiało 5 delikatnie błyszczących szafirowych kul. Krzyknął szlochając jednocześnie:

– Jesteś czakramem?! – Nastała długa cisza. Słychać było tylko głębokie oddechy Roberty.

– Odpowiadaj! – chłopak patrzył na obiekty czując strach a jednocześnie ciekawość.

W końcu jedna z kul przemówiła:

– Czakramem? Nie, nie jesteśmy czakramem, cokolwiek to słowo znaczy. Ludzie nazwali tym określeniem miejsca, gdzie nasze urządzenia są najbliżej powierzchni. Jesteśmy w jednej z komnat zamku. Wyczuliśmy cię, odkąd przekroczyłeś jego mury.

– Więc czym lub kim jesteście? Co się stało reszcie ludzi? – Chłopak oparł się plecami o zimny mur i z trudem powstrzymywał drżenie. Czuł respekt przed dziwnymi tworami, lecz wiedział że tylko one mogą mu wyjaśnić co się wydarzyło dzisiejszego dnia.

Kule nadal błyskały, wyglądały jak wyciągnięte z gabinetu nawiedzonej wróżki przepowiadającej przyszłość.

– Z tamtymi nic się już nie da zrobić, zostali poddani transformacji – po chwili odpowiedziała kula.

– Nie rozumiem, jakiej transformacji? Czemu ja jestem zdrowy? – zapytał zdezorientowany Robert

– Gen kodujący inicjację transformacji energetycznej zawarty w twoim organizmie musiał przejść jakąś istotną mutację i zostałeś uodporniony

– Jaki gen ? Nic z tego nie rozumiem. – Zdezorientowany chłopak wbił oczy w ścianę i próbował przegryźć w głowie to co przed chwilą usłyszał. Nie pamiętał, żeby był poddawany w dzieciństwie podejrzanym zabiegom.

– Nie musisz rozumieć. Przyjmij do wiadomości to co usłyszysz. Nie musimy przed Tobą zdradzać swoich planów. Zrobimy to tylko dlatego, że jesteś prawdopodobnie ostatnim świadomym osobnikiem gatunku ludzkiego.

Robert nie odpowiadał. Nie mógł pojąć sytuacji. Właśnie stał się uczestnikiem wydarzeń, które wcześnie zdawały się mu być domeną fantastyki. Widać, kule czekały na jego reakcje, więc cicho odpowiedział:

– Jak to ostatnim świadomym z gatunku, nie rozumiem… – Spojrzał pytającym wzrokiem w kierunku tworów.

– Nie wzięliśmy tego pod uwagę, że ktoś się oprze fali transformacyjnej. Aktywowała ona gen który został wprowadzony waszym dalekim przodkom 64 mln lat temu.

– Ale w jaki sposób, dlaczego… Jeszcze raz pytam czym wy jesteście? – coraz słabszym głosem pytał chłopak.

– Bądź cierpliwy to wszystkiego się dowiesz. Po kolei postaramy Ci się wyjaśnić genezę i cel wydarzeń dzisiejszego dnia. – Kule zrobiły przerwę, jakby namyślając się, po czym kontynuowały dalej:

-Istniejemy na Ziemi od 4 mld lat. Sami dokładnie nie wiemy jak i skąd się tutaj znaleźliśmy. Prawdopodobnie ewoluowaliśmy z niższych, nieznanych tworów. Odkąd sięgamy pamięcią próbujemy zbadać tę kwestię. Jednak w tym momencie nie jest to sprawą istotną. Jesteśmy istotami niematerialnymi. To, co widzisz nad głową to tylko wizualizacja w twoim umyśle, której celem jest swobodniejsza rozmowa. Ciężko nam wytłumaczyć w ludzkim języku istotę naszego istnienia. W skrócie można powiedzieć, że naszym środowiskiem jest skorupa ziemska. Przemieszczamy się w niej swobodnie po sieciach magnetycznych. Nie istniejemy jako pojedyncze osobniki. Jesteśmy całością – wielkim organizmem połączonych symbiozą pojedynczych skupisk myśli i energii.

– Ale jak się to ma do tego co się dzieje na zewnątrz? Nadal nic nie rozumiem. Wy nas zjadacie, czy co do czorta? – zapytał Robert, wyobrażając sobie duchy fruwające gdzieś pod skorupą ziemską. Przez moment myślał, że może to wszystko jakieś narkotyczne wizje. Tak – musiałem zostać odurzony chemikaliami i leże gdzieś w śniegu a to nie dzieje się naprawdę… Jednak chłód posadzki i zbyt wyostrzony obraz utwierdzały go w przekonaniu, że to jawa. Chwilowa słabość zamieniła się w złość.

– Nie zjadamy was, w ludzkim tego słowa znaczeniu. Energię życiową pobieramy z pola magnetycznego planety. Organizmy zwierząt powierzchniowych wykorzystujemy jako źródło energii dla naszych maszyn. Napędzamy je ATP, które dość intensywnie produkujecie.

– Zaraz, zaraz… – Przerwał kulom Robert – powiedzieliście zwierząt, więc dlaczego za tą ścianą giną ludzie?!

– A czymże są ludzie jak nie zwierzętami, tylko trochę bardziej świadomymi swego losu. Od takiego psa czy mewy różnicie się tylko bardziej rozbudowanym mózgiem. – odpowiedziały spokojnie kule.

– To niemoralne, to zbrodnia! Jak to się nie różnimy? Mamy myśli, uczucia, duszę… – Próbował protestować Robert

– To wasze ludzkie pojęcia, nic nie znaczące w rzeczywistości. Byliście utrzymywani przy życiu tylko w jednym celu. 64 mln temu postanowiliśmy wszczepić gatunkom istniejącym wtedy na Ziemi gen, który uaktywniony odpowiednią falą uruchamiał kaskadę biochemiczną prowadzącą do wysokiej produkcji energii. Celem tego było stworzenie wysokowydajnych źródeł ATP. Gen został uaktywniony dopiero teraz, ponieważ czekaliśmy aż liczba osobników ze wszystkich gatunków osiągnie optymalną liczbę.

– Optymalną liczbę do czego? Nie mówcie mi, że byliśmy tu hodowani jak te prosięta na rzeź. Jak tak można traktować swoich sąsiadów. Przecież mogliście się ujawnić, współpracować z nami, rozwijać się ku lepszemu… – Brakowało mu już argumentów. Ciężko było rozmawiać z bezdusznymi istotami.

– Jesteście istotami niższymi, nie mieliśmy powodu aby z wami w jakikolwiek sposób współpracować. Wykazujecie się prymitywizmem podobnie jak inne zwierzęta, nie ma więc powodu aby was jakoś szczególnie traktować. Pozwól teraz, że dokończymy historię. Wszczepienie genu było częścią rozpoczętej jeszcze wcześniej operacji opuszczenia Ziemi i próby eksploracji innych planet w galaktyce. Na Ziemi osiągnęliśmy szczyt rozwoju. Dlatego uznaliśmy, że nie możemy dłużej stać w miejscu. Skonstruowaliśmy kosmoloty napędzane energią chemiczną z niższych organizmów . Jednak nasze plany pokrzyżowała zbyt mała liczba paliwa. Dlatego postanowiliśmy podnieść wydajność energetyczną poprzez wszczepienie odpowiedniego genu. Zużyliśmy prawie 80 % żyjącej wtedy populacji gatunków, niestety ta liczba była za mała do uruchomienia statków. Reszta organizmów u których nie wywołaliśmy ekspresji genu została przy życiu i miała rozwijać się oraz ewoluować, aby osiągnąć w odpowiednim czasie jak największą liczbę. Ten moment właśnie nastąpił. Przypadek sprawił, że masz zaszczyt oglądać sukces naszej rasy.

Robert słyszał słowa wypowiadane przez kule jakby z oddali. Wmawiał sobie, że to nie może być prawdą, że przecież nie po to jego rodzina, znajomi, przodkowie męczyli się z życiem, żeby po prostu zostać paliwem rakietowym. Bezsilność odebrała mu mowę. W tym momencie miał ochotę rzucić plastikowym wiadrem w kule. Przypomniał sobie jednak, co wcześniej powiedziały o wizualizacji. Czy jest jeszcze jakiś ratunek dla ludzi? Kule, odgadując jego myśli, powiedziały:

– Raz zapoczątkowany proces musi być zakończony. Nie ma żadnych przesłanek, żeby wyłączyć generatory mutacji. Ale nie martw się. Nie pozwolimy obumrzeć ziemi. Utrzymaliśmy rośliny i kilka gatunków owadów w niezmienionym stanie. One staną się nowymi władcami planety.

– Owady… – powiedział po cichu szlochając – zostaną owady… a my wyginiemy jak dinozaury.

Kule dalej ciągnęły swoje suche tłumaczenie:

– Na całej ziemi rozmieszczone jest kilkanaście tysięcy takich otworów jak na dziedzińcu zamku. Zapytasz zaraz pewnie, dlaczego te stworzenia tak ciągną w tę stronę. Otóż mamy zdolność przejmowania czasowej kontroli nad zachowaniami niższych gatunków. Uważamy, ze wiesz już wystarczająco wiele, aby być świadomym uczestnikiem początku naszej wielkiej podróży. Na koniec sugerujemy ci, abyś opuścił teren miasta i oddalił się o jakieś 100 km . Jak zapewne zauważyłeś ze statku, który znajduje się pod nami, została wypuszczona sonda badająca jonizację powietrza. Jest to zwiastun rychłego naładowania akumulatorów. Gdy poziom mocy osiągnie 100 % nastąpi start i teren wokół statku zostanie doszczętnie zniszczony.

Ostatnie zdania nie dotarły już do Roberta. Przytłoczony wydarzeniami leżał nieruchomo nie widząc żadnej drogi ratunku. Kule bez słowa rozpłynęły się w powietrzu. Chłopak załamał się zupełnie. Zaczął rozmyślać o dzieciństwie i o tym jak jeszcze wczoraj narzekał, że jego życie jest wyjątkowo nudne. Jak bardzo chciałby wrócić do takiego zwykłego, szarego dnia. Z dala od gadających kul i kosmolotów na ATP. Bezsilność nie pozwalała mu wstać. Nie miał najmniejszej ochoty zastosować się do rad strasznych istot.

– Mam zostać tu sam i mieszkać z owadami?! – zapytał się w duchu ironicznie.

Robert wstał i zszedł schodami do korytarza prowadzącego na dziedziniec. Spojrzał na swoich rodaków brnących ku zagładzie i ruszył razem z nimi ku dziurze bez dna.

Tymczasem gdzieś pod ziemią superorganizm nie mógł sobie wytłumaczyć zachowania ostatniego człowieka. Dostał jedyną szansę w życiu obejrzenia spektakularnego wydarzenia w dziejach a mimo to postanowił zginąć w reaktorze chemicznym.

Ludzie przed nim bez strachu robili krok i bez krzyku przepadali w dole. W końcu przyszła kolej na niego. Przystanął na chwilę i spojrzał ostatni raz na swoje miasto, po czym zepchnięty przez bezmyślną masę runął w dół.

 

 

ZAKOŃCZENIE

 

 

Tymczasem na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej załoga próbująca naprawić zerwaną z Ziemią łączność, zauważyła na jej powierzchni serię potężnych wybuchów. Wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na swoją planetę, myśląc że są świadkami rozpoczęcia wojny nuklearnej.

Rosjanie i Amerykanie patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Prawie wszyscy byli wysoko postawionymi agentami służb specjalnych obu państw, mimo to nikt nie wiedział co się tam dzieje na dole. Satelita szpiegowski ustalił jednak, że wszystkie eksplozje miały swoje źródło głęboko pod powierzchnia i nie były to prawdopodobnie wybuchy jądrowe.

– Siergiej co się tam do cholery dzieje? Czy jest coś o czym nie wiemy? – zapytał młody porucznik Antony.

– Miałem o to samo zapytać… Dawno wycofaliśmy z użycia ładunki o wybuchu podziemnym. Myślałem, że to wasza sprawka…

Panowie dyskutowali w najlepsze gdy do rozmowy dołączyła się Szefowa załogi:

– Cholera, może to Al – Kaida? – Wtrąciła swoją teorię japońska kosmonautka

Panowie spojrzeli na nią i zgodnie zaprzeczyli:

– Mało prawdopodobne, nie mieliby na tyle sił, żeby przeprowadzić tyle eksplozji naraz.

Dyskusje przerwał komunikat komputera i nowych danych. Okazało się także, że pierwsza eksplozja nastąpiła w centralnej Europie o godzinie 23:15 czasu miejscowego i zniszczone zostało miasto Kraków. Od tego miejsca promieniście co kilka tysięcy kilometrów następowały kolejne wybuchy.

 

Nagłe fluktuacje pola magnetycznego przerwały spokojne oczekiwanie na naładowanie akumulatorów. Zdano sobie sprawę, że został przeoczyny jeden ważny element. Mało prawdopodobna mutacja wytworzyła nietypowe ATP tworzące destrukcyjną dla maszyn i pola reakcję łańcuchową.

Superorganizm zaczął coraz trudniej znosić fluktuacje pola wywołane eksplozjami. Linie magnetyczne zostały zaburzone i wraz z nimi spadła wydajność procesów życiowych podjednostek. Mając coraz mniej zdrowych sieci memy w panice zaczęły się skupiać w jednym miejscu. Ich skupisko było zbyt duże aby normalnie funkcjonować.

Podjęły decyzję. Musiały przejść w stan anabiozy aby przetrwać. W kilka milisekund ograniczyły impulsy do minimum. Rzutowały swoje nibyciała na kilka pojedynczych linii magnetycznych, żeby następnie zaszyć się w gorącym centrum planety, gdzie pole było zbyt silne żeby rozwinąć pełnie możliwości, ale jednocześnie stabilne i pozwalające na przetrwanie niekorzystnych warunków.

Król został zdetronizowany – na jakiś czas…

 

Pani Basia z Pyrzowic obudziła się na środku autostrady A4. Była w różowych kapciach i szlafroku. Wokół niej budzili się inni, równie zdezorientowani. Nie pamiętała co oderwało ją od „Pytania na śniadanie"…

Koniec

Komentarze

"skupiła się kącie"
zjadłeś 'w'

Ja rozumiem, że można mieć jedne zajęcia dziennie, ale tak zaznaczać, najpierw, że chłopak zaspał, w potem, że w sumie już idą do domu bo to ostatnie zajęcia brzmi wg mnie nienaturalnie

Nie wiem jak u Ciebie, ale ja na żadnej uczelni nie spotkałem się z jedynkami z kartkówek.

Ujednolic zapis dialogów, bo raz robisz tak, a raz inaczej.

Erasmus to projekt UE, zmień Rosjankę na jakąś Szwedkę, czy kogoś.

Iluminacja podświetlająca mury dodawała mu pewnego czaru.
postanowiłem nie wytykać więcej błędów, ale to mnie rozwaliło. Przecież zaznaczałeś wyraźnie, że nie ma prądu.

Kiepsko się czyta, styl od biedy się nadaję, ale błędy, które popełniasz zdecydowanie przeszkadzają. Zjadasz spójniki i przyimki. Pełno było błędów logicznych i niekonsekwencji. Sam pomysł też jakoś do mnie nie przemówił. Całość jest strasznie naiwna i dziecięca. Do reszty rozwalił mnie wątek, gdzie typ przygotowywał się na wyprawę i zaopatrzył się w patrola.

Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dzięki za wskazówki. Chciałem żebyś ktoś na to spojrzał krytycznym okiem, bo samemu ciężko pewne rzeczy wychwycić. To pierwsze opowiadanie jakie napisałem i dokończyłem. Mam kilka pomysłów ale wymagają dopracowania.
Pozdrawiam

Matys

Złapałem się na tytuł. Dotychczasowe znane paleontologom wymierania dają się wyjaśnić czynnikami czysto lokalnymi, ziemskimi z pochodzenia jak na przykład gigantyczna erupcja wulkaniczna, lub częściowo pozaziemskimi, jak impakt plus jego następstwa. Sądziłem, że będzie to coś podobnego... --- a tu masz, siódmy najazd Marsjan...
No, ale można i tak. Tylko, gdybyś coś podobnego zamierzał napisać, najpierw przemyśl założenia dotyczące obcych istot, celu ich przybycia, sposobu postępowania, tak żeby wszystko to układało się w zwartą i bardziej niż tu sensowną całość. Poza tym proponuję zawarcie bliższej znajomości z polszczyzną... --- o czym już nadmienił Snow.

Nowa Fantastyka