- Opowiadanie: kosiorjan - Jesień w Great Falls

Jesień w Great Falls

Draft opowiadania, które jakiś czas temu pisałem, w zasadzie jest to pierwszy jego rozdział. Nigdy niczego nie publikowałem i chciałbym wiedzieć, jaki jest tego Wasz odbiór. Będę wdzięczny za konstruktywne uwagi. 

Oceny

Jesień w Great Falls

Był początek listopada a jesień w Great Falls była już tylko wspomnieniem. Zima wypełzła z gór zaraz po Halloween, oblepiając całe hrabstwo białą skorupą. Okryta śniegiem preria rozciągająca się na wschód od miasta była cicha i spokojna, życie na jakiś czas schowało się w plątaninę korzeni i traw, zapadając w ciężki, nierówny sen. Równina, spowita grubym białym dywanem rozdartym jedynie przez ciemny nurt Missouri ciągnęła się daleko, kończąc na ciemnych ścianach gór Highwood.

 

Mimo kiepskiej pogody, międzymiastowa 87’ka prowadząca z Great Falls do Havre była już przejezdna. W kilku miejscach podróżujący mogli jeszcze spodziewać się drobnych utrudnień, ale pługi dobrze radziły sobie z atakiem zimy, a na większości stacji paliwowych można było kupić łańcuchy do opon – te które nie sprzedały się w poprzednim sezonie teraz miały szansę zrobić to w dobrej cenie. Stację – Town Pump – sieciówkę lokalnego potentata w branży spożywczej i paliwowej, można było spotkać na wylotówce większości z miasteczek – serwowały one doskonałe żeberka i burgery, a nocleg kosztował mniej niż 20 dolarów za noc, mimo tego będąc w środku zawsze miało się wrażenie, że jest się jedynym gościem. W ciepłych miesiącach trafiali się kierowcy ciężarówek, turyści jadący w stronę parku Yellowstone albo do rezerwatu plemienia Annishinabe – Rocky Boy – nazwanego imieniem ostatniego wodza, czasem jakiś lokalny przewodnik z grupą wędkarzy. Kiedy przychodziła zima, rzadko ktoś tu zaglądał, ludzie omijali te miejsca pędząc gdzieś dalej, bliżej wielkich miast, jedynie czasem w drzwiach stacji pojawiał się jakiś nieznajomy, pytając o drogę lub szukający noclegu samotny turysta.

 

Zajazd numer 67, stojący na wylocie z Great Falls zbudowany był zgodnie z korporacyjnymi standardami – średniej wielkości szary budynek kryty falistą blachą z dużym podjazdem z przodu i wielkim czerwono-niebieskim logo Town Pump. Na dole całodobowy bar i sklep, na górze pokoje gościnne i jeden apartament segmentu premium dla nowożeńców. Z tyłu mini parking i podjazd z oddzielnym wejściem i prywatną kwaterą właściciela – Henry O’Mally’ego i jego dzieci – 21 letniego syna Patricka i o rok młodszej córki Hazel. W tym roku zima zaskoczyła ich przychodząc tak wcześnie, w witrynach stacji wciąż stały wielkie halloweenowe dynie, zapraszając do środka przejeżdżających kierowców kolorową chorągiewką, a przy wejściu oparta o drzwi przysypana śniegiem postać Hrabiego Draculi świeciła wetkniętym w klapę logo Town Pump. Henry wstał wcześniej niż zwykle wyrwany ze snu przenikliwym alarmem budzika. Ból pleców który dokuczał mu od kilku dni, teraz był szczególnie silny. Usiadł na łóżku i przez chwilę stopą szukał kapci, które leżały na podłodze gdzieś obok. Przetarł twarz i przeciągle ziewnął, przeciągając chwilę, kiedy będzie musiał się podnieść. Była 3:20 Wstał i cicho syknął, ból promieniował od lędźwi w stronę biodra. Na telefonie wykręcił numer do recepcji. Hazel nie odbierała. Długi sygnał oczekiwania na połączenie po chwili zamienił się w cichy trzask, po czym urwał się zupełnie. – Cholerna zima, pewnie znów zerwało linię. W kuchni ze stołu zgarnął garść tabletek aspiryny popijając je resztkami Seven Up’a – Ta robota, powoli zaczyna dawać mi się we znaki – pomyślał wrzucając na talerz wczorajsze tacos. Dobrze, że dzieciaki nie prysnęły stąd jeszcze do Billings albo gdzieś dalej na zachodnie wybrzeże, z dala od tego pustkowia. Patrick co prawda zaczął coś wspominać o wyjeździe do Europy na kilka miesięcy, ale zimę spędzi jeszcze na pewno tutaj w Falls. Stał tak w półmroku patrząc przez chwilę w podłogę, na której pełzały plamy światła – czerwona poświata bijąca od logo stacji i trupia biel żarówki mikrofali, w której właśnie zaczynało skwierczeć jego śniadanie. Szybko zjadł, przekładając z ręki do ręki parzący palce kukurydziany placek. Nałożył przerzucone przez krzesło bojówki i zapinając niebieski ciepły polar marki Patagonia wspiął się powoli po schodach które prowadziły na górę, na piętro, gdzie znajdował się bar i kasa służąca też za mini recepcję. Hazel pewnie już przysnęła, nikt dziś nie nocował a pogoda nie zachęcała do nocnych przejażdżek, śnieg sypał wielkimi płatami od rana a termometr za oknem pokazywał prawie minus 20 stopni. Hol rozświetlony jedną jarzeniówką był chłodny i cichy, wnętrze zaprojektowane w stylu country western z elementami lokalnego folkloru – gipsowe figurki niedźwiedzi i dzikich koni stały obok wyrobów z rogu jelenia: scyzoryków, spinek do mankietów, pudełek na papierosy. Na ścianach wisiały kolorowe mapy i wycinki z gazet prezentujące lokalnych myśliwych z ich świeżo ustrzelonymi trofeami. Kilka lekko zakurzonych łapaczy snów kręciło się na niewidzialnym podmuchu wentylatora. Nad wyjściem wywaliwszy swój wielki brązowy jęzor, szklanymi oczami spoglądała w pustkę wypchana głowa wielkiego bizona. Przybita do sosnowej deski kilkoma solidnymi bretnalami żegnała gości niemym krzykiem. Obok wielkiej draceny wetkniętej w glinianą donicę stała tabliczka z napisem: Do kasy.

 

Syke rzucił na siedzenie skórzaną teczkę z dokumentami. Jego długie czarne włosy lepiły się do ciemnozielonej kurtki, na policzku czuł spływającą strużkę topniejącego śniegu. Telefon od szeryfa obudził go po 3 w nocy – znów jakieś problemy w rezerwacie Rocky Boys. Dzwonili z St. Pierre – na noc do schroniska nie wróciła parka turystów. Chłopcy już tam byli, ale ktoś musiał porozmawiać z Annishinabe – oni nie lubili nocnych wizyt. Poprawił skórzane rękawice i przekręcił kluczyk, 6 litrowy silnik pickupa zamruczał ciepło. Wolno stoczył się na M87, radio zagrało pierwsze akordy Wild Child – Lou Reed’a, kiedy kontrolka rezerwy zapaliła się na pomarańczowo. Powoli dojechał do skrzyżowania. W halogenowym świetle reflektorów świat na zewnątrz wydawał się zimny i pusty. Śnieg ciężkimi płatkami tańczył na porywistym wietrze. Kilka sklepowych neonów świeciło żółtym i niebieskim światłem, rozmywającym się na mokrej szybie samochodu. Syke rzucił okiem na teczkę, którą dostał od szeryfa. W środku było kilkadziesiąt kartek, akta spraw dotyczących plemienia Chippewa, kilka map, parę telefonów, jakieś zdjęcia. Nie miał czasu się temu przyjrzeć, szeryf wcisną mu teczkę, kiedy ten był już prawie jedną nogą za drzwiami. Przerzucił palcami szybko kilka kartek, wyglądały na dość stare, do jednej przyklejony wycinek z gazety „Ziemia dla Chippewa. Farmerzy protestują” Data – 7 września, 1906 roku. I dalej „Płonie ziemia Chippewa. Wódz Kamienne Dziecko zabity”. Zdjęcie na stronie pokazywało kilka ciał Indian rozrzuconych w trawie i trójkę farmerów stojących nad nimi niczym nad zabitą zwierzyną. Zasępił się na chwilę. Czerwone światło w końcu drgnęło. Ruszył. 102 mile do rezerwatu Rocky Boys w taką pogodę powinny zająć ponad 3 godziny, może więcej. Nie będzie się spieszył. W rezerwacie będzie około 7. Teraz potrzebował mocnej kawy, żeby się trochę rozruszać i nie zasnąć za kierownicą. Ciemna nitka drogi połykana przez krótkie światło reflektorów sprawiała, że po godzinie jazdy oczy zamykały się same znużone tą monotonią.

 

Koniec

Komentarze

Cześć kosiorjanie,

 

 

Operujesz bardzo plastycznym językiem, Twoją historię po prostu widać. Niektóre szczególiki jak te wszystkie scyzoryki, spinki do mankietów, pudełka, szklane oczy wypchanego bizona itp. – bardzo mocno budują ten świat przedstawiony i w nim czytelnika zakotwiczają.

Całość szykuje nas na jakąś tajemnicę, której nawet jeszcze do końca nie przeczuwamy.

Mimo to – ta jak znużone są monotonią oczy bohatera, tak i oczy czytelnika – nuży monotonia bloków tekstu. Tnij akapity na dużo mniejsze – taka optyczna ściana słów potrafi każdego zniechęcić, a szczególnie na ekranie – męczy to wzrok i zniechęca do tekstu.

Należałoby też conieco wygładzić, a niektóre sformułowania są bardzo zgrane, utarte, a wręcz wytarte ze znaczenia (przykładowo “nitka drogi”) – oczywiście czasem nie sposób od tego uciec, ale czytamy również po to, by czasem doświadczyć pięknego języka – a tu, mimo, że budujesz bardzo ładne obrazy, to faktura tych obrazów – nie zachwyca.

Przeczytaj proszę portalowe poradniki – to z pewnością pomoże w kolejnych próbach…

 

Fragmenty – tu nie cieszą się zbyt dużą popularnością – wrzucając kolejny utwór spróbuj uraczyć nas jakąś zamkniętą całością – jeśli będzie tak niewielka jak ten tekst – tym lepiej. Jeśli myślisz o czymś dużym, rozważ mechanizm betowania.

 

Mała uwaga odnośnie tzw. “genderu” – widzę, że w przedmowie piszesz w formie męskiej, a płeć w profilu – masz wybraną kobiecą. Bez względu na to jakiej jesteś biologicznie płci, o ile chcesz by do Ciebie się zwracano w formie męskiej – wybierz taką płeć w profilu, bo ktoś może zapomnieć o przedmowie, a płeć wyraźnie widać – chyba, że jednak wolisz być rozpoznawany jako kobieta, lub chcesz tym konfudować, raz się jawiąc jako mężczyzna raz jako kobieta – niebinarnie – ale portal tu za bardzo nie przychodzi z pomocą :)

 

Jeśli liczysz na to, że ktoś Ci napisze że nie jest źle – to Ci właśnie teraz piszę: nie jest źle :)

Życzę powodzenia w pisaniu całości,

 

pozdrawiam,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

Zgadzam się z Jimem, że jest nieźle. Pogrymaszę jeszcze na wielkie kloce tekstu i bardo długie zdania. Warto by jakoś to rozbić. No i jeszcze czytanie horroru, gdzie pada śnieg i można kupić łańcuchy, a nie ma krwi, duchów, ani nawet jednego wimizerowanego wampira, jest smutnym doświadczeniem;)

A liczby zapisujemy słownie.

Lożanka bezprenumeratowa

Tnij akapity na dużo mniejsze – taka optyczna ściana słów potrafi każdego zniechęcić, a szczególnie na ekranie – męczy to wzrok i zniechęca do tekstu.

Tak – chyba jakoś niepotrzebnie ten tekst skompilowałem wklejając go tutaj, akapitów było wcześniej jakoś więcej – nie zauważyłem tego. 

Fragmenty – tu nie cieszą się zbyt dużą popularnością – wrzucając kolejny utwór spróbuj uraczyć nas jakąś zamkniętą całością – jeśli będzie tak niewielka jak ten tekst – tym lepiej. Jeśli myślisz o czymś dużym, rozważ mechanizm betowania.

Muszę poczytać o tym mechanizmie betowania – miałem jeszcze 2 rozdziały, ale zrobiłem „porządek” na Google Drive i niestety trafił je szlag. Ja siadam i piszę dość spontanicznie, nie redaguje, nie picuje, taki strumień świadomości :) – przyłożę więcej uwagi do tej faktury.

Mała uwaga odnośnie tzw. “genderu” – widzę

Jestem facetem, chyba za szybko przeklikałem profil i stąd ten ambaras :)

 

 

 

 

Jestem facetem, chyba za szybko przeklikałem profil i stąd ten ambaras :)

 

Tak mi się wydawało, ale wolałem tego nie domniemywać zbyt pochopnie :)

entropia nigdy nie maleje

No to ja troszkę pomarudzę.

 

Piszesz w przedmowie, że to “draft” czyli szkic. Ale to nie jest szkic opowiadania, tylko sam jego początek. Nie nazywałabym tego “rozdziałem”, bo opowiadań raczej nie dzielimy na rozdziały, co najwyżej takie pseudo-rozdzialiki wyróżniane gwiazdkami albo po prostu światłem, czasem ponumerowane, ale jednak nie są to pełnowymiarowe rozdziały. Czyli spójrzmy prawdzie w oczy: to jest początek czegoś, co może rozwinąć się w opowiadanie.

Piszesz enigmatycznie, że to opowiadanie “które jakiś czas temu pisałem”. Pisałem to czynność niedokonana, czyli nie dokończyłeś? Może warto byłoby skończyć i wkleić całość? Bo zupełnie szczerze, po takim kawałku nie da się wiele powiedzieć, ocenić.

 

Co do samego fragmenciku to tak: fabularnie nic się tu nie dzieje, dostajemy jedynie ekspozycję i to jak na opowiadanie dość długą, momentami wpadającą w infodumpowość. Bo czego dotyczą kolejne kawałki? Najpierw pokazujesz krajobraz i okolicę. Okej, można tak zaczynać, choć lepiej sprawdza się to w formach dłuższych, jak powieść. W opowiadaniu takie informacje lepiej wpleść w tekst, bo inaczej ekspozycją przytłoczysz całość.

Zadaj sobie pytanie, czy wszystkie informacje, jakie umieściłeś na siedmiu tysiącach znaków (co jest długością solidnego szorta), są czytelnikowi opowiadania naprawdę potrzebne? Np. ta o lokalnym potentacie? Jeśli ten człowiek nie pojawi się następnie w fabule albo też fakt, że okolica posiada własnego potentata, nie okaże się ważny, to informacja ta jest nadmiarowa. Ogólnie powiedziałabym tak: w opowiadaniu pierwszy akapit jest zbędny, a drugi przegadany. (W powieści by się obroniły ze względu na proporcje oraz większy nacisk na szczegółowość opisu). Drugi akapit warto by podzielić na co najmniej dwa.

Akapit trzeci w ogóle wymaga bezwzględnie pocięcia, bo to kilka całostek narracyjnych. Na pewno nowym akapitem powinien być kawałek od “Henry wstał wcześniej”, a potem dialogi też zapisane poprawnie, czyli kwestie dialogowe w odrębnych akapitach, a nie w ciągłym tekście.

W akapicie czwartym (też do podziału!) zaczyna się akcja, poznajemy zapewne głównego bohatera, dowiadujemy się, że chodzi o coś z jakąś zadawnioną sprawą indiańską… i urywasz. Nie mamy pojęcia, czy masz na to fajny pomysł, czy coś z tego ciekawego będzie i tak dalej.

Dlatego Jim ma rację: napisz coś całego. To albo coś innego.

 

Teraz w kwestiach technicznych.

Pierwsza sprawa: akapitów nie rodzielamy światłem (podwójnym enterem). To służy do oddzielania większych cząstek narracyjno-fabularnych, zwłaszcza jak robimy przeskok w czasie lub przestrzeni albo zmieniamy perspektywę narracji. W tym tekście taki podział mógłby się pojawić dopiero przed ostatnim kawałkiem, tym o Syke’u, bo tam zmienia się perspektywa, natomiast nie rozdzielałabym początku od perspektywy, bo Henry należy do tego świata, który opisujesz na początku.

 Druga sprawa, czyli styl itd. Jak dla mnie przesadzasz z udziwnianiem języka, jego metaforyzowaniem. Prostota bywa złotem, ozdobność zaś łatwo przechodzi w “purpurę” (wyguglaj purple prose, jeśli nie znasz tego terminu) i u Ciebie to się zdarza.

 

Weź takie zdanie: “Zima wypełzła z gór zaraz po Halloween, oblepiając całe hrabstwo białą skorupą”. Masz tu sporo grzybków w barszczu: nietypowy dla pisania o porze roku czasownik (wypełzła), dość dziwaczne i już metaforyczne oblepienie (rozumiem, że chodzi o pokrycie śniegiem), a na dodatek zamiast śniegu pojawia się “biała skorupa”. Na dodatek to ostatnie podpowiada zmrożony śnieg (np. firn), wielki mróz i ogólnie bardzo trudne warunki, a ewidentnie aż tak nie jest.

Następne zdanie: “Równina, spowita grubym białym dywanem rozdartym jedynie przez ciemny nurt Missouri” przynosi kolejne metaforyczne porównanie dla śniegu, a już naprawdę wiemy, że tam spadł i leży śnieg ;) Plus – rozdarty? Nie za bardzo dramatycznie?

 

Potem jest tych ocierających się o purpurę kawałków mniej, więc uważaj głównie z opisami. Czasem mniej znaczy więcej, a zasada “keep it simple” zazwyczaj się sprawdza.

 

Wracając do infodumpów: taki jest również kawałek, w którym opisujesz zawartość teczek Syke’a. Czy ta wiedza jest czytelnikowi potrzebna już teraz? Syke wie, co tam jest, i raczej nie wylicza tego w myślach, jest to więc klasyczna narrative device: każesz bohaterowi “myśleć” o czymś, co chcesz przedstawić czytelnikowi. Tyle że wracam do postawionego wcześniej pytania: czy czytelnik musi to już teraz wiedzieć? Nie lepiej rozłożyć te informacje na całość tekstu, pokazywać je stopniowo, wtedy, kiedy staną się istotne dla akcji? Poza wszystkim wrzucone w tak relacyjny sposób na samym początku zostaną raczej zapomniane, a kiedy będą “potrzebne”, czytelnik nie będzie o nich pamiętał.

 

Z drobiazgów, które łatwo poprawić i łatwo też się ich warsztatowo nauczyć. Bardzo kuleje interpunkcja. Pojawiający się gdzieś tam zaimek “swój” jest do wyrzucenia (w polszczyźnie 95% zaimków dzierżawczych jest niepotrzebna, bo dzięki deklinacji kontekst zazwyczaj wskazuje na to, o czyim czymś mowa, a już “swój” to wyjątkowo śmieciowe słowo). Masz w paru miejscach pomieszane podmioty.

Sporo błędnie użytych konstrukcji z imiesłowem przysłówkowym współczesnym (tym na -ąc). Np. “Przetarł twarz i przeciągle ziewnął, przeciągając chwilę, kiedy będzie musiał się podnieść” – tu w ogóle sporo się pomieszało, bo chodzi nie o przeciąganie, ale odwlekanie chwili. Plus imiesłów tu tak sobie, bo on oznacza czynności naprawdę równoczesne. To bardzo powszechny błąd, ale do wyćwiczenia.

 

Patrick co prawda zaczął coś wspominać o wyjeździe do Europy na kilka miesięcy, ale zimę spędzi jeszcze na pewno tutaj w Falls. Stał tak w półmroku patrząc przez chwilę w podłogę

Tu masz przykład pomieszanych podmiotów, bo drugie zdanie (od “stał”) logicznie odnosi się do Patricka, a nie Henry’ego. Podmioty domyślne są zdradzieckie! Plus znów: zamiast “patrząc” lepsze byłoby “wpatrzony”.

 

Zdarzają się też niefortunne stylistycznie sformułowania:

 

Obok wielkiej draceny wetkniętej w glinianą donicę

Dracena chyba jednak po prostu rośnie w tej donicy, a nie jest w nią “wetknięta” (to sugeruje ściętą roślinę, niezakorzenioną itd.), a ogólnie to znów nadmiarowe informacje. Wystarczy “obok wielkiej draceny”, bo zasadniczo nasza “wiedza” podpowiada nam, że taka roślina jest w donicy. Potrzebujesz do czegoś informacji, że donica jest gliniana? 

 

Są też błędy zapisu.

Ambush zwróciła już uwagę na liczebniki – niestety polska norma wymaga ich zapisu słownego w literaturze, w tym tekście liczbowo może zostać tylko M67 i od biedy “zajazd nr 67”, jeśli uznamy to za nazwę własną. Ale np. “międzymiastowa 87ka” to potworek i musi być “osiemdziesiątka siódemka”; “21 letniego” → dwudziestojednoletniego; “była 3:20” → była trzecia dwadzieścia; “102 mile” → sto dwie mile i tak dalej, nie wypisałam wszystkiego.

Takoż zmiana zapisu konieczna tu: “radio zagrało pierwsze akordy Wild Child – Lou Reed’a” → “radio zagrało pierwsze akordy Wild Child Lou Reeda”. Apostrof dajemy tylko wtedy, kiedy nie wymawiane są ostatnie litery nazwiska, natomiast tytuły dajemy albo kursywą albo w cudzysłowie (obojętne, byle konsekwentnie).

 

To chyba większość problemów. Tragedii nie ma, mimo że wypisałam tego sporo, bo większość to są wbrew pozorom drobiazgi, które łatwo opanować. Natomiast nie sposób powiedzieć niczego o fabule czy bohaterach, bo tego nam tu nie pokazałeś ani trochę.

Ergo powtarzam za Jimem raz jeszcze: napisz coś fabularnie zamkniętego, to ocenimy ;)

 

A tu masz poradnik zbierający większość spraw, o które pytają świeżynki: Portal dla żółtodziobów

 

Powodzenia! 

http://altronapoleone.home.blog

Witaj.

Jako fragment pozostawia oczywiście niedosyt. Jest jakiś pomysł, lecz to za mało, aby ocenić całość jako “dobry horror”. Każdy interesujący wątek (np. śmierć Indian) został jedynie lekko zasygnalizowany. Do tego mnóstwo usterek językowych, wymagających poprawy, w tym nawet brak kropek na końcu zdań czy przecinków przed “który”, gramatycznych (np. “szeryf wcisną mu teczkę”) i stylistycznych. O wielu wspomnieli już moi Przedmówcy. 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Fragment przyjemny, lecz trudno tu cokolwiek ocenić. Na przykład początkowe opisy – jeśli tekst będzie obszerny, to pasują, jeśli krótki, to zdecydowanie mniej. W każdym razie to, co nakreśliłeś, wydaje się wiarygodnym tłem, gdyby mi powiedziano, że to tekst przetłumaczony amerykańskiego autora, to bym to kupił. Choć ekspertem od tych regionów nie jestem.

Nowa Fantastyka