- Opowiadanie: Urban Horn - Dobroczyńca (MASAKRA 2010)

Dobroczyńca (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dobroczyńca (MASAKRA 2010)

Panowała potworna ciemność. Czarne chmury przesłaniały księżyc i gwiazdy. Jedyne, co oświetlało miasteczko, to świece włożone do dyń, wydrążonych w taki sposób, by wyglądały jak świetliste twarze upiorów. Dynie były wszędzie. Przed każdym domem. Czasem na dachach. Często ustawione w większych skupiskach.

 

Nigdzie nie było widać żadnych oznak, świadczących o obecności ludzi. Okna domów zabite były deskami. Przez ulice przebiegały jedynie szczury, a jedynym źródłem światła były dyniowe lampiony.

Wjechał do miasta na karym koniu. Odziany był w czarny strój i atramentowy, długi płaszcz. Kruczoczarne włosy sięgały mu ramion. Oczy zaś miał zielone, nienaturalnie jaskrawą zielenią. Rozglądał się wokoło, w poszukiwaniu kogokolwiek. Wszystko było jednak opustoszałe. Czarny jechał dalej, nie tracąc nadziei. Ciszę zakłócały tylko rytmiczne uderzenia kopyt konia.

Zdziwił się, wypatrzywszy w końcu jakieś mocniejsze światło, z pewnością nie pochodzące od dyni. Ruszył w stronę. Gdy się zbliżył spostrzegł, że pochodzi ono z niewielkiej karczmy ,,Pod Skrzydłem Anioła''. Nazwa nie bardzo pasuje do atmosfery miasteczka, pomyślał. Uwiązał jednak konia i wszedł do środka. Stojący za ladą siwobrody staruszek wystraszył się na widok. Czarny rzeczywiście wyglądał strasznie, ale reakcja karczmarza zdziwiła go niezmiernie. Nie wiedzieć skąd dobył kuszy. Uniósł ją i wycelował w przybysza. Ręka potwornie mu się trzęsła, a broń trzymał niewłaściwie. Z pewnością nie trafiłby go, ale na wszelki wypadek Czarny uniósł ręce.

– W imię Boga rozkazuję ci odejść tam, skąd przychodzisz, demonie! – wrzasnął staruszek.

– Spokojnie, nie jestem żadnym demonem! – odrzekł Czarny. – Widzę karczmę, to myślę, że może zjeść coś dadzą, ale skoro tak, to już mnie tu niema…

– Chwileczkę! – starzec opuścił kuszę. – Przepraszam, ale rozumie pan… Jutro Halloween. Ludzie obawiają się demonów. Widział pan wszystkie dynie? To ma je odstraszać. A i tak większość wyjechała.

– Dobrze, spokojnie. – uśmiechnął się Czarny. – Mógłbym dostać jajecznicę z kiełbasą i kufel piwa? – spytał, kładąc na ladę garść monet.

– Oczywiście! – karczmarz popędził do kuchni. Po chwili był już z gotowym zamówieniem. Postawił talerz przed gościem i dosiadł się do stołu.

– Widzę, że wyjątkowo hucznie obchodzi się u was Halloween. – Czarny pociągną z kufla.

– To prawda. Ludzie się boją, a jest czego. W tę noc naprawdę demony przychodzą z piekła. Ludzie bronią się amuletami i talizmanami, ale nieczęsto to działa. Zawsze jednak ochraniają się lampionami w dyniach, co wymyślił niejaki Jack. Zna pan chyba legendę o Halloween?

– Wiem, że jest to święto upiorów. Legendy nie znam. – Czarny zagryzł chlebem porcję jajecznicy. – Z chęcią posłucham.

Karczmarz uśmiechnął się nieznacznie, widocznie rad z możliwości rozmowy z kimś i opowiedzenia jakiejś historii. Zaraz jednak przybrał poważną minę, by dobrze komponowała się z treścią legendy.

– Dawno, dawno temu żył sobie człowiek o imieniu Jack. Jack był mężczyzną chciwym i skąpym. Lubił hazard, panienki oraz alkohol. Nigdy nie myślał o pracy. I, uwaga, tutaj zaczyna się robić ciekawie. Pewnego dnia bowiem spotkał na swej drodze diabła…

– Ot, tak po prostu? Szedł sobie, a tu diabeł? – Czarny popatrzył na starca z niedowierzaniem.

– Cóż, to legenda, a legendy mają swoje prawa. Zazwyczaj zawierają rzeczy, w które trudno uwierzyć. Tą legendę znam na pamięć. Gdy byłem mały dziadek często mi ją opowiadał. A wracając do Jacka, na czym skończyłem? A, tak, diabeł. No więc spotkał diabła. Złożył Jackowi kuszącą propozycję. Jack miał oddać mu duszę w zamian za bogactwo i życie w przepychu. A, jak wiadomo, Jack nie wierzył w to, że po śmierci z duszą może stać się cokolwiek. W ogóle w nic nie wierzył. W Boga, ani w Diabła. Ani w bożki, ani we wróżki, ani w skrzaty, ani w… Ale, wracając do tematu, Jack zgodził się. Otrzymał, co chciał. Legenda to legenda, Kwoty nie podaje. Wiadomo tylko, że był obrzydliwie bogaty. I tak żył w dostatku, mając innych w głębokim poważaniu. No, ale starość nikogo nie ominie. też nie ominęła. I, gdy miał już dziewięćdziesiątkę na karku, diabeł przyszedł znowu.

– Po duszę, jak się domyślam? – spytał, odstawiając kufel.

– Właśnie, po duszę. – przytaknął karczmarz. – Ale Jack, uwaga, uwięził diabła. Nie wiadomo jak, ani gdzie, ale podstępem udało mu się uwięzić piekielnika.

– Nieprawdopodobne…

– Kazał mu przysiądz, że nigdy, przenigdy nie weźmie go do piekła. – mówił dalej, nieczuły na zaczepki gościa. – No i rogacz przysiągł. W tedy Jack wypuścił go, a zniknął, by nigdy nie powrócić.

– Rozumiem, że diabeł złamał obietnicę? To w końcu diabeł!

– Zaraz o tym powiem. Wpierw jednak muszę powiedzieć, że Jack umarł 31 października, czyli jutro rocznica. Nie mógł pójść do nieba, bo przecie przepił całe życie i nigdy nie zapracował na dostatek, w jakim żył. Przez głowę mu nie przeszło, by dopomóc bliźniemu. Tak więc niebo odpada. No i miał iść do piekła, ale nie mógł. ,,O, nie! Przenigdy!'' powiedział mu diabeł, widząc go u piekielnych wrót. ,,Przysięgałem, że cię nie wpuszczę, a więc tego nie zrobię!'' I nie zrobił. Tak więc Jack został uwięziony w naszym świecie i błąka się po nim aż po dziś dzień. Ponoć oświetla sobie drogę dyniowym lampionem. Lampion taki, według niego, odstrasza złe duchy, które w rocznicę śmierci często nasz świat odwiedzają.

– Zaprawdę, ciekawa legenda. – Czarny przetarł kromką chleba talerz, na którym osadziły się resztki jajecznicy. – Mógłbym dostać jeszcze jedno piwo?

– Oczywiście, już przynoszę.

Podczas gdy stary nalewał piwa, Czarny spytał go:

– Jest może jakaś wolna izba? To jedyne miasto w okolicy, a nocy przed Halloween nie chciałbym spędzać pod gołym niebem.

– Zawsze coś się znajdzie. – postawił przed nim ociekający pianą kufel. Przybysz zrobił duży łyk

– Czemu tylko stąd uciekli w Halloween? Kilka dni temu byłem w mieście i nikt nic sobie z tego święta nie robił. Większość uważa wszystkie duchy za zabobon, a wierzącym w to wieśniakom wystarcza zwykle lampion dyniowy.

– Jest też inny powód, dla którego opuścili miasto. – starzec nalał sobie piwa i usiadł naprzeciw gościa. – Ten las tuż obok, ten, który widać z okna, zamieszkuje kilka osób, które z pewnością szczególnie hucznie będą owe święto obchodzić. dłuższego czasu niepokoją one wioskę. Parają się czarami i to nie byle jakimi. To przez nie chmury dzień i noc przesłaniają słońce. Od kilku dni żyję w kompletnej ciemnicy.

– Czarownice? – domyślił się Czarny.

– Całe stowarzyszenie czarownic. I to chyba jakichś szczególnie potężnych, skoro na czas tak długi niebo umieją zasłonić.

– Mhm… Szczęście ci dziś dopisało, przyjacielu!

– Czemuż to?

– Trudnię się właśnie tępieniem takiego plugastwa. Zabijam czarownice, upiory, wampiry i wszystko, cokolwiek zagraża ludziom. Z rozkoszą zajmę się i waszym problemem! – Czarny uśmiechnął się i spojrzał mu w oczy.

No tak, pomyślał starzec, Potworobójca. To tłumaczy ubiór i spojrzenie demona.

– To cudownie lecz… Nie jestem bogaty i nie wiem ile…

– Ależ nie musisz nic płacić. To przysługa. Pomoc bliźniemu. Widzę, że się dziwisz. Tak, wiem, nie wyglądam na dobroczyńcę. Jednakże jestem nim. Po śmierci Bóg mi to wynagrodzi. Mam nadzieję.

– Och! Zaprawdę nie wiem, jak panu dziękować!

– Podziękujesz, jak będzie po wszystkim. Jednak zajmę się tym jutro. Dziś jestem zmęczony jazdą.

– Jutro? – zdziwił się karczmarz. – W noc Halloween!? W tedy, gdy mają największą moc?

– Uwierz mi – Czarny o opróżnił kufel – wiem, co robię. Mam w tych sprawach doświadczenie. Pójdę odstawić konia, a później wskażesz mi izbę. Gdzie jest stajnia?

– Za karczmą. Pozwól jednak, bym to ja zajął się koniem.

– Dziękuję, poradzę sobie. – wstał od stołu i zasunął krzesło. – Muszę zabrać z juków wiele rzeczy. Przydadzą się na jutro.

– Dobrze.

Gdy Czarny powrócił z kilkoma workami, torbami i sakwami, karczmarz wskazał mu drogę do pokoju.

– Proszę. – otwarł drzwi i wręczył mu klucz. – Świece są t…

– Nie potrzebuję światła. Dobranoc.

– Dobranoc, panie Dobroczyńco.

Czarny z uśmiechem spojrzał na starca swym demonicznym wzrokiem.

– Skoro już musisz nazywać mnie dobroczyńcą, to chociaż pomiń tytuł pana.

– Oczywiście.

Dobroczyńca o demonicznym spojrzeniu zamknął drzwi.

 

Gdy nazajutrz Czarny zszedł do karczmy, obsługujący go staruszek czekał już ze śniadaniem. Zapach jajecznicy dosięgnął go jeszcze gdy był w pokoju.

– Dzień dobry. – powitał go karczmarz.

– Dobry. – Czarny usiadł do stołu i zabrał się za jedzenie. Do popicia dostał piwo. Tak dla odmiany.

– Mam do pana pytanie. – rzekł, przełknąwszy kawałek kiełbasy. – Miasto opustoszało. Prawie wszyscy uciekli, a ci, którzy zostali, zabili okna deskami. Tak więc, dlaczego ty zostałeś?

Karczmarz westchnął, jakby spodziewał się tego pytania.

– Nie miałem dokąd uciec. Rodziny nie mam. – wyjaśnił. – A poza tym zawsze może natrafić się jakiś podróżny spragniony ciepłej strawy, kufla piwa i dachu nad głową.

– A wiedźm się nie lękasz?

– Myślę, że dyniowa latarnia obroni mnie przed duchami. Wiedźmy zaś będą pewnie świętować i złożą w ofierze diabłu jakichś żebrzących dziadków znalezionych w miastach. No i kilka zwierząt. Potańczą z czartami… W skrócie – nie, nie lękam się.

– Duży błąd. Gdyby nie ja mógłbyś być między tymi żebrakami. Wiedźmy mają w zwyczaju porywać ofiary na ostatni moment. Jest dzień, a ciemno jak w nocy. dziwki muszą być naprawdę potężne.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Słychać było tylko głośne mlaskanie Czarnego.

– Kiedy wyruszasz? – spytał w końcu karczmarz.

– Przez cały dzień wiedźmy odprawiać będą jakieś rytuały. Mogę im przeszkodzić w dowolnym momencie, a jako że nie mam nic lepszego do roboty, wyruszę od razu. Znaczy się, jak tylko zjem.

– Dobrze. Zaprowadzę cię.

– Co? Chyba żeś zgłupiał! Chodzenie tam o każdej porze jest niebezpieczne, ale w Halloween… To już samobójstwo! Z pewnością cię zauważą. A tak w ogóle wiesz o nich od innych, czy sam widziałeś?

– Widziałem. Raz. Jak masz zamiar je znaleźć, skoro nie znasz drogi?

– Mam amulet czuły na magię. – Czarny zrobił duży łyk. – Do tego sam potrafię ją wyczuć na niewielką odległość. Mówię ci, poradzę sobie. Znam się na tym. Naprawdę.

– Wiem, wiem… – starzec opuścił wzrok. – Powiem wprost. Chciałbym iść z tobą.

– Niby czemu?

– Chcę widzieć jak się z rozprawiasz. Jeszcze nigdy nie widziałem w akcji żadnego łowcy wiedźm!

– Nie jestem łowcą wiedźm. Po prostu pomagam ludziom w potrzebie. Poza tym łowcy wiedźm każą sobie słono płacić. A co do pójścia ze mną – wykluczone!

– Czemu?

– Widzisz w ciemnościach? Umiesz chodzić po lesie bezszelestnie? A, co najważniejsze, umiesz pokonać strach i nie krzyczeć, patrząc na demony, wiedźmy i torturowanych ludzi? Bo ludzi z pewnością torturować będą. Jeśli się pośpieszę, może przeżyją, więc nie zatrzymuj mnie dłużej. – wytarł usta wierzchem dłoni i wstał. – Idę do pokoju po rzeczy. Później ruszam w las. Nie, nie musisz wskazywać mi drogi. I jeszcze jedno. Nie próbuj mnie śledzić. Dla własnego dobra. Nie będziesz?

– Nie.

– To dobrze. Do zobaczenia. Wrócę za… Jeszcze dzisiaj.

– Bywaj, dobroczyńco!

Czarny parsknął. Nie przywykł do tego tytułu.

 

Nie minęło dziesięć minut, a już zagłębiał się w las. Chmury zasłaniały wszystkie gwiazdy i księżyc, a więc było całkiem ciemno. jednak widział wszystko. I czuł. Las bowiem emanował magią. Czarny czuł ją nawet bez amuletu. I umiał wyczuć jej źródło. Było blisko. Bez wahania ruszył w stronę. Po lesie przemieszczał się z wprawą. Szybko i cicho.

Nagle ciszę zagłuszył nieludzki wrzask w oddali. Jakby kogo ze skóry obdzierali, co wcale nie jest niemożliwe. Spowolnił. Szedł uważniej, ale wciąż w tą samą stronę. Po chwili usłyszał kolejny wrzask, a właściwie nieartykułowany dźwięk. Ni to skrzek, ni to pisk. Jedno jest pewne. Nie był to okrzyk szczęścia, ani zachwytu.

Po kolejnym wrzasku nastąpił płacz i głośny lament. Czarny nie zaprzestał skradania się. Usłyszał jeszcze coś. Ktoś w oddali… śpiewał. Gdy zbliżył się jeszcze trochę mógł nawet zrozumieć słowa piosenki śpiewanej ochrypłymi i skrzeczącymi głosami, bo z pewnością śpiewało więcej, niż jedna osoba. Najpewniej kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt.

 

 

 

Niechaj się ogniska palą!

Niechaj się granice światów walą!

Bo to jest Halloween, święto potworów!

Wielka jest bowiem moc tych upiorów!

Szedł dalej niewzruszenie. Słyszał już niejedną piosenkę mającą za zadanie przyprawić o zawał każdego, kto ją usłyszy. Ta nie była zbyt straszna. Straszny był jednak głos wiedźmy, która ją śpiewała.

 

 

 

Błędne ogniki niech w dyniach płoną!

Przestraszeni ludzie złe duchy w duszę niech chłoną!

W tę noc zły duch odnajdzie cię wszędzie!

Bo to jest Halloween – duchów przyjęcie!

Czarny schylił się odruchowo, albowiem ujrzał źródło tej całej magii i wrzasków. Był nią niewielki jar, z którego buchała para. Podszedł i zajrzał do niego dyskretnie, zza zarośli. Zobaczył to, czego się spodziewał. Obrzydliwe, rozpadające się staruchy o pomarszczonych mordach, odziane w podarte, ciemne łachy, tańczyły bezładnie co chwila się potykając. Do tego część z nich śpiewała. Po środku, jak to zwykle bywa, stał kocioł. Woda była już czerwona. Wiadomo od czego. Z kotła wystawały dwie ludzkie ręce. Obie były pocięte do kości. Jedna z dłoni nie miała palców. Druga ręka nie miała dłoni. Zakuci w łańcuchy, brudni, nadzy ludzie lamentowali, lub głośno się modlili. Żywych ludzi było dziewięciu. Dwie kobiety, trzech starców, trójka dzieci i jeden dorosły mężczyzna. Wiedźm zaś było kilkanaście. Może dwadzieścia. Czarnemu nie chciało się liczyć.

 

 

Przeklęta noc Samhain – Duchów święto!

Tysiące dusz dziś z piekła wyjęto!

Bo to jest Halloween! strzeż się człowieku!

Będzie to najstraszniejsza noc w tym wieku!

Samhain, myślał Czarny, dawna nazwa Halloween. Z dawnym sposobem obchodzenia. W tedy było to tylko pożegnanie lata. Żadnych przepaści między światami. Wierzono, że duchy zmarłych przodków schodzą na ziemię, by zamieszkać w jakimś ciele. Znaczy… Wierzono, to za dużo powiedziane. Był to tylko pretekst do dobrej zabawy. Gdy pojawiła się prawdziwa przepaść między światami zaczęto obchodzić to inaczej. I już nie była to zabawa. Nawet nazwę zmieniono na straszniejszą.

A, właśnie, skoro o zabawie mowa. Pora kończyć tą zabawę. Pora, bym to ja się zabawił.

 

 

Żegnaj lato, słoneczne promienie!

Bo to Halloween, ludzi w upiory zmienię!

Nie wiecie już, sen to czy jawa?

Noc będzie dziś wyjątkowo krwawa!

Czarny przyklękną i chrupnął karkiem. Ubrał specjalne, grube rękawice z niewielkimi, żelaznymi kolcami. Miecz trzymany ów rękawicami nie ślizgał się, a cios pięścią był w stanie złamać kość.

 

 

Bo to jest Halloween, śmierć nadchodzi!

To jest Halloween, człek po kolana w krwi brodzi!

To jest właśnie Halloween, śpiewać nie zaszkodzi!

To jest Halloween, co od Jacka się wywodzi!

Wstał i poklepał się po pokrowcu z nożem. Odpiął go i zapiął z powrotem. Szybko i jedną ręką. Dla próby. Następnie dobył miecza. Był to piękny półtorak o zakrzywionym jelcu i ze zdobioną, okrągłą głowicą. Klinga wykonana była ze specjalnej mieszanki stali, znanej jedynie mistrzom sztuki płatnerskiej. Mieszanka ta była droga jak cholera, ale mieczy z niej zrobionych właściwie nie dało się złamać.

 

 

Bo to jest Halloween!

To jest właśnie Halloween!

Halloween!

Halloween!

Czarny bez wahania skoczył w parów. Wysokość ta była niebezpiecznie duża, lecz lądując nawet nie podparł się ręką. Lekko tylko zamortyzował ugięciem kolan. Wiedźmy natychmiast przestały śpiewać i spojrzały na niego złowrogo. jednak bez lęku spojrzał w oczy najbliższej. demoniczny wzrok nie robił na niej wrażenia.

– Proszę, proszę! Zabawki same do nas przychodzą! Widzicie, siostry? Jest nawet przystojny! Ha, ha, ha! – zaśmiała się szyderczo ani przez chwilę nie opuszczając wzroku.

– Wygnam cię do piekła, gdzie twoje miejsce, kurwo!

Wtedy zrobiła dokładnie to, czego się spodziewał. Każda wiedźma zaczynała w ten sposób zabawę z uzbrojonym w miecz mężczyzną. Skierowała w oręż otwartą dłoń i pomyślała zaklęcie. Zaczął się rozgrzewać w takim tempie, że po kilku sekundach, podczas których Czarny zrobił dwa kroki w jej stronę, był już czerwony. Myślała, że się oparzy i go upuści. Nic z tego, pomyślał. Od czego w końcu mam rękawice?

Nie mógł jednak trzymać rozgrzanego do czerwoności miecza bez końca. Zamachnął się od góry i zrobił coś, czego wiedźma zupełnie się nie spodziewała. Rzucił w nią mieczem. Oręż zdążył od zrobić dwa pełne obroty, nim wbił się w jej w mostek na dobre kilka cali. Wrzasnęła, bo metal był rozgrzany. Reszta czarownic uświadomiła sobie, że ma do czynienia z nie byle kim. Dały się słyszeć głośnie formuły zaklęć. W stronę Czarnego trysnęły pioruny i promienie. Skoczył ku wrzeszczącej wiedźmie, by wydobyć broń z jej brzucha. Oburącz chwycił rozżarzoną rękojeść.

Wyszarpnął miecz i obrócił się. W samą porę, by zasłonić się przed niebieskimi piorunami, miotanymi przez jedną z czarownic. W dwóch skokach znalazł się przy niej i zanim zdążyła cokolwiek zrobić zadał dwa szybkie cięcia. Na jej brzuchu pojawiła się krwawa litera ,,X''. Nim padła na ziemię był już przy kolejnej. Temperatura miecza zaczęła mu dokuczać mimo rękawic. Wiedźma zaś dobyła jakiegoś długiego noża o zakrzywionym ostrzu. Chciała z rozmachem wbić mu go w szyję, ale skoczył w tył i szybkim cięciem od dołu odciął jej dłoń oraz połowę przedramienia. Silnym kopniakiem pozbawił ją równowagi, a gdy upadła wbił miecz w sam środek jej brzucha.

Nagle, nim zdążył się obrócić, zrobiło mu się potwornie zimno. Zaczęło boleć go całe ciało, a ruchy były dziwnie spowolnione. Zrozumiał, że oberwał zaklęciem. Z wielkim wysiłkiem podniósł dłoń i wyszeptał formułę. Z ręki wystrzeliła fala zielonego ognia, a ból minął. Udało mu się zapalić dwie wiedźmy. Skoczył ku jednej, ledwie unikając ognistej kuli, rzuconej przez inną czarownicę. Gdy był blisko naskoczył na obie nogi i wybił się silnie. Skoczył wysoko i daleko. Z całej siły kopnął ją w twarz. Potknęła się o coś, zachwiała się i… wpadła do kotła. Wrzask, który z pewnością bez trudu stłukłby szkło, słyszalny był w całej okolicy. W stronę posłano kilka zaklęć. Czarny jednak był szybszy i nim trafiły w cel, był już wśród rzucających je wiedźm. Zaklęcia jednak trafiły kocioł, który eksplodował rozrzucając ostre kawałki żelaza i rozchlapując wrzącą wodę. Czarownice spojrzały na wybuch. Tak sekunda odwrócenia uwagi wystarczyła mu, by dobyć noża i poderżnąć gardło jednej z nich.

Następna zdziwiła go. Udało jej się bowiem obronić atak jakimś dziwnym, zardzewiałym nożykiem. Z całej siły kopnął ją w goleń. Na ułamek sekundy skuliła się. Wystarczyło, by z rozmachem wbić jej nóż w skroń.

Kolejne rzucały się na niego parami z różnym, skradzionym podróżnym, orężem. Czarny jednak parował chwacko i sam zadawał potwornie szybkie serie uderzeń. Pchnięcia i cięcia cały czas trafiały jakąś wiedźmę. Co chwila jedna z nich przewracała się na mokrą glebę, by wzbogacić ją o własną krew. Z tej odległości potwornie trudno było czarować, a Czarny nie pozwalał im się oddalić. Gdy już się to jakiejś udawało, Czarny odskakiwał, lub osłaniał się mieczem. Poza tym w takiej zwartej kupie walczących trudno było rzucić zaklęcie tak, by trafiło tylko jedną osobę, a żadna z nich nie chciała trafić swej siostry.

Nim się obejrzał zostały cztery wiedźmy. Jedna wyróżniała się umiejętnościami szermierczymi. W dodatku miała przewagę w broni. Walczyła bowiem bułatem. Czarny odbijał i parował wszystkie uderzenia, ale dało to innym szansę na oddalenie się. W końcu postanowił zakończyć tą zabawę. Gdy zadawała kolejne cięcie, tym razem na gardło, nożem dzierżonym w prawej ręce obronił, a lewą ręką uderzył ją w szpiczasty noc, z pewnością go łamiąc. Czarownica zrobiła krok do tyłu i chwyciła się za niego lewą ręką. Prawą wciąż trzymała miecz do obrony, ale szybkiego pchnięcia nie udało jej się obronić. Nóż przebił jej tchawicę. Przewróciła się, ukazując trzy wiedźmy, rzucające wspólne zaklęcie. Czarny zostawił nóż w szyi czarownicy, ale nie miał czasu go podnosić.

Czar został rzucony. Niebieska, plazmatyczna kula energii poczęła z ogromną prędkością lecieć w stronę. Skierował w nią obie ręce i… przechwycił! Podniósł ponad siebie i sprawił, że zaczęła jeszcze bardziej rosnąć.

– Czemu nie chcesz zginąć, śmieciu! – wrzasnęła jedna czarownic. jednak nie odpowiedział. Rzucił między nie kulą, która z ogromną siłą eksplodowała, rozrywając na strzępy jedną czarownicę i urywając głowę i rękę kolejnej. Ostatnia, widać jedna z silniejszych, przeżyła dzięki zaklęciu obronnemu. Zaczął iść w jej stronę patrząc swym demonicznym wzrokiem w jej oczy. Była wystraszona.

– K… Kim ty jesteś? Jak to możliwe?

Czarny uśmiechnął się.

– Nazywam się Jack! Halloween to moje święto! Nie możesz mnie zabić, albowiem ja już umarłem! Wszystkie wiedźmy na świecie, w tym ty, śpiewały o mnie piosenki! Odprawiały rytuały na moją cześć. Zaprawdę, czuję jak rośnie dzięki temu ma siła. Ale wiedz, że nie jestem już tym Jackiem co kiedyś. Chcę się odkupić. Dlatego, gdy przyrzekniesz zaprzestać wysławiania diabła i torturowania ludzi, gdy przysięgniesz zaniechać czarnoksięskiego rzemiosła, pozwolę ci ujść z życiem. Dzięki tym rytuałom obrastam w potęgę, ale przez nie mogę opuścić tego świata, a wierz mi, po tylu latach bardzo tego pragnę.

Wiedźma otwarła usta ze zdziwienia.

– To co? Przysięgasz?

Niepewnie kiwnęła głową.

– Dobrze… Bywaj. – odwrócił się, lecz nim uszedł dwa kroki bełt przeleciał mu przy uchu. Odwrócił się. Czarownica przewróciła się z bełtem w oku, a z jej ręki wypadł sztylet. Obracając się ponownie wiedział już, kogo zobaczy.

– Witaj, dobroczyńco. Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać. Poza tym, jak widzisz, przydała się moja pomoc. – powiedział karczmarz opuszczając kuszę.

– Nie posłuchałeś mnie. A jeśli chodzi o tą wiedźmę, wiedziałem, że to zrobi. Ale widziałem też ciebie. Jedyne, czego się obawiałem, to to, że spudłujesz. I najpewniej trafisz we mnie.

– Jack… Dobroczyńco… Słyszałem, co o sobie mówiłeś…

– Tak, to prawda. Chcesz wiedzieć, czemu chciałem usłyszeć legendę? Są różne wersje. W jednej z nich wygrałem z czartem w karty, w innej go zabiłem, a jeszcze w innej nie chodzę po tym świecie, ale błąkam się między niebem., a piekłem, oświetlając sobie drogę lampionem z dyni. Chciałem usłyszeć jaka wersja tutaj panuje. Muszę powiedzieć, że najbardziej zbliżona do prawdy.

– A jaka jest prawda?

Jack zmierzył go swym upiornym spojrzeniem.

– Nie musisz wiedzieć wszystkiego. – powiedział w końcu. – Poza tym, mam nadzieję, że niedługo będzie to całkiem nieaktualne. Słyszałeś może o odkupieniu? Dobrem czynionym dziś odkupię się za dawne zło i opuszczę w końcu ten świat, bardziej do piekła, niż do nieba podobny.

– Rozumiem. I jeszcze raz dziękuję. W imieniu wszystkich mieszkańców i ocalonych przez ciebie ludzi. – wskazał na grupkę, która, gdyby nie Jack, znalazłaby się w kotle.

– A, właśnie. Skoro o nich mowa. – odpiął od pasa sakiewkę pełną monet. – Uwolnij ich i rozdziel po równo. Sam też zatrzymaj sobie część.

– Naprawdę, mogę dać ze swo…

– Ja nie potrzebuję pieniędzy. Zrozum mnie i pozwól się odkupić, przyjacielu. Weź.

– Dobrze. Dziękuję, Jack. Bywaj.

– Żegnaj. – odwrócił się i począł powoli iść w stronę karczmy, by wziąć swego konia i ruszyć w dalszą drogę.

– Czyżbyś nie zamierzał wracać?

– Nie, nie zamierzam.

– Poczekaj, Jack!

– Tak? – odwrócił się.

– Co powiedzieć mieszkańcom? Prawdę?

– Powiedz, że przybył jakiś…

– Dobroczyńca?

– Nie. Łowca wiedźm.

 

Koniec

Komentarze

Powiem szczerze i od progu: nie przeczytałem całgo. Odrzuciło mnie, dlatego tylko przeleciałem po tekście wzrokiem.

Dynie te były wszędzie.
Rozglądał się nimi wokoło, w poszukiwaniu kogokolwiek.
Ciszę zakłócały tylko rytmiczne uderzenia kopyt jego konia.
Nie wiedzieć skąd dobył on kuszy.
Z pewnością nie trafiłby go (...)
Wszystkie te zaimki są całkowicie zbędne, zabiły we mnie chęć czytania. Wydaje się, że za bardzo starasz się doprecyzować, nie wierząc w domyślność czytelnika. Zapominasz o podmiocie domyślnym, a to potężna broń. :)

Wjechał do miasta na czarnym koniu. Odziany był w czarny strój i atramentowy, długi płaszcz. Kruczoczarne włosy (...) Za dużo tego "czarnego" tutaj. Rozumiem, że koleś ma być mroczny, ale Twoja w tym głowa, żeby opisać to w sposób, który zniweluje niebyt estetyczne powtórzenia. Zacząłbym od "karego konia". Niby to samo, a ile radości więcej. 

Ujrzał, że udało mu się zapalić dwie wiedźmy. I tym podobne (to zdanie to tylko przykład). Kiedy potrzebujesz dynamicznego opisu lepiej wywalić takie słówka, bo one tylko spowalniają. Scena walki powinna być szybka i dynamiczna; suchy opis. Dla mnie to "ujrzał" za bardzo koncentruje uwagę czytelnika na osobie i fakcie, że Czarny gdzieś tam sobie spokojnie spogląda, czyli rozprasza całą akcję. 

Walczyła bowiem bułatem o pięknie zdobionej rękojeści i twardym ostrzu. Bułat z założenia jest zrobiony z twardej stali, ale nie o tym chciałem... Wyobrażasz sobie, że ktoś w ciżbie i walce (co opisywałeś chwilę wcześniej) zwraca uwagę na zdobioną rękojeść? Szczególnie, że czarownica ciągle jeszcze rzeczony bułat trzyma w dłoni, więc rękojeści widać najwyżej kawałek. I to śmigający w powietrzu...

Gdzieś tam jeszcze przyuważyłem drobne literówki w stylu "dosięgną".

Jak będę miał więcej czasu i chęci to przeczytam w całości, dokładnie. Wtedy spróbuję napisać też coś o klimacie i fabule. :)

Podane informacje dotyczące Halloween są prawdziwe. Znaczy się, naprawdę są te wszystkie legendy i w ten sposób obchodzone było Samhain. Nie mam na myśli tego, że był jakiś Jack co spotkał diabła itp.;)
Pomysł powstał kiedy przypomniałem sobie tą legendę. Wykorzystałem też popularny wątek z filmów, że wojownik podchodzi, a jakiś czarodziej zaklęciem rozgrzewa jego miecz i wojownik zmuszony jest go upuścić. Jeśli zaś chodzi o rzut mieczem, bo domyślam się, że niejedna osoba będzie mi chciała zarzucić, że jest to niemożliwe - uważam, że jest to w pełni możliwe, choć trudne. Gdy mowa o rzucie mieczem ludzie częściej mają na myśli rzut niby włócznią, trzymając wpół klingi, ale i to raczej da się zrobić. Jak będzie wiele sprzeciwów, to zmienię. Jestem bardzo podatny na cudze opinie;)
Za wszelkie komentarze i wytknięcia błędów z góry dziękuję.
Pozdrawiam,
Horn.

dzięki, exturio. Większość tego, co wytknąłeś, poprawiłem. Trudno jednak poprawić teraz te wszystkie zaimki, ale zająłem się resztą.

OK, do konkursu.

" przysiądz" - przysiąc :)

No i muszę Cię po raz drugi odesłać do poradnika pisania dialogów:

"- Proszę. - otwarł drzwi i wręczył mu klucz." - powinno być: "- Proszę. - Otwarł drzwi(...)" [chociaż jednak wolałabym otworzył, nawet jeśli to zamierzona stylizacja ;)]

"- Nie musisz wiedzieć wszystkiego. - powiedział w końcu." - powinno być: "- Nie musisz wiedzieć wszystkiego - powiedział w końcu."

Jeszcze raz: stawiamy kropkę po wypowiedzi bohatera, jeśli po myślniku następuje jakiś opis sytuacyjny, zaczynamy wtedy wielką literą. Nie stawiamy kropki, jeśli po myślniku następuje opis dźwięku jaki został wydany przy wygłoszeniu kwestii, czyli wszelakie: powiedział/szepnął/westchnął/zagadnął itd.

Widać inspirację Sapkowskim, (prywatnie nie jestem zwolenniczką "karczma w każdym fantasy":P) niestety trochę Ci brak jego lekkości pióra. Tak jak ktoś wcześniej już napisał, za dużo zaimków, za dużo dookreśleń, za bardzo starasz się wszystko opisać dokładnie i dosłownie. Wezmę na warsztat fragmencik z opisu:

"Czarny schylił się odruchowo, albowiem ujrzał źródło tej całej magii i wrzasków." - albowiem zaprawdę powiadam wam, stylizacja biblijna to pasuje tu jak pięść do oka ;) Wrzucenie do jednego wora "tej całej magii" i "wrzasków" sugeruje, że ta magia to taki pic na wodę, a jednak dalej wiedźmy miotały jakimiś zaklęciami, które sprawiały wrażenie mogących uszkodzić to i owo.

" Był nią niewielki jar, z którego buchała para. Podszedł i zajrzał do niego dyskretnie, zza zarośli. Zobaczył to, czego się spodziewał." - "nią" odwołuje się do zdania poprzedniego, ale tam była mowa o "źródle", czyli, jeśli już to "nim" (był - nim - źródłem). Jar to uformowanie terenu, inaczej wąska dolina. U Ciebie brzmi raczej jak angielski odpowiednik tego słowa [słój;)]. Para *buchająca* z doliny to nie jest dobre sformułowanie. Para może się unosić nad doliną, spowijać ją, kotłować się nad nią ale buchanie mi nie pasuje. Dalej zaglądanie dyskretne zza zarośli potęguje jeszcze to wrażenie. Ostatnie z trzech zdań to tak zwane zdanie śmieciowe. Przeredagowałabym to, zdecydowanie. Luźna propozycja:

"Teren obniżał się, tworząc niewielki jar, nad którym unosiły się kłęby pary. Zbliżył się, pod osłoną zarośli. Widok nie zaskoczył go."

" Obrzydliwe, rozpadające się staruchy o pomarszczonych mordach, odziane w podarte, ciemne łachy, tańczyły bezładnie co chwila się potykając. Do tego część z nich śpiewała." - przesadziłeś trochę z ilością przymiotników. Do tego "pomarszczona morda" mi nie pasuje (dałabym twarz i tak jest mnóstwo nacechowanych negatywnie słów w tym zdaniu, ewentualnie gęba). Definitywnie za to wyrzucić "do tego" - nic nie wnosi, rozprasza, zaburza narrację.

"Po środku, jak to zwykle bywa, stał kocioł." - nie puszczaj w ten sposób oka do czytelnika w takim momencie. Nie ta pora, masz zbudować nastrój grozy tutaj a nie rozładowywać świeżo budowane napięcie. A i, zdaje się, albo "na środku" albo "pośrodku" zamiast "po środku".

"Woda była już czerwona. Wiadomo od czego." - jak wyżej + usunąć "już".

"Z kotła wystawały dwie ludzkie ręce." - jak ręce, to raczej ludzkie.

"Obie były pocięte do kości. Jedna z dłoni nie miała palców. Druga ręka nie miała dłoni." - tutaj prosi się aż o dynamikę i obrazowość a nie ton "wiadomości". Skracamy, przekazujemy wrażenie, szybko, intensywnie, żeby zaszokowało a nie nudziło! - "Obie pocięte do kości, jednej brakowało palców, drugiej - całej dłoni."

"Zakuci w łańcuchy, brudni, nadzy ludzie lamentowali, lub głośno się modlili. Żywych ludzi było dziewięciu." - powtórzenie ludzie/ludzi. Z czego "ludzi" w drugim zdaniu jest całkowicie zbędne. W pierwszym coś mi zgrzyta, ale nie umiem sprecyzować co.

"Dwie kobiety, trzech starców, trójka dzieci i jeden dorosły mężczyzna." - kolega zajrzał mu w dowód? :p Wystarczy "i jeden dorosły". W języku polskim końcówka przymiotnika świadczy o rodzaju gramatycznym, każdy zrozumie, że jak dorosły to mężczyzna.

"Wiedźm zaś było kilkanaście. Może dwadzieścia. Czarnemu nie chciało się liczyć." - czemu zaś? Zaś jakieś słówko śmieciowe, które ma niby budować klimat, ale tylko rozprasza. Takim słówkom w takich momentach mówimy zdecydowanie NIE. ;)

W wolnej chwili zanalizuję Ci jeszcze scenę pojedynku, bo wyszła Ci statycznie i mało wiarygodnie.

pozdrawiam,

B

Wielkie dzięki, Bellatrix. Jestem ogromnie wdzięczny, że wyszukałaś i wytknęłaś mi te błędy. Dałaś mi do zrozumienia, że muszę pracować raczej nad stylem. Tego poprawić już nie mogę, ale mam nadzieję, że w kolejnym opowiadaniu uniknę tego typu błędów.

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję,
Horn.

A i jeszcze jedno. Z jednym się nie zgadzam. Pod poradnikiem imć Mortycjana(;]) toczy się dyskusja właśnie na temat tych dialogów. Na temat tego, czy jeśli po myślniku następuje jakiś opis sytuacyjny, zaczynamy wtedy wielką literą.

1
-Schrzaniłeś to opowiadanie, Horn. - Podsumowała Bellatrix.

2
-Schrzaniłeś to opowiadanie, Horn. - podsumowała Bellatrix.

Ja jestem zwolennikiem drugiej wersji. Niby druga jest poprawna, ale w większości książek stosuje się pierwszą. Przykład mogę podać choćby z tego, co akurat czytam (Metro 2033)
- Z Linii Czerwonej? - drążył Artem.
-Na Pawieleckiej? - towarzysz Rusakow spojrzał na niego ze zdziwieniem.


Jednak co do innych błędów - masz rację.

Nieśmiało napomknę, że wydaje mi się, że w wersji drugiej nie powinno być kropki przed myślnikiem. Ta wersja jest odpowiednikiem "Schrzaniłeś to opowiadanie, Horn", podsumowała Bellatrix, dlatego powinna być traktowana jak jedno zdanie. Nie ma możliwości, żeby po kropce i myślniku zaczynać od małej litery. Kropek nie zapisujemy, w takich wypadkach. Co innego, gdyby zdanie było wykrzyknieniem albo pytaniem. Pytajniki i wykrzykniki zapisujemy, kropki - nie. :)
Poradnik Mortycjana jest świetny i nie zostawia wielkiego pola do dyskusji. Jedyny przypadek, przy którym można się zastanawiać, jak to cholerstwo ugryźć, to normalne zdanie niezaczynające się od powiedział, stwierdził, krzyknął, zapytał , roześmiał się, rzekł, dodał i innych czynno-gębnych czasowników, a odnoszące się do wypowiadanej kwestii. Zresztą, nie zawsze taki czasownik będzie zapisywany z małej litery. Za przykład dam cytat z Charakternika, bo akurat mam pod ręką:
- Dajże, waść, spokój - zawołała. - Nie ma się o co wadzić. - Zwróciła się w stronę pana Myszkowskiego: - Daję waszmości ten brylant (...)
Normalnie "zwróciła się (...)" zapisane byłoby z małej litery, ponieważ opisuje, w pewnym sensie, proces mówienia. Tutaj jednak mówiąca zmienia adresata słów i zapisanie tego zdania z małej litery zmieniłoby sens dialogu.
Interpretacja powyższego jest inna, niż:
- Dajże, waść, spokój - zawołała. - Nie ma się o co wadzić - zwróciła się w stronę pana Myszkowskiego.
Tak więc wszystko zależy od tego kto i z kim rozmawia, oraz od tego, jak autor chciałby, żeby to zinterpretowano. Jeśli masz problem z dokładnym określeniem, spróbuj roboczo zapisać to w formie z cudzysłowami:
"Dajże, waść, spokój", zawołała. "Nie ma się o co wadzić." Zwróciła się do pana Myszkowskiego: "Daję waszmości ten brylant (...)" i od razu wiadomo, gdzie z wielkiej, gdzie z małej i gdzie kropkę postawić.
Tę samą zasadę zastosujemy, jeśli zdanie po myślniku w jakiś sposób opisuje manierę mówienia, czy sposób wypowiadania poprzedzającej jej kwestii.
- Veritas dicit pan Myszkowski - nie omieszkał zaraz dodać pan Szczurowicki.
Zaś co do "niegębowych" zdań zapisywanych po myślniku, tutaj właśnie sytuacja się komplikuje i, bodaj, tego własnie dotyczy dyskusja "u Mortycjana".
- Proszę. - Otwarł drzwi (...)
Tutaj nie jestem ani trochę odkrywczy, Bellatrix już to tłumaczyła. Po myślniku opisujemy jakąś niemówioną czynność, więc kończymy mówić kropką, myślnik, wielka litera. Ja jestem zwolennikiem pisania wszystkich takich zdań z wielkiej litery, choć czasami zdarzają się wyjątki, które tej regule mogą nie podlegać. Niemniej - wielka litera, tutaj, jest bardzo bezpieczna.
No i zawsze, kiedy kończysz wypowiadaną kwestię kropką, po myślniku zaczynasz z wielkiej. Tu akurat nie ma innej możliwości. :)

Mocno przeciętne opowiadanie. Masa błędów, które przez przedmówców zostały już szczegółowo wymienione, zdecydowanie obniża przyjemność czytania.

W kwestiach merytorycznych - nie pasuje mi zupełnie uzbrojenie głównego bohatera ani też kusza karczmarza do czasów opowiadania. Posługujesz się terminem "Halloween" oraz dyniami "Jack'o Lantern". Założyłem więc, że akcja dzieje się w Ameryce Północnej. Tradycja ta została do Ameryki sprowadzona dopiero w połowie XIX wieku przez irlandzkich imigrantów. W Europie święto pojawiło się dopiero w XX wieku. Skąd więc w XIX (lub ewentualnie XX) wieku te miecze, kusze, bułaty? Taka mi się uwaga nasunęła. Nie jestem ekseprtem, więc może nie mam racji, ale wydaje mi się, że ta kwestia nie gra.

Scena walki kiepsko opisana. Bardzo chaotyczna.
Opowiadanie to z całą pewnością można zakwalifikować jako przygodowe fantasy, ale horror z tego żaden.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka