- Opowiadanie: whatever - Co koty wiedzą o stracie?

Co koty wiedzą o stracie?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Co koty wiedzą o stracie?

Tafla jeziora była zupełnie gładka. Jak lustro, tyle, że nic się w niej nie odbijało. Wręcz przeciwnie, nieskazitelna czerń wody zdawała się pochłaniać wszystko wokół. Słyszałem, jak wysysa z powietrza ciepło. Słyszałem, jak wtapia się w nią obraz pogiętych, białych pni brzóz i uschłej trawy, rozpościerającym się nad nimi szarym nieboskłonem i obraz mnie, stojącego między tym wszystkim ze stoicyzmem godnym głazu.

A potem usłyszałem:

– Witaj.

Odwróciłem się w kierunku postaci, którą wcześniej wziąłem za przewróconą kłodę.

– Pewnie jesteś Strażnikiem – zgadłem.

– Skąd wiedziałeś? – Strażnik poruszył się lekko, czemu towarzyszył odgłos przypominający starą, skrzypiącą podłogę.

– To nie trudne – odparłem patrząc w dwie, nierównolegle umieszczone dziury, które dla własnej wygody postanowiłem uznać za oczy mojego rozmówcy. – Takie miejsca muszą mieć strażników.

Strażnik strzepnął liśćmi. Być może to była odpowiedź. Gdy po kilku chwilach nie doczekałem się niczego lepszego, podjąłem.

– Zgubiłem coś.

Znowu spotkałem się z milczeniem. Nie wiedząc co zrobić z rękami wsunąłem je do kieszeni dżinsów.

– Jak wszyscy – powiedział Strażnik w końcu. – Każdemu, prędzej czy później, Jezioro coś zabiera. Czasem ludzie tego nie zauważają, czasem próbują szukać… – mówił bardzo wolno, zdawało się, że wypowiedzenie każdego słowa zajmuje mu tyle czasu, ile potrzeba ziarnu aby zamienić się w dorodne drzewo. Mimo to cierpliwie słuchałem. – Czasem próbują szukać – powtórzył – ale bardzo rzadko docierają aż tu. Czasem ktoś się zjawia, ktoś taki jak ty. Siada na brzegu i czasem siedzi tam przez lata … Dla was lata to bardzo długo, prawda? A więc niektórzy siedzą tu przez lata, a potem odchodzą. A inni… cóż, inni tu umierają. Jestem tu dłużej, niż jest świat. Dłużej niż ja, jest tylko Jezioro. I jeszcze nie widziałem, żeby oddało co komuś wzięło. A zabrać może wszystko. Wiarę, sens, miłość, szczęście, strach. Albo kluczyki do samochodu. Uwielbia je zabierać, nie wiem dlaczego – umilkł jakby przez chwilę zastanawiał się nad tą kwestią. – Co ty zgubiłeś? – zainteresował się w końcu.

– Nie wiem. Może wszystko naraz. Nieważne, ważne co odzyskam.

– Nic – wyjaśnił Strażnik.

Skinąłem głową.

– A więc odzyskam nic. Myślisz, że mi w czymś pomoże?

– Nie to miałem…

– Wiem, że nie to miałeś na myśli. Nie szkodzi, może i masz rację. Nie wiem. Wiem tylko, że Jezioro coś mi zabrało, i cokolwiek to jest, chcę dostać to z powrotem.

Odwróciłem się w stronę wody, czarnej i nieporuszonej.

– Powodzenia – powiedział.

Nie odrywałem spojrzenia od jeziora. Przez chwilę stałem bez ruchu, po czym skinąłem głową i ruszyłem w stronę brzegu.

Zanurzyłem się po kostki. Nic nie poczułem, ani bólu, ani zimna, ani nawet wilgoci. Więc szedłem dalej, po kolana, po pas, po szyję. Odruchowo zaczerpnąłem tchu gdy czerń pochłonęła mnie bez reszty.

*

Jak co rano obudził mnie wybitnie irytujący dźwięk budzika. Więc zrobiłem to co zawsze, otworzyłem oczy, wyłączyłem alarm, zmierzwiłem włosy i opadłem z powrotem na pościel. Przez chwilę jak zawsze wpatrywałem się w sufit, niezmiennie biały, czasem urozmaicony grą cieni. Zazwyczaj wschodzące słońce, wdzierając się do pokoju przez szpary w żaluzjach, rzucało na mój sufit ukośne, równoległe paski.

Tak było i tym razem.

Wiedziałem, że za dwie do pięciu minut wstanę, zrobię śniadanie, wypiję kawę i wezmę prysznic. Spryskam się tym samym co zwykle dezodorantem i tak samo uczeszę włosy. Może się ogolę.

Kiedy zrobię już wszystko, prawdopodobnie za jakieś pół godziny, do czterdziestu minut, zbiegnę dwa piętra po schodach w dół, po dobrze znanej, dawno nie odnawianej klatce. Czterdzieści osiem stopni.

Później parking, czerwona astra i droga do pracy po średnio ruchliwej ulicy mojego miasta.

Droga, którą znam na pamięć, podczas której niespodzianką może być jedynie pies wbiegający na ulicę.

Ale tego ranka było inaczej.

Wpatrywałem się w sufit znacznie dłużej niż pięć minut. Może piętnaście, może czterdzieści. Tego nie jestem pewien. W każdym razie dość długo. Leżałem tak bez ruchu i myślałem co mi nie pasuje. Coś było nie w porządku. Czegoś brakowało.

Nie poszedłem do pracy myśląc czego. Myślałem nad tym bardzo długo, nie wychodząc z domu ani na chwilę. Cały czas myślałem.

Nie miałem pojęcia. Ale czegoś brakowało z pewnością.

Właśnie wtedy, postanowiłem tego poszukać.

*

Ścieżka na której stałem nie należała wcale do tych zwykłych, leśnych ścieżek, mimo że nie miała w sobie nic nadzwyczajnego – ani wąska, ani szeroka, raczej prosta, trochę kręta i jedyne co mogłem o niej powiedzieć, to że na pewno leśna bo rosnące po obu stronach majestatycznie senne, stare drzewa nie pozostawiały wątpliwości.

Na owej ścieżce, kilka metrów przede mną, siedział bury kot o złotych oczach. Jego ogon falował spokojnie. Był czarny na samym koniuszku, jakby został zanurzony w farbie.

– Witaj – powiedziałem.

– Żegnaj – odparł kot.

Zamrugałem.

– Dlaczego żegnaj? – zapytałem. – Wybierasz się gdzieś?

– Nie. A dlaczego powiedziałeś „witaj”, gdy mnie zobaczyłeś?

– No bo… widzę cię po raz pierwszy. Chciałem… zagaić rozmowę.

– Ja widząc cię po raz pierwszy powiedziałem do ciebie „żegnaj”. Jest w tym coś złego? Może miałem ochotę użyć tego, a nie innego słowa, dlaczego więc miałbym mówić inaczej?

Znów zamrugałem kompletnie nie wiedząc co powiedzieć.

– Jesteście strasznie ograniczeni – stwierdził kot. – I to właśnie przez słowa. Przypadkowe dźwięki, którym przypisaliście jakieś znaczenie, niemal całkowicie zawładnęły waszym życiem. Potrzebujecie słów bardziej niż czegokolwiek innego. To takie niskie. Weźmy ciebie za przykład – musiałeś użyć słowa, żeby zagaić rozmowę. A czy była ona do czegokolwiek potrzebna? Nie. Mam być twoim przewodnikiem, więc zasadniczo wystarczyłoby, gdybyś za mną szedł. Ale wy, ha, wy zawsze musicie mówić. Nawet jeśli nic wam to nie daje.

– Więc… jesteś moim przewodnikiem? – podłapałem najbardziej znaczącą według mnie myśl.

– Oczywiście. Znalazłeś się w lesie, musisz mieć przewodnika. A kto inny mógłby być przewodnikiem jeśli nie kot. Koty są tajemnicze, są przebiegłe, znają wszystkie drogi, potrafią dokonać wszystkiego, ale nigdy nie wiadomo czy ci pomagają, czy też wręcz przeciwnie. Koty są idealne jako przewodnicy. Koty są idealne – znacząco zawiesił głos – do wszystkiego.

Wiedziałem, że nie oczekiwał odpowiedzi.

Kot wstał i ruszył przed siebie, wciąż wykonując ogonem delikatne, falujące ruchy.

Poszedłem za nim.

***

Nie mam pojęcia jak długo szliśmy, krajobraz nie zmieniał się prawie wcale. Miałem wrażenie, jakby ktoś nagrał jeden odcinek lasu, który się przewijał, tak że wędrowaliśmy nim wciąż od nowa. Słońce nie przesunęło się ani trochę. Było południe.

Gdy po raz któryś z rzędu minęliśmy tą samą zwaloną kłodę porośniętą mchem przed nami pojawił się budynek.

Nie wyłonił się, nie wyrósł spod ziemi, nie przyleciał. Pojawił się. Faktycznie słowa są bardzo istotne. Akurat tylko to jedno w obecnej sytuacji jest odpowiednie. Ciekawe co bym zrobił, gdybyśmy takiego słowa nie mieli?

Budynek przypominał połączenie szlacheckiego dworku i bajkowego pałacyku. Stał sobie spokojnie na polanie, jakby robił to przez cały czas. Przez chwilę nawet myślałem, że wcześniej go przeoczyłem, ale wiedziałem że to niemożliwe.

Zmierzyłem dom podejrzliwym spojrzeniem. Zapewne gdyby miał twarz, popatrzyłby na mnie z miną niewiniątka.

Zdałem sobie sprawę, że kot zniknął. Rozejrzałem się uważnie. Wprawdzie pogoń za myszą, czy nagła chęć wdrapania się na drzewo niezbyt pasowałyby do wizerunku mojego dumnego przewodnika, ale nigdy nic nie wiadomo.

Nigdzie go nie widziałem. Może panuje tu jakaś dziwna zależność, że kiedy jedna rzecz się pojawia, inna musi zniknąć. Pewnie inaczej zrobiłby się tłok.

Wszedłem do budynku przez otwarte drzwi.

Nikogo nie słyszałem, więc ruszyłem długim korytarzem przed siebie. Obserwowałem swoje odbicie w wiszących na ścianie lustrach, najróżniejszych kształtów i rozmiarów, a także w wypolerowanej do połysku podłodze wyłożonej biało-czarnymi kafelkami, na wzór szachownicy.

Dotarłem do schodów, które, nie wiem czemu, kojarzyły mi się z otyłą szlachcianką – wyłożone puszystym, niemal lepkim od złota dywanem w kolorze wina, toporne, lecz starające się zachować pozory elegancji. Innej drogi nie było, więc po minimalnych czasie potrzebnym na zastanowienie („Iść? Mogę jeszcze tu stać, no to w sumie pójdę”) poszedłem na górę. Dywan, niczym wygłodniały stwór, chwytał moje stopy w puszyste objęcia, po to tylko, by przy kolejnym kroku niechętnie mnie wypuścić. W każdym razie dzięki temu poruszałem się bezgłośnie.

Nie wiem czy powinienem się skradać, właściwie można by to uznać za niegrzeczne, ale jako że nie robiłem tego celowo problem miałem właściwie z głowy.

Schody były bardzo długie, ale nie zakręcały ani nie wiły się, jak to długie schody mają w zwyczaju – prowadziły prosto, aż po horyzont – czyli w tym przypadku miejsce, gdzie czerwono-złote stopnie łączyły się z sufitem. Nie widziałem nic co wskazywałoby na koniec wspinaczki, aż w pewnym momencie moim oczom ukazały się drzwi. Ukazały się tuż przed moim nosem, gdy właśnie miałem zamiar pokonać kolejny stopień. Jakby były tu od zawsze, mimo że wiem, że jeszcze chwilę wcześniej wyglądało to całkiem inaczej. Jednak jako że nie miałem przy sobie nikogo, kto poparłby mnie w słusznym oburzeniu na rzeczywistość, postanowiłem nie zwracać na to uwagi.

Zapukałem, skoro w końcu po niezliczonej ilości schodów coś raczyło się zmaterializować.

– Proszę – odpowiedział mi z wnętrza pokoju troszkę znudzony, roztargniony głos kobiety.

Z zaproszenie oczywiście skorzystałem.

Niewielki pokoik o jasnych, gładkich ścianach skąpany w złotawym świetle zachodzącego słońca nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Jego lokatorka natomiast owszem, mimo że nie nazwałbym jej piękną, miała w sobie coś na tyle intrygującego, że nawet nie zaprzątałem sobie uwagi, że z południa zrobił się wieczór. Pani domu siedziała dokładnie tyłem do mnie, dzięki czemu widziałem lśniącą falę jej czarnych włosów rozsypanych po obitym aksamitem oparciu krzesła, a w stojącym naprzeciw lustrze odbicie jej twarzy. Na jasnej skórze odznaczały się delikatne zmarszczki, nos miała prosty i zgrabny, ale usta zbyt wąskie, wygięte w grymasie pomiędzy pełnym ulgi uśmiechem, zaskoczeniem i cyniczną satysfakcją. Podłużne oczy, rozstawione trochę zbyt szeroko, były równie ciemne jak włosy. Patrzyły z jakimś specyficznym wyrazem, trochę jak wdowa po marynarzu, która za każdym razem gdy jego statek przybija do portu, przychodzi wypatrywać męża, i za każdym razem wydaje jej się, że go widzi – i choć wie, że się myli, przez chwilę widać ten smutek przyćmiony nadzieją.

Kobieta o oczach wdowy patrzyła na swoje odbicie oglądając się pod każdym kątem, czasem poprawiała włosy, czasem muskała smukłymi palcami gładką powierzchnię zwierciadła. Zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na mnie.

– Dzień dobry – powiedziałem w końcu, wciąż stojąc w progu.

– Dzień dobry – odparła nie odrywając spojrzenia od samej siebie.

– Zastanawiam się… – zacząłem. – Właściwie to… Zgubiłem coś – powiedziałem w końcu.

– Ach – odparła. – Co takiego? – zapytała, choć byłem pewien, że nic a nic jej to nie obchodzi.

– Właściwie… tak się składa… nie bardzo wiem – wyjaśniłem. – Coś mi zabrano. I… to chyba coś bardzo ważnego.

Przelotnie musnęła mnie odbitym spojrzeniem ciemnych oczu.

– Jeśli nie wiesz co straciłeś, jak chcesz to znaleźć? – zdziwiła się. Właściwie to tylko trochę, ale i tak ucieszyłem się, że wywołałem u niej jakiekolwiek emocje.

– Hm, właściwie… to myślałem, że może wiesz kto mógł mi to zabrać. Widzisz, wtedy byłoby mi znacznie łatwiej. Po prostu poszedłbym tam i poprosił tą osobę, żeby mi oddała moją własność.

– Och – powiedziała. – To musiało być Jezioro. Ale przykro mi złociutki, nie mam pojęcia, gdzie go szukać. Kiedyś, dawno temu, też mi coś zabrało.

– Naprawdę? Co takiego?

Obróciła się w moją stronę, lecz zamiast intrygującej, kobiecej twarzy ujrzałem pustkę okoloną zwojami czarnych jak rozpacz włosów.

– Nie wiem – powiedziała. – Nie pamiętam.

Wróciła do poprzedniej pozycji i pogładziła opuszkami palców odbicie.

***

Kot siedział na zewnątrz i wpatrywał się we mnie bez większego zainteresowania. Bez zdziwienia zanotowałem, że znów mamy południe.

– Muszę znaleźć Jezioro – powiedziałem.

Nie odpowiedział. Odwrócił się ruszył przed siebie, więc podążyłem za nim.

Słońce nie przesuwało się ani trochę, krajobraz także się nie zmieniał, a kiedy się zatrzymywałem, mój przewodnik mimo że szedł przez cały czas nie oddalał się ode mnie. Odrobinę mnie to frustrowało, ale postanowiłem skupić się na tym, co zrobię kiedy już znajdę Jezioro. Musiałem jakoś je przekonać, żeby oddało mi moją zgubę.

Tak bardzo pochłonęły mnie te myśli, że kiedy po raz kolejny otoczenie uległo metamorfozie, niemal wpadłem na drewnianą tabliczkę. Cofnąłem się o krok i przeczytałem napis.

„Wszystko czego potrzebujesz!”.

Przede mną rozciągał się cały szlak gdzie co kilka kroków tkwiła podobna informacja.

„Niemal za darmo!”, „Co sobie wymarzysz”, „To co chciałeś mieć, ale bałeś się poprosić!”, „Wszystko czego ci brakuje!”, i tak dalej. Po którejś z kolei pojawił się stragan. To, że wciąż stał zaprzeczało wszelkim prawom fizyki, nadpróchniałe deski wyginały się niemal do ziemi pod stertą dziwacznego towaru. Sprzedającym okazał się być niski, pomarszczony jak suszona śliwka starzec o irytująco nieruchomych, czarnych ślepiach, za to niezwykle ruchliwej głowie co upodabniało go trochę do sowy.

– W czym pomóc? – zaskrzeczał wbijając we mnie lśniące oczy.

– Właściwie…

– Czyżbyś coś zgubił młody człowieku?

– Owszem – odpowiedziałem.

– A więc możesz to odzyskać, za rozsądną cenę oczywiście. Cóż takiego zgubiłeś?

– A co możesz mi zaproponować? I co rozumiesz przez „rozsądną cenę”?

– Wszystko! – uśmiechnął się chytrze. – Tutaj – nie wiadomo skąd wyciągnął drewnianą skrzyneczkę z metalowymi okuciami – są wspomnienia. Pierwszy pocałunek, najlepsza impreza, wschód słońca nad morzem, urodziny na których dostałeś wymarzony rower… Mogę też przywrócić ci wzrok – wskazał na słoik, w którym pływały zakonserwowane gałki oczne. – albo dać ci siłę – to mówiąc pomachał mi przed twarzą skórzanym woreczkiem, który pulsował jakby w środku znajdowało się serce. – Możesz nawet – ściszył głos i przygarbił się lekko, przez co niemal zupełnie zniknął za kupą towaru – dostać u mnie życie – wyszeptał poważnie i na potwierdzenie tego wyciągnął z wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki malutką fiolkę połyskującą nerwowo złocistym blaskiem. – A więc, mój drogi? Czego ci potrzeba? Co utraciłeś?

– Nie jestem pewien – odparłem. – Ale wydaje mi się, że to nic z tych rzeczy. Właściwie bardzo byś mi pomógł wskazując drogę do Jeziora, bo chyba znowu zgubiłem przewodnika.

– Do Jeziora powiadasz… – straganiarz podrapał się wykrzywionym niczym szpon palcem po ostrym podbródku. – Niewielu decyduje się tam iść, prawie nikt tam nie dociera. A nawet jeśli, niewiele im to daje. U mnie możesz odzyskać to co ci zabrało, za rozsądną cenę, dużo łatwiej, szybciej…

– Obawiam się, że mi nie pomożesz. Po pierwsze nie wiem co mi odebrało, a po drugie nie chcę płacić za coś, co należy do mnie. Więc byłbym wdzięczny za jakąś wskazówkę.

– Wskazówkę… – mruknął. – Dobrze więc, niech będzie. Ale interes musi się kręcić, rozumiesz. Dam ci wskazówkę, ale niech to będzie uczciwa wymiana. Słowa za słowa. Ja wytłumaczę ci jak dojść, a ty oddasz mi jedno ze swoich słów. Masz ich bardzo dużo więc starczy mi na przykład… Słowo „światło”.

Zastanowiłem się przez chwilę. To tylko jedno słowo, jest mnóstwo innych którymi mogę je zastąpić.

– Zgoda. Ale jak właściwie mam ci oddać słowo?

– To proste – starzec uśmiechnął się. Wyciągnął w moją stronę gęsie pióro. – Zapisz je w powietrzu, a potem dmuchnij.

Czułem się trochę dziwacznie, ale bez sprzeciwu ująłem pióro w dłoń i zacząłem kreślić przed sobą wyraz. Następnie dmuchnąłem w koślawe litery tak, że zmieniły się w granatowy pyłek, który straganiarz zgrabnym ruchem zgarnął do buteleczki i szybko zakorkował. Potrząsnął zdobyczą z zadowoleniem, po czym schował naczynie do jednej z licznych kieszeni. A więc – odchrząknął – wskazówka brzmi tak: idź przed siebie, skręć w lewo, lub w prawo, albo cofnij się. Ale co najważniejsze, nie wierz w ani jedno słowo kota – ani ci on wprawdzie nie pomoże, ani nie przeszkodzi, bo trafisz i tak. Jak ktoś naprawdę chce znaleźć Jezioro, to znajdzie. Ale widzisz, koty, wbrew temu co same myślą, to strasznie głupie stworzenia. Tak naprawdę nic nie wiedzą o naturze ludzkiej, chociaż zdaje im się, że wiedzą absolutnie wszystko. Dlatego jeśli próbowałby ci coś podpowiadać, nie słuchaj. Zapytaj go wtedy, czy kiedyś coś stracił. Nawet cię nie zrozumie, idę o zakład. Mogę na to postawić obie moje stare, spracowane ręce – mówiąc to wyciągnął przed siebie dłonie o powyginanych palcach i żółtawej skórze pokrytej brązowymi plamkami.

Skinąłem tylko głową. Nie było co się kłócić – owszem, informacja była dla mnie raczej bezużyteczna, ale co miałem powiedzieć? Oddaj mi moje słowo? Ostatecznie i tak wątpię, żeby miało mi się przydać. Znaczy przydać tak naprawdę.

Gdy odszedłem dobre kilka metrów od straganu znowu pojawił się mój przewodnik. Leżał na dość solidnym konarze z malowniczo spuszczonym ogonem i patrzył na mnie z mieszanką znudzenia i lekkiej pogardy. Gdy podszedłem wstał i przeciągnął się rozkosznie po czym z gracją zeskoczył na ziemię, mimo że gałąź znajdowała się wcale wysoko. Nie zaszczycając mnie żadnym komentarzem, ruszył przed siebie. Słowa sprzedawcy trochę mnie jednak zainteresowały, więc po chwili zagaiłem rozmowę.

– Hej, kocie – zacząłem. – Masz właściwie jakieś imię?

– Po co? – odparł. – Imię to tylko słowo. Możesz mówić do mnie Mruczek, Puszek, możesz mówić do mnie Kot, albo i Ptak, jeśli wolisz. Wiem, że zwracasz się do mnie.

Aha – odmruknąłem w tej sytuacji rezygnując z podania mu własnego imienia. – Posłuchaj, dlaczego właściwie mnie prowadzisz?

Bo jestem kotem. Wiesz dlaczego czasem drapię się tylną łapą po uchu? Bo mogę. Nie musi mnie wcale swędzieć, po prostu, w przeciwieństwie do ciebie, MOGĘ to zrobić, dlatego to robię. Koty mogą bardzo dużo rzeczy i zawsze robią to, na co mają ochotę.

-Gdybyś mógł, dajmy na to, spalać ludzi wzrokiem, też byś to robił?

– Zapewne.

– Ale tamten człowiek powiedział mi, że…

– Tamten człowiek nagadał ci bzdur. Nie powinieneś ufać ludziom, oni robią ze słowami dziwne rzeczy, potrafią kłamać mówiąc prawdę i odwrotnie. A przede wszystkim – ludzie nic a nic nie wiedzą o kotach. Oczywiście zawsze myślą, że jest inaczej. Wiesz, dużo ludzi mieszka z kotami. I wydaje im się, że wiedzą o nich wszystko, że to takie proste stworzenia. Nie zrozumiesz kota, chyba że sam nim jesteś. Dawno temu żyłem razem z tym człowiekiem, tylko we dwójkę. Ale potem odszedłem. I trafiliśmy tu.

– Dlaczego odszedłeś?

– W ogóle nie słuchasz co do ciebie mówię? Odszedłem, bo mogłem to zrobić.

– Możesz też wydrapać mi oczy. Dlaczego tego nie robisz?

– Bo mogę tego nie robić, i w tym momencie, wybieram właśnie tę ewentualność.

Doszedłem do wniosku, że ta wymiana zdań do niczego nie prowadzi. Faktycznie nie bardzo rozumiałem jego koci punkt widzenia. A on totalnie, absolutnie nie rozumiał ludzi. Widocznie koty nie bez powodu lekceważą słowa i nigdy ich nie używają. Nasze dwie rasy nie są stworzone do dialogu i tyle. Zresztą nawet gdybym chciał kontynuować temat musiałem zaczekać, bowiem mój przewodnik po raz kolejny zniknął. Zamiast niego na drodze pojawił się stary, rozklekotany wóz, niechlujnie pomalowany na wszystkie chyba możliwe kolory – jaskrawe i gryzące się nawzajem tak, że patrząc na owy cud techniki można było dostać zawrotów głowy. Najciekawsza w wehikule zdawała mi się jednak jego całkowita niefunkcjonalność - ktoś, widocznie dla żartu, zamontował w nim kwadratowe koła.

Im bliżej wozu się znajdowałem, tym wyraźniej słyszałem czyjeś stękanie. Otóż pochodzenie owego stękania wyjaśniło się wcale szybko. Chuderlawy chłopak w workowatych spodniach o nierówno popodwijanych nogawkach zawzięcie ciągnął niczym nie wzruszony pojazd, starając się przy tym powstrzymać zbyt dużą, wełnianą czapę przed opadaniem na oczy. Szło mu niesporo – zarówno zmuszanie kwadratowych kół do obracania się, jak i utrzymywanie widoczności.

Chrząknąłem chcąc zwrócić na siebie uwagę. Chłopak podskoczył, przy czym czapka opadła jeszcze bardziej, ukrywając jego twarz do podbródka. Podciągnął ją do góry ukazując kolejno tępo uchylone usta, zadarty nos i wreszcie blado-błękitne oczy, których przy najlepszych chęciach nie można by nazwać bystrymi.

– Och – powiedział chłopak, a błyskotliwość tego stwierdzenia jakoś pasowała do jego aparycji. – Kto ty jesteś?

Przedstawiłem się grzecznie.

– Miło mi. Ja jestem Głupcem – wyjaśnił. – Ale mam najpiękniejszy wóz na świecie. Widziałeś kiedy taki wóz?

– Nie – przyznałem. – Takiego wozu nie.

– Ha – napuszył się. – To mój wóz, wiesz? I właśnie jadę żeby go pokazać ludziom w mieście.

– Gdzie tu jest jakieś miasto?

– Nie wiem. Jak do niego trafię, to będę wiedział. Posłuchaj, nie pomógł byś mi trochę? Jak już trafię do miasta, to powiem. Powiem, że ty też pomagałeś przy nim. I potem będziesz mógł się chwalić. Wiesz, taki wóz, to nie byle co.

– Dobrze – zgodziłem się. – Długo już tak… idziesz?

– Chyba tak. Całkiem długo. Ale jak sobie pomyślę, że niedługo już będę w mieście i wszystkim pokażę mój wóz, to się nie męczę. Wcale a wcale, wiesz? Rany, taki podekscytowany byłem chyba tylko jak dostałem szczura. Martwego szczura od kolegi. Ale on się nikomu nie podobał, nie to, co ten wóz. On się wszystkim spodoba. Nawet nie wiesz jak się cieszę, Odkąd go mam, cały czas jestem szczęśliwy, jak tylko pomyślę, że już niedługo się nim pochwalę.

Zaśmiałem się cicho.

– Straciłeś rozum prawda? – zapytałem jednocześnie napierając na pojazd i starając się go trochę przesunąć. To bezsensowne zajęcie w dziwny sposób pomogło mi rozładować całe napięcie, poczułem jakby wszystko inne straciło znaczenie. Chciałem pokazać ludziom ten cholerny wóz i to pragnienie pobudzało nas do działania. Razem z Głupcem wśród stęków i przekleństw mozolnie przesuwaliśmy się naprzód.

– Wiesz co? – odezwał się po jakimś czasie Głupiec przystając na moment i ścierając czapką pot z czoła. – Jak tak wspomniałeś, o tym rozumie… To chyba faktycznie dawno temu go straciłem. Ale zamiast rozumu mam teraz wóz. Najpiękniejszy na świecie! To nie taka zła wymiana, bo teraz jestem szczęśliwy, a wtedy to nie wiem. Ty pewnie też coś straciłeś, skoro tutaj jesteś. Ale nie warto tego szukać. Słuchaj, wóz może być wspólny. Pomożesz mi się dostać do miasta, a tam razem będziemy się nim chwalić!

Zatrzymałem się w miejscu i zastanowiłem chwilę.

– Dziękuję – powiedziałem w końcu – ale nie mogę. To co straciłem jest bardzo ważne i nie mogę bez tego być szczęśliwy. Muszę znaleźć Jezioro. I porozmawiać z kotem. Wybacz, ale muszę już iść. Dowidzenia.

Gdy Głupiec zniknął razem z wozem zawołałem kota. Pojawił się po chwili jak gdyby nigdy nic, siedząc sztywno i dumnie niczym posążek. Tylko czarna końcówka jego ogona falowała lekko wskazując, że mam do czynienia z żywą istotą.

– Kocie – powiedziałem stanowczo. – Wyjaśnij mi dlaczego ci ludzie zrezygnowali z podróży do Jeziora?

– Bo wcale nie potrzebują swojej zguby.

– To bzdura. Potrzebują, tylko zajmują się czym innym. Zapominają. Zresztą co kot może wiedzieć o stracie? Sam nawet nie wiesz, że znalazłeś się tu, bo z własnej woli straciłeś dom.

– A co ty możesz wiedzieć o kocie? – odpowiedział pytaniem. – Jezioro jest tuż za twoimi plecami, za tymi brzozami. Idź tam, jeśli naprawdę tego chcesz.

Odwróciłem się w tamtym kierunku.

– Dlaczego też tam nie pójdziesz?

– Bo mogę tam nie iść.

– Żegnaj kocie.

– Witaj – odparł, a ja ruszyłem w stronę smukłych, srebrzystych drzew.

*

Znów stałem na brzegu twarzą w twarz ze Strażnikiem. Początkowo nie wiedziałem co się stało, dopiero przypomniawszy sobie uczucie bezwładu zdałem sobie sprawę, że umarłem. Zwykle nie notuje się własnego bicia serca, oddechu i krążenia krwi. Ja w tym momencie zauważyłem ich brak i wcale nie wstrząsnęło to mną tak bardzo.

– Czyli… – zacząłem wolno. – Tym co straciłem, była moja śmierć?

– I tak i nie – odparł Strażnik. – Straciłeś swoje przeznaczenie. Tam twoim przeznaczeniem było umrzeć, a tu… – nie dokończył. Na moich oczach zaczął się rozsypywać na tysiąc, drobnych kawałków, a po chwili w miejscu gdzie się znajdował został tylko pył. Podszedłem tam i uklęknąłem dotykając ziemi. Przez chwilę nie potrafiłem się zdecydować, w końcu usiadłem. Spojrzałem na nieporuszoną, bezdennie czarną taflę Jeziora.

Odchyliłem głowę w tył i przymknąłem powieki czując jak moje ciało znowu ożywa, choć w inny sposób. Skóra pokryła się korą, zacząłem wypuszczać liście i porastać mchem.

Miejsca takie jak to, potrzebują Strażnika.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem, zastanowiłem się i doszedłem do nastepujących wniosków:
1. Tekst nie został przemyślany -> w związku z czym powstały następujące sprzeczności:
- z niektórych fragmentów wynika, że przedstawione wydarzenia dotyczą mikroświata ogranicznonego do osoby narratora, podczas gdy Autor (o ile dobrze rozumiem) stara się obnażyć beznsens świata jako takiegoi. To jakby poruszanie się po dwóch różnych płaszczyznach: ogólnej i szczególnej, jednocześnie - co zgrzyta.
- samiuśka końcówka (dwa ostatnie akapity) to desperacka próba ujęcia całości w klamrę, w dodatku sugerująca jakieś drugie (a może już trzecie) dno - a tak naprawdę za tym nie kryje się żadna treść, żadne przesłanie. Wzmaga tylko przekonanie, że wewnętrzna struktura opowiadania nie trzyma się kupy.
2. Tekst w bezczelny sposób epatuje niejasnymi symbolami, nic-nie-znaczącymi metaforami, stężonym 99,9%-owym absurdem co na początku wydaje się groteskowe i zaciekawia, a potem coraz bardziej nuży. Innymi słowy, brakuje nadbudowy, owinięcia przekazu w jakąś znośną fabułę. Krzta realizmu znacznie podniosłaby walory tekstu.
3. Tajemniczy, niejednoznaczny styl pisania (raz narracja przywodziła na myśl P.Coehlo, innym razem T. Pratchetta, a jeszcze innym - taki dziwny, zagmatwany sen) - bardzo odpowiedni, tyle że od strony technicznej szwankuje. Zauważyłem sporo błędów interpunkcyjnych, zbędnych powtórzeń, nieciekawej składni, itd.
Ogólnie, uczucia po lekturze miałem mieszane.

Mi spodobał się taki surrealistyczny klimat tego opowiadania, choć fajnie by było, gdybyś go jeszcze bardziej podkreślił. Co do techniki, to zgadzam się z trzecim punktem wysnionego. Było różnie i różniście.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przeczytałem z przyjemnością i rosnącym zainteresowaniem. Mnie również spodobał się klimat tego opowiadania. Zgadzam się jednak z Wyśnionym, że końcówka trochę rozczarowuje, zaproponowane przez ciebie rozwiązanie nie przypadło mi zbytnio do gustu.

Co do stylu, to Wyśniony w punkcie 3 trafił w sedno.

Ogólnie, dobre opowiadanie.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka