Łowcy dopadli ich za Nowym Miasteczkiem. Wyskoczyli zza nasypu i ostrzelali ciężarówki. Grożąc bronią, wyciągnęli pasażerów na popękany asfalt. Widać było, że nie robią tego pierwszy raz.
Przywódca, wysoki mężczyzna o ogorzałej twarzy, lustrował wzrokiem klęczących na ziemi podróżników. Mały, kilkuletni chłopczyk łkał głośno, przytulając się do matki. Jeden z łowców podał przywódcy terminal, mówiąc:
– Nie ma ich w wykazie tranzytowym.
Mężczyzna zerknął na ekran urządzenia, zmarszczył brwi i splunął z pogardą.
– Dezerterzy, psia ich mać… Ojcowiznę porzucają. A co, pytam się – podniósł głos, podchodząc do klęczących – co się, kurwa mać, w główkach uroiło? Prawo kontrybucji znacie? Musicie znać. Tu wciąż żyją ludzie! Póki jest woda i ziemia wciąż rodzi, to wszyscy, ale to wszyscy, bez wyjątku, robimy żarcie. Dla nas i dla tych – wycelował palcem w niebo – na górze. Bo tam też są nasi. – Mężczyzna podszedł do jednego z klęczących. – Co tak w bok patrzysz? Co, boisz się? Co wy sobie myślicie, że was Norwegia wpuści? Miny na Bałtyku postawili na takich jak wy! Jeszcze, kurwa, z dzieckiem, Jezu nasz świebodziński…
Klęczący wpatrywali się w ziemię. Mężczyzna sapnął z dezaprobatą, potrząsnął głową i wycedził przez zęby:
– Nie ma uciekania. Jest robota. Ty, ty i ty – mówiąc wskazywał palcem kolejne osoby – do gospodarstwa. Wasza dwójka do pakowni…
Zbrojni podrywali więźniów z ziemi.
– Jakim prawem?! – Jeden z podróżników szarpnął się i zaraz jęknął, uderzony kolbą strzelby.
– Boskim i ziemskim – odparł z powagą przywódca napastników. – Naszą rolą jest utorować ścieżkę dla tych, co tu kiedyś wrócą, z tych kolonii księżycowych. Oni są naszą przyszłością. Jak dobry Bóg da, to świat szybko ozdrowieje, ale my już tego raczej nie dożyjemy. No, tych do Edelmana, a tamtych na studnie, susza trwa, to trzeba kopać głębiej… – kontynuował wydawanie poleceń, aż stanął przed dwójką dorosłych i płaczącym dzieckiem. Twarz złagodniała mu na chwilę.
– Ech… tych na handel – burknął.
– Nie! Nie! – krzyknęła kobieta, rzucając mu się do kolan. – My możemy pracować, za jedzenie, za dach… Proszę…
Mężczyzna stanowczo chwycił matkę za ramiona, postawił ją na nogi.
– Kochana, uwierz mi. Z dzieckiem wszędzie wam będzie lepiej niż tu. Tu susza już dekadę trwa. – Obejrzał się na boki i ściszył głos. – Roku chłopak nie przeżyje. Co was, jasna cholera, podkusiło…
Klęczący ojciec chłopca, rozejrzał się i odezwał:
– Umiem naprawiać maszyny, weź mnie…
– Nie – uciął mężczyzna. – Nie ma mowy. Już mamy mechanika. Prawo jest prawo. Dziękujcie Panu, że daję wam możliwość odpokutowania grzechu.
*
Po zachodzie dwóch zbrojnych wsadziło rodzinę do ciężarówki i ruszyli.
– Dokąd nas wieziecie? – zapytał ojciec chłopca.
– Donikąd.
– Chyba chociaż tyle możecie nam powiedzieć? – nalegał. Strażnik w odpowiedzi przeładował pistolet. Dziecko przytuliło się do mamy, drżąc ze strachu.
– Piotr, przestań – syknęła kobieta. – Tomek się boi.
Jechali w milczeniu. Ściemniało się szybko, kierowca włączył reflektory.
– Ja wiem, to niesprawiedliwe – rzucił znad kierownicy, nie odrywając wzroku od drogi. – Siedzimy tu na dole, walczymy z naturą, żeby zebrać co roku wystarczająco dużo żywności dla tych, którym pozwolono lecieć, a sami jemy resztki. Ale Kryst czuwa nad nami, musicie wierzyć. Zobaczcie, jak germańców pokarało, ile miast pod wodą.
– Ta, a u nas tylko fiord aż pod Warszawę – żachnął się Piotr. – Dokąd jedziemy?
– Wyspę Świebodzińską, Chrystusową, Pan nasz ocalił. Grzeszników pokarał potopem. U nas mniej ich było, choć i tak z tymi upałami ciężko. – Kierowca zignorował pytanie. – Trzeba wierzyć, że i nas ocali.
– A nie mówili wam, że to przez to, że nie ma już lodowców na Antarktydzie i oceany podniosły się o kilkadziesiąt metrów? – odburknął Piotr.
– Niemcy bardziej boski świat truli, to i bardziej im się dostało. On objawia się przez swoje dzieło – odparł spokojnie kierowca. Reflektory wyłuskały z ciemności tablicę z napisem “Zielona Góra. Miasto dzieci”. – O, zaraz będziemy.
– Zielona Góra? – zdziwiła się kobieta. – Miasto dzieci? Co to ma znaczyć?
Ciężarówka zwolniła i zjechała w bok. Reflektory oświetlały kontury domów, ale na ulicach nikogo nie było. Kierowca zatrzymał się i mrugnął światłami. Nieopodal rozjarzyły się kolorowe punkciki. Chłopiec rozdziawił buzię.
– Idziemy – rzucił drugi strażnik.
Mężczyźni zaprowadzili rodzinę na dziwaczny plac. Na środku stała konstrukcja przypominająca siedzącego robota, naprędce zespawanego z kawałków złomu. Maszyna miała rozpostarte na boki ramiona, na których wisiała huśtawka i brudna, sznurowa drabinka. Nieforemna głowa miała kilka otworów w miejscu oczu i wymalowany niezdarnie uśmiech. Całość była opleciona pasami mrugających, kolorowych diod. Nieopodal stało kilka połączonych łańcuchem i wypełnionych towarem wózków sklepowych.
– Panele?! Sprzedajecie nas za panele słoneczne?
– Już, już – odparł ten z pistoletem. – Idźcie do pana światełkowego, niech się młody trochę pobawi.
– A jak nie pójdziemy?
Strażnik wzruszył ramionami.
– Wasza sprawa. Diabli wiedzą, co was czeka w mieście duchów. Mieliśmy was tu zostawić, bo tu bezpiecznie. No – zwrócił się do kierowcy – bierzemy towar i wracamy. Na prędkości, wolałbym się nie naciąć na którąś z grasujących w okolicy band.
Mężczyźni zaciągnęli wózki do ciężarówki. Jeden z nich zatrzymał się i uniósł rękę w geście pożegnania.
– Bandy… – szepnęła kobieta.
– Ciii, Anka. Poczekamy aż odjadą i poszukamy bezpiecznego miejsca na nocleg.
– Dziwne to wszystko.
– Tata, pohuśtaj! – zażądał Tomek, gramoląc się na oponę. Światełka na robocie migały zapraszająco. Piotr westchnął i zaczął bujać synka, jednocześnie obserwując ciężarówkę. Wkrótce pojazd odjechał.
– To co teraz? – Anna rozejrzała się dookoła.
– Teraz, droga pani, pójdziecie ze mną – rozległ się ochrypły głos. Tomek pisnął przestraszony, dorośli aż podskoczyli. Na granicy światła pojawiła się sylwetka człowieka, chyba na wózku inwalidzkim. Piotr głośno przełknął ślinę.
Z łysej głowy o pomarszczonej twarzy wydobywał się pęk niedbale związanych przewodów, prowadzących w dół i łączącego się z rurkami oraz kablami wychodzącymi z brzucha. Stary człowiek wyglądał jak przecięty na pół i osadzony w samojezdnym pudle na kółkach. Ciało połączone z maszyną.
*
Anna otworzyła ostrożnie oczy, usiadła. Obok Piotr oddychał nierówno. Rozejrzała się gwałtownie: była na łóżku, w jakimś pokoju. Zza uchylonych drzwi dobiegała wesoła melodia. Poczuła, jak ogarnia ją panika.
– Tomek?! Tomek!
– Mama? Mama, fajna gra!
Kobieta zerwała się z łóżka i wybiegła z pomieszczenia. Wpadła do kolejnego pokoju, gdzie chłopiec siedział naprzeciw dziwnego automatu: walca, z którego wystawały antena oraz ramię oplecione kablami, z powyginanymi sztućcami zamiast dłoni i palców. Pomiędzy dzieckiem a robotem leżała powycierana plansza, kilka odrapanych żetonów i talia podniszczonych kart. Na dużym, wiszącym na ścianie ekranie, wyświetlała się kreskówka z wesołą melodią w tle. Anna podbiegła do syna i objęła go.
– No weź, mama! Teraz mój ruch! Mój żółwik musi do sałaty przed żółwiem Puszka. Zagrasz z nami?
Robot nazwany Puszkiem zazgrzytał niby-palcami, po czym powoli obniżył ramię i niezdarnie strącił kilka kart ze stosu. Następnie, przesuwając się po dywanie, przepchnął je w kierunku Anny.
*
Później dorośli usiedli w kuchni. Zamknięto ich w mieszkaniu. Była nawet bieżąca woda i trochę świeżego jedzenia.
– Uciekaliśmy? – zapytał Piotr, patrząc w okno.
– Tak. Nie. Chyba. Coś nam zrobił i niewiele pamiętam.
Milczeli przez chwilę.
– I jeszcze ten robot… Puszek, tak? Jak rusza tym wygiętym widelcem, to ciarki mnie przechodzą. Nie podoba mi się to. –Wskazał podbródkiem kraty w oknie.
– Mnie też nie. Sprawdziłam. Możemy wyjść, zejść na dół. Korytarz prowadzi do dziedzińca między blokami. Zamknięta krata, nie mamy klucza. Widać wysoki płot łączący budynki.
– Mamo! Mamo, mogę iść się pobawić z dziećmi? – Dobiegł ich głos Tomka z sąsiedniego pokoju. Spojrzeli po sobie i zerwali się jednocześnie. Chłopiec siedział na parapecie, przyklejony do szyby.
Okno wychodziło na dziedziniec pomiędzy budynkami. Na środku, na improwizowanym placu zabaw, klęczał robot-składak, podobny do tego, który widzieli wczoraj. Wyglądał, jakby ktoś pozszywał niedopasowane elementy blach, fragmenty karoserii i rur. Za głowę służył mu zakończony metalowym stożkiem kawałek aluminiowego komina, który szczerzył się namalowanym uśmiechem i zerkał na świat przez druciane niby-okulary. Resztę metalowego olbrzyma ozdabiały kolorowe serduszka i słoneczka. W połowie korpusu tkwiły cztery ramiona, każde prostopadłe do sąsiedniego, a zamiast dłoni – małe łyżki od koparek. Siedziały w nich dzieci, a obok maszyny stała kobieta i kręciła w bezpiecznym tempie karuzelą z ramion.
Tomek uśmiechał się szeroko.
– Chodź ze mną, mamo, proooszę…
*
– Porozmawiajcie najpierw z Profesorem. Wszystkie dzieci muszą być zbadane i zaszczepione, zrobi to Siostra Natasza. – Starsza pani stała w odległości kilku metrów od kraty oddzielającej korytarz od dziedzińca. Piotr parsknął:
– Szczepionki? Nigdy w życiu!
– To są tu inni ludzie? – zapytała Anna.
Tomek wisiał na kracie i patrzył na bawiące się dzieci. Jedna z dziewczynek pomachała do niego, odmachał jej. Pod drzwiami budynku naprzeciwko stały małe robociki, zbudowane z byle czego. Nagle z tyłu rozległ się łoskot. Wszyscy obrócili się, zaskoczeni. Na podłodze leżał robot, który wcześniej bawił się z Tomkiem. Musiał spaść ze schodów.
– Puszek! – Chłopiec rzucił się na pomoc maszynie.
Kobieta na podwórzu uśmiechnęła się lekko.
– Jestem Zofia. Dzieci mówią do mnie “pani Zosiu”. Każde z nich ma takiego małego towarzysza, który dba o to, żeby nie zrobiły sobie krzywdy. I nie, proszę pani, Siostra Natasza to nie człowiek. To automat, który wyręcza lekarza i pielęgniarkę.
Anna wzdrygnęła się.
– Jak możemy skontaktować się z tym całym Profesorem? To taka człowieko-skrzynka na kółkach i z rurkami? – zapytał Piotr.
Zofia roześmiała się na głos.
– Tak, to ten. Doskonały opis. Wystarczy skorzystać z ekranu w mieszkaniu.
Piotr przyglądał się przez chwilę kobiecie. Zamiast lewego ucha miała wpuszczoną w skórę brudnoszarą, stalową puszkę, z której wystawała antena. Zofia uśmiechnęła się z wymuszeniem.
– Zachorowałam kiedyś i już nie było antybiotyków, a Siostra Natasza nie umiała założyć drenu. Straciłam ucho i część słuchu. To urządzenie je zastępuje, a przy okazji pozwala mi być w kontakcie z Winiarką.
– Kim jest Winiarka? – Anna zmrużyła oczy.
Tym razem uśmiech Zofii był tajemniczy:
– Genius loci. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Miło mi było was poznać, mam nadzieję, że zostaniecie. Przepraszam, ale czas na lekcję. Porozmawiajcie z Profesorem.
Odprowadzali ją wzrokiem. Piotr obrócił się do syna:
– Tomcio, a w sumie to czemu nazwałeś go Puszek?
– No co ty, tato, przecież on jest z takiej dużej puszki. Więc Puszek, chociaż wcale nie jest mięciutki. Fajnie, prawda?
*
Porozmawiali z Profesorem. Anna co rusz odwracała głowę, nie mogąc patrzeć bez wstrętu na hybrydę człowieka i maszyny. Profesor wykazywał dużą wyrozumiałość, ale nie zamierzał odpowiadać na wszystkie pytania.
– To dla bezpieczeństwa dzieci – powtarzał.
Zasady były proste: Tomek musi przejść badania i szczepienia, by móc przebywać i uczyć się razem z dziećmi. Dorośli, jeśli chcą spędzać czas z grupą, też powinni. Jeżeli rodzina zechce zostać dłużej niż kolejne dwa dni, musi zapracować na swoje utrzymanie, bo zasobów żywności i wody jest mało.
Sprzeczali się do późna o szczepionkę dla Tomka, aż Piotr ustąpił. Odmówił jednak zaszczepienia siebie.
– Przeczekajmy tutaj trochę. Zostaliśmy bez niczego, musimy jakoś odłożyć zapasy na podróż – przekonywała Anna.
– Ciszej… Ten blaszak na pewno nas podsłuchuje! – Piotr obrzucił niechętnym spojrzeniem Puszka. – Dobrze. Ale bądźmy ostrożni. To jakaś krzywa akcja: tuzin dzieci i tylko dwoje dorosłych oraz stado maszyn. Miejmy oko na Tomka.
Anna skinęła głową.
Zielona Góra była opustoszałym miastem, które skurczyło się do czterech budynków i dziedzińca między nimi. Profesor zajmował jeden, służący za klinikę, na której piętro nikt poza nim nie miał wstępu. Zofia zajmowała wraz z dziećmi drugi. W trzecim jedno z mieszkań zajmowali Piotr, Anna i Tomek, pozostałe lokale były puste. Czwarty służył za warsztat i bramę do reszty miasta, zasiedlony był przez najprzeróżniejsze roboty i drony, w większości niesprawne.
Piotr zaczął od napraw psujących się maszyn. Zbudowane były z tego, co można było znaleźć w mieście: elementów poręczy, rurek z drabinek ze starych placów zabaw, wyrwanych ze ścian kabli. Towarzyszył mu wszędzie warsztatowy dron, będący krzyżówką przyczepki z dziecięcym autkiem. Zazdrośnie strzegł przechowywanych narzędzi, pikając za każdym razem, gdy Piotr czegoś nie odłożył na miejsce. Przez kilka tygodni pracy mężczyźnie udało się zwędzić tylko śrubokręt bez wszczynania alarmu.
Każdą naprawioną maszynę zabierał Profesor. Po jakimś czasie zaczął zlecać Piotrowi naprawy w różnych rejonach miasta. Pompy wodne, zawory, dukty elektryczne… Piotr odkrył, że Zielona Góra, niemalże niewidoczny punkt na mapie, tkwiła niczym przyczajony pająk w centrum niezwykle gęstej sieci połączeń. Wystarczyło, by któraś z nitek drgnęła, lub się zerwała i już pająk wysyłał Piotra. A poza siecią, między pustymi budynkami, jeździły roboty-zbieracze, polujące na każdy skrawek przydatnych materiałów, włącznie z ceramicznymi dachówkami i cegłami. Tylko gigantyczną mozaikę jakiegoś oficjela na ścianie miejskiego centrum sportowego zostawiły nietkniętą, najwyraźniej uznając ją za niewartą uwagi.
Piotr próbował kilkukrotnie wyśledzić, dokąd prowadzą naprawiane przez niego rurociągi i przewody, ale za każdym razem nurkowały znienacka pod ziemię lub wspinały się na dachy, poza jego zasięgiem, jakby bawiąc się z nim w kotka i myszkę.
– Nie wiem, skąd się bierze żywność, ta garść leków i szczepionek, skąd mają panele słoneczne – opowiadał później Annie. – Dobrze to poukrywali. I wszędzie, gdzie się nie ruszę, te cholerne maszyny, jeżdżą za mną, pilnują każdego kroku. Mam wrażenie, jakby ten cały Profesor mnie podglądał.
– Byle do wiosny – odpowiadała niezmiennie. – Zapasy wynosimy po trochu do tej kryjówki, którą znalazłeś.
*
– Mamo! Czy to prawda, że ludzie polecieli w kosmos, na eks… ekskaktus? – zawołał Tomek z pokoju.
Anna zakrztusiła się śmiechem.
– Na co, kochanie?
– No na to trudne słowo.
– Eksodus?
– No właśnie, eksedes!
Anna weszła do pokoju. Tomek, oparty o Puszka, oglądał film o eksodusie ludzi w kosmos z powodu katastrofy klimatycznej na Ziemi. Chłopiec bardzo szybko nauczył się samodzielnie obsługiwać urządzenie.
– Tak, kochanie. Wsiedli w rakiety i polecieli – odparła.
– A czemu my nie polecieliśmy?
Anna usiadła koło chłopca i objęła go. W jej ustach wzbierała gorycz. Bo, synku, chciała powiedzieć, bo my jesteśmy gorsi. Nasi rodzice nie byli wystarczająco wyjątkowi, by znaleźć się w projekcie Arki. I oni, ci lepsi, wyłączyli fabryki i wyludnili świat, aby miał szansę się naprawić, zabrali ze sobą technologię, medycynę, produkcję, wszystkie te rzeczy, synku, którymi najpierw zatruli Ziemię. Taka jest umowa: my, gorsi, dbamy, żeby starczyło jedzenia dla tych na górze, dopóki nie będą potrafili wyżywić się sami. Oni, lepsi, wysyłają nam na dół zaawansowane lekarstwa, narzędzia, materiały, części; póki świat nie wyzdrowieje i nie będziemy mogli znów uruchomić fabryk. Pakujemy, synku, żywność do kontenerów, automatyczne ciężarówki wiozą je do potopowych portów na wielkie, brzuchate statki. A te statki, co to są większe od dwudziestu wielorybów, sterowane są tylko komputerami, żeby broń Boże komuś nie przyszło na myśl uciec w kosmos, słyszysz synku, bo gorsi nie mogą lecieć i mieszać się z tymi lepszymi. Żeby nie zakłócić równowagi, bo ich tam już więcej też nie może żyć i nas tu, na dole, też nie może być więcej niż umówiona liczba. Jak było nas, ludzi, za dużo, świat poważnie zachorował. Więc te statki płyną do takich platform na środku oceanu. I tam roboty ładują do pięknych, błyszczących rakiet miesiące naszej pracy, nas gorszych, nasz głód, bo ilość musi się zgadzać zawsze, a jak nie, to oni umrą i my umrzemy, bo zabraknie nam wszystkiego, co płynie z góry. I dlatego tak często byłeś głodny, kochanie, i dlatego jesteś bardzo mały jak na swój wiek. Bo co roku jest gorzej, bo wciąż jest cieplej i cieplej, pół Europy już spustynniało, coraz mniej uprawnej ziemi. Świat nie chce zdrowieć. I tylko na północy…
Zamiast tego powiedziała:
– Bo to bardzo niebezpieczne, Tomeczku, takie latanie w kosmos. Tutaj na Ziemi mimo wszystko są miejsca, gdzie jest bezpieczniej, gdzie można spokojnie żyć za dnia.
– I nie jest tak gorąco?
– I nie jest tak gorąco.
– A gdzie to jest?
Jeździli palcem po mapie całe popołudnie.
*
Obudziło ich walenie do drzwi i strzały w oddali. Piotr uchylił drzwi. Zofia stała na korytarzu, tylko częściowo ubrana.
– Szybko! Do schronu!
Anna wzięła Tomka na ręce i popędzili za kobietą, przez dziedziniec. Światełka na placu zabaw pulsowały ostrzegawczą czerwienią. Zbiegli do piwnicy w drugim budynku, gdzie tuliły się do siebie przestraszone dzieci. Zofia wyjęła spod koszuli pistolet i podała Piotrowi.
– Umie pan się tym posługiwać? Świetnie. Jeżeli przez te drzwi przejdzie ktokolwiek poza mną, Profesorem lub naszymi robotami, proszę strzelać bez ostrzeżenia. Proszę chronić dzieci! – powiedziała i wybiegła z piwnicy.
Z zewnątrz dochodziły ich warkot silników, strzały i okrzyki. Słyszeli głuche tąpnięcia, jakby jakiś olbrzym przechadzał się po dziedzińcu. Okrzyki szybko zmieniały się w jęki, strzały milkły gwałtownie, coś uderzyło w budynek, aż posypał się tynk z sufitu i lampa zgasła na moment. Zapadła cisza. Nad ranem pojawiła się Zofia i razem położyli dzieci do łóżek.
– Proszę zatrzymać pistolet – szepnęła do nich. Piotr uniósł brwi w niemym pytaniu, ale kobieta machnęła ręką. – Później.
Później okazało się, że bandyci napadali co jakiś czas na Zieloną Górę w poszukiwaniu zapasów. Mężczyźni, kierując maszynami, usuwali zniszczone pojazdy, grzebali ciała, naprawiali szkody.
– Tu nie jest bezpiecznie – powiedział wieczorem Piotr. – Te maszyny Profesora… One zabiły bandytów.
– Byle do wiosny – odparła Anna.
*
– Iii! – śmiał się Tomek, gdy tata mocniej zakręcił karuzelą. Wskazywał przy tym na Puszka, siedzącego po przeciwnej stronie i wydającego zabawne dźwięki. Piotr był zmęczony, ale nie potrafił odmówić malcowi. Kręcił więc raz szybciej, raz wolniej, wodząc bezmyślnie wzrokiem po robocie-karuzeli, który wyglądał tak, jakby usiadł na piętach. Na jednej z nóg koślawe, wyblakłe litery układały się w napis: “Kocham cię, Tatusiu. Zosia”.
*
– Mamo! Co to jest wyk… kwa… fowany? – zapytał Tomek. Anna westchnęła i spojrzała do syna. Siedział na Puszku, a na ekranie widniały napisy odczytywane przez lektora. Przyjrzała się literom.
– Wykwalifikowany. Ktoś, kto dużo umie.
– Tak jak tata w naprawach?
– Tak.
– A ty w czym jesteś kwafowana, mamo?
Anna nie odpowiedziała. Zagryzła wargę. Napis na ekranie wyjaśniał, że Norwegia nie przyjmie nikogo bez kwalifikacji w określonych obszarach. Jedno dziecko, jeden rodzic.
Tego popołudnia podeszła do Zofii, zaraz po tym, jak dzieci skończyły ćwiczyć chowanie się za robota w razie niebezpieczeństwa. Starsza kobieta ze smutnym uśmiechem wodziła palcem po napisie na nodze metalowego olbrzyma.
– Pani Zosiu, nie sądzi pani, że dzieci trochę obawiają się Siostry Nataszy? Z tymi ośmioma ramionami wygląda jak najeźdźca z kosmosu.
Kobieta spojrzała na Annę, na dzieci, a potem znów na Annę i skinęła głową.
*
– Zaraz skończy się zima – powiedział Piotr. – Jak tylko skończysz ten kurs pielęgniarski z robotem… Na północ?
– Na północ. Nie mówią nam wszystkiego i te wszystkie maszyny… Jakby były żywe. A! Tomek mówił, że jutro wycieczka. Profesor chce wszystkim pokazać Winiarkę.
Piotr zamarł.
– Weźmiemy pistolet na wszelki wypadek – oznajmiła.
Mężczyzna pociągnął żonę za rękę, do pokoju z ekranem. Włączył urządzenie i wyświetlił mapę.
– Zobacz, tu jest jakaś przystań… – puknął palcem w północną dzielnicę Zielonej Góry. Moglibyśmy popłynąć Zatoką Lubuską, wzdłuż koryta tej rzeki, co tu kiedyś była, wtedy nie zawadzimy o żadne zatopione miasto. I tak aż do wyspy Pomorskiej…

Ilustracja pochodzi z: https://www.floodmap.net/
*
Westchnieniom zachwytu u dzieci nie było końca. Stali w pofabrycznej hali, robociki-towarzysze tłoczyły się za ludźmi. Rzędy roślin zanurzonych w hydroponicznych korytach, plątanina rur ze spryskiwaczami, potężna, zielona i pachnąca plantacja. I Profesor, wskazujący na nieduże skrzynki, nieco większe od ludzkiej głowy, rozmieszczone w różnych miejscach hali. Prowadziły do nich wiązki kabli oraz rurki, podobne do tych, które łączyły go z wózkiem.
– To wszystko jest Winiarka, drogie dzieci. Sztuczna inteligencja, która pomaga nam żyć w Zielonej Górze. Winiarka to sieć, kochani, wasze robociki to tak jakby jej rodzeństwo. – Profesor spojrzał na Piotra i Annę. – Dawno temu Winiarka była pomnikiem, który stał nieopodal sądu w Zielonej Górze. Do tego sądu prowadziły wysokie schody, po których poręczy dzieci lubiły zjeżdżać. Obrócono więc Winiarkę, by patrzyła na te schody, pilnowała dzieci, a potem nazwano jej imieniem cały system.
Zofia poprowadziła dzieci do roślin, objaśniając uprawy, a Profesor podjechał do małżeństwa:
– System jest w równowadze. Może podtrzymać ograniczoną ilość ludzi i Winiarkę jednocześnie.
– Pan ją stworzył? – zapytał Piotr.
– Nie do końca… Ja ją rozbudowałem. Ale ona była tu od zawsze.
– Po co panu dzieci? – Anna postąpiła krok naprzód.
Profesor zamrugał zdziwiony.
– Po nic. Winiarka po prostu robi to, do czego została stworzona. Chroni dzieci. Jak dorosną, mogą zostać lub odejść.
Piotr i Anna spojrzeli po sobie.
– Na wiosnę odchodzimy. Z Tomkiem.
– Ale… Wasza opieka…
– Tu nie jest bezpiecznie.
– Winiarka nas ochroni. Ja… – Wycie alarmu przerwało Profesorowi w pół słowa. Dzieci zatykały uszy. Z zewnątrz dochodził zbliżający się ryk silnika. Nagle ziemia zadrżała, coś rąbnęło w metalową bramę hali i jej skrzydła wygięły się z jękiem. Przez wyrwę do środka wskoczyło kilka osób z bronią. Dzieci padły na ziemię, piszcząc z przerażenia i wczołgując sie pod stoły. Anna odciągnęła Tomka na bok. Roboty-towarzysze ruszyły bezwładnie w kierunku napastników. Piotr kucnął, wyszarpując pistolet. Profesor na swoim wózku usiłował schować się między stołami.
– Dziadku! – krzyknęła Zofia, wyciągając do niego rękę.
Rozległy się strzały. Jeden z robocików, trafiony kilkoma kulami, zaczął kręcić się w kółko przyspieszając, aż uderzył w stalową kolumnę, rozdzierając obudowę. Maszyna przewróciła się, a ze środka chlusnęła ciecz i wypadł ludzki mózg.
Piotr znieruchomiał ze zgrozy. Anna pociągnęła go i płaczącego Tomka w kierunku bocznych drzwi. Sunęli skuleni między rzędami pojemników.
– Puuuszek! – zawył nagle Tomek. Mały automat podkradł się do bandyty i dźgnął go sztućcową dłonią. Raniony krzyknął i zaczął okładać robota kolbą. Piotr uniósł broń i oddał kilka strzałów w jego stronę. Bandyta upadł, pociągając za sobą Puszka, po czym rozległ się strzał i w górę chlusnęła fontanna poszarpanej elektroniki pomieszanej z fragmentami mózgu.
Dopadli do bocznego wejścia, Piotr siłował się chwilę z uszkodzonymi drzwiami. Udało mu się odchylić je na tyle, by mogli się przecisnąć. Zofia prowadziła dzieci ich śladem, Profesor gdzieś zniknął. Piotr wypchnął Tomka i sam przecisnął się przez szparę. Krzyknął, gdy ostry zadzior rozorał mu ramię.
Na zewnątrz biegli, nie oglądając się za siebie, aż dopadli do domku z uchylonymi drzwiami. Ukryli się na strychu, bojąc się wyjrzeć na zewnątrz. Kanonada, a potem jęki ludzi, wizg motoru i łomot opon na dziurawym asfalcie, a jeszcze potem: dzwoniąca w uszach cisza.
– Krwawisz. Pokaż to. – Anna oderwała rękaw z koszuli Piotra i opatrzyła mu naprędce ranę.
– Widziałaś? – szepnął Piotr. – To był mózg!
– Widziałam. To był mózg dorosłego.
– Myślisz że… – Piotr ściszył głos jeszcze bardziej, głaszcząc łkającego w łokieć Tomka. – …że on… hoduje te dzieci?
– Albo porywa dorosłych. Musimy stąd pryskać – odszepnęła Anna.
– Poczekajmy do nocy. I tak musimy dotrzeć do kryjówki, w której chowałem zapasy.
*
– Mamooo… Głodny.
– Ciii, kochanie. Musisz być cierpliwy, znajdziemy coś do jedzenia, ale później.
– Mamo, czemu nie możemy wrócić do mieszkanka?
– Bo… Bo nie wiemy, czy Profesor ma dobre zamiary.
– Mamo, musimy do Jacusia. Jacuś mówił, że jego tata jest kaznodziej i pilnuje dróg przed de…terami. I umie strzelać.
– To dlaczego Jacuś jest tutaj, a nie z tatą?
– Bo potrzebowali trzech panelów.
*
– Piotr, jesteś cały rozpalony! Musimy dojść do twojej kryjówki, po lekarstwa!
– N-nie w-wiem… R-ręka mi z-zesztywniała… Jak długo?
– Noc i dzień. Długo. Musimy iść. Mam jedzenie.
– D-dobrze…
*
– Mamo, dlaczego tata tak się dziwnie uśmiecha?
– Coś… niedobrego… uch… się dzieje.
– Mamo! Światła! Silnik słychać!
– Jezu nad Tesco, biegnij, Tomek, słyszysz?! Schowaj się!
*
Zmierzchało. Tomek biegł ile sił w nogach, co jakiś czas przystając i oglądając się na mamę, ciągnącą za sobą tatę. Zbliżał się jakiś pojazd. Przerażony chłopiec rozglądał się dookoła, szukając kryjówki, gdy dojrzał plac zabaw z robotem. Przypomniał sobie wielokrotnie powtarzane ćwiczenia i rzucił się biegiem w jego kierunku. Przykucnął za robotem, pukając otwartą dłonią w konstrukt ile sił w takt mamrotanki:
Gdy nadciąga hołota
i szykuje się psota
Pędź do robota
Światełka na robocie zapulsowały najpierw na żółto, a potem na zielono. Z wizgiem stali i zgrzytem zapieczonych łożysk maszyna podniosła się z kolan. Przestraszony chłopiec odskoczył do tyłu. Głowa robota okręciła się powoli dookoła, przystając na chwilę przy Tomku, jego rodzicach i zbliżającym się pojeździe.
– Protokół czerwony – metaliczne echo poniosło się po całej ulicy. Anna stanęła jak wryta, półprzytomny Piotr wisiał na jej ramieniu. Robot ruszył, dudniąc metalowymi nogami o asfalt, w kierunku rodziców Tomka. Po drodze, zupełnie jakby od niechcenia, wyrwał znak drogowy wraz z betonową podstawą. Maszyna przystanęła i jednym ruchem cisnęła improwizowanym pociskiem w kierunku zbliżającego się auta. Pisk hamulców, brzęk szkła, jęk giętego metalu, mokre mlaśnięcia oznajmiły, że trafił. Robot skierował się do Piotra i Anny. Kobieta nie uciekała. Nie miała już siły. Maszyna wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny, zalśniły światełka w dłoni. Dotknęła mężczyzny.
– Wysoka gorączka. Stężenia na bodziec. Problemy z oddychaniem. Węzeł medyczny podejrzewa tężec. Rany? – Metaliczny głos był wręcz ogłuszający. Anna opadła na kolana, układając Piotra delikatnie na jezdni.
– Tak… Przedwczoraj… – wydyszała.
– Szczepiony? – zazgrzytał głośnik.
Anna podniosła wzrok do pochylającej się maszyny. Łzy lśniły jej w oczach.
– Nie… – wychrypiała. Tomek podbiegł do niej szybko.
Robot milczał chwilę, zanim znów zazgrzytał.
– Nie mamy już antytoksyny.
– Tato, tato… Tatusiu… – Tomek, choć nie rozumiał rozmowy, czuł, że dzieje się coś strasznego.
– Mógłby – Mechaniczny głos był tym razem cichszy – jeszcze tu być. Nie musicie odchodzić. Nie zmuszamy. Prosimy. Zostańcie.
– Nie! Ile my dla was jesteśmy warci?! Panel? Może ze trzy? Czym ty w ogóle jesteś?!
– Jesteśmy Winiarką. On umiera. Jeśli pozwolisz, zanim toksyna uszkodzi mózg, możemy go wyjąć. Stanie się częścią Winiarki. Będzie pamiętał. Będzie dbał o dzieci.
– Nie, zostawcie nas! Słyszysz?! Zostawcie! – Anna wrzeszczała tak wściekle, że zabrakło jej tchu.
– Tatusiuuu! Nie umieraj! – rozpłakał się przejmująco Tomek. Kobieta, łkając, głaskała syna i leżącego męża. Łzy skapywały jej z podbródka.
*
Ocknął się w ciemności. Wydawało mu się, że słyszy szepty, cudze głosy, a potem obrazy… Zalewały go niczym fale. Zdezorientowany usiłował rozpoznać, czym, kim jest, które z wizji są jego, a które cudze. Dzieci, buzie uśmiechnięte, zapłakane, głodne, chore, Tomek, tak, Tomek jest jego. Tomek jest kotwicą. On jest od Tomka. A tu obrazy od rodziców Antka, Michaliny, Wiktorii, Miłosza, dzieci biegają, bawią się na placach zabaw…
Plac zabaw.
Winiarka powstała, by pilnować i chronić dzieci. Prosta, miejska SI. A potem ludzie zepsuli planetę. Antarktyda się roztopiła, Arktyka, wieczna zmarzlina, uwalniając przy tym uśpione stare wirusy, pogrom, morza gwałtownie się podniosły, pięć, dziesięć metrów na rok, pół Europy zalało, susze, tajfuny… Czyjaś myśl: Gorzów zatonął, mają za swoje. Za mało żywności, czystej wody, lekarstw, wszystkiego za mało. Jedyny sposób: zużywać mniej. Żeby starczyło dla dzieci, Maćka, Agatki, Michałka, Paulinki, Kamili. Dziećmi trzeba się zaopiekować. I Profesor wymyślił, jak odżywić mózg tanio, jak ubrać w mechaniczne ciało, żeby zostało lekarstw i jedzenia dla dzieci. Niektórzy rodzice połączyli się z Winiarką. W sieci muszą być węzły: ktoś dzieciom musi gotować, ktoś leczyć, choć Natasza już na zawsze jest Nataszą. Ktoś musi być ogrodnikiem, ktoś musi chronić maluchy. Chronić. Plac zabaw.
Winiarka jest od placów zabaw, a rodzice od dzieci. Miasto dzieci. Rodzice zostawiają je pod opieką Winiarki i tych, którzy zdołali się z nią połączyć i nie oszaleć. I od których Winiarka nie oszalała. Z czasem starsi rodzice musieli zrobić miejsce w sieci dla kogoś nowego, będącego bardziej na bieżąco ze światem. Winiarka uczy się kochać dzieci od węzłów, węzły uczą się optymalizacji od Winiarki. Bo trzeba dbać o Gucia, Anielkę, Piotrka, Zosię…
Mała Zosia maluje farbą “Kocham cię, Tatusiu. Zosia”. Obok stoi Profesor, jeszcze na własnych nogach i mówi, że tata jest tam, w środku, zawsze patrzy. Duża Zosia codziennie przychodzi, siada obok i mówi że choć inni wyjeżdżają, ona zostanie. Stara Zosia kręci śmiejące się dzieci na tatusiu. Stara Zosia nie żyje, ukradł ją zabłąkany pocisk bandytów. Plac zabaw nie płacze, bo nie może.
Przejrzał. Widział dziedziniec, swoje rozpostarte na cztery strony świata ramiona z dłońmi z łyżek od małych koparek. Ten od Zosi ustąpił mu miejsca, bo nie ma już Zosi. On jest od Tomka.
Plac zabaw migał kolorowymi światełkami i wpatrywał się w milczeniu w wejście od budynku. Wiedział, że za chwilę wybiegną przez nie dzieci, ich głosy niosły się już po korytarzu…
A jeśli Tomka nie będzie?