
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Podejdź do mnie…Błagam. – pożądałem jej, potrzebowałem, pragnąłem. Była przy mnie przez ostatnie dni, a zwłaszcza noce. Nie opuściła, chociaż byłem dla niej właściwie obcy, trwała, wszyscy inni odeszli. Ludzie boją się wariatów. Tylko, że ja nie jestem wariatem…Nie jestem! Wygiąłem ciało w słaby, konwulsyjny łuk, przepocony koc odkleił się od pleców. Moja dusza wyła, jednak z ust nie potrafiłem wydusić więcej ponad słaby, chrapliwy jęk.
– Zimno. Daj mi proszki.
Stała oparta o framugę. Rozczulająco drobna, o prostych, smoliście czarnych włosach. Niesforna grzywka wciąż opadała na zdumiewająco wielkie, łagodne oczy, odgarniała ją poirytowana bladą, wypielęgnowaną dłonią. Przed kilkoma dniami zasłabłem na ulicy. Na zatłoczonym chodniku, natychmiast wytworzyła się sfera obojętności, majacząc słyszałem gwałtownie przyspieszające kroki przechodniów. I gniewne ich pomruki. Tylko ona pomogła mi wstać, później, gdy odzyskałem zmysły, nie mogłem uwierzyć, że znalazła w sobie tyle siły. Zaprowadziła mnie do domu. Na drugi dzień odwiedziła pytając jak się czuję. Zaproponowałem kawę i…została. Nie wnikałem dlaczego. Nie chciałem, nie miałem siły. Zresztą, daru się nie odrzuca.
Przejechałem językiem po spękanych, suchych wargach. Obserwowała mnie. Ten wzrok…Jakoś tak…Inaczej. Niech coś powie, niech odegna ode mnie ten paraliżujący strach. Ma taki ciepły, melodyjny głos.
– Dziś nie będzie proszków. – zimny, wibrujący syk. Grzywka nie opadała już na oczy, te zaś lśniły z paraliżującą obojętnością. Delikatna dłoń sięgnęła w stronę włącznika światła.
– Nie gaś. Na rany Chrystusa, nie gaś! – ściśnięta, sztywna krtań zamieniała słowa w bezradny bełkot.
– Chrystus grał…Jego rany nie robią na mnie wrażenia. – zgasiła. Ciemność. I absolutna cisza. Mieszkałem na parterze, obok ruchliwej ulicy, powinienem coś słyszeć. Nic. Tak jakby wraz ze światłem skonał dźwięk. Obok okna stoją latarnie, z denerwującą monotonią jarzą się neony, przez zaciągnięte żaluzje powinien przesączać się choćby jakiś poblask. Nic. Całkowity, wgryzający się w oczodoły mrok. Wytrzeszczałem oczy w daremnym poszukiwaniu jakiegokolwiek bodźca. Po chwili pojawiło się wrażenie. Znów. To samo, wpędzające od tygodni w obłęd wrażenie, że nie jestem sam. Coś pojawiło się w pokoju. Coś dużego, uświadomiłem sobie zawirowania powietrza wywołane ruchem. Czyjś oddech niemal zrównał się z moim. Niemal.
Moje palce, niczym szpony, wbiły się w koc, zacisnęły szorstkie fałdy i już tak zostały. Katapleksja. Nie mogłem nawet drgnąć. Dusiłem się. Coś nierealnego, bezkształtnego przesuwało się dookoła łóżka, uciskało żebra. Na wyziębionej skórze czułem dotyk. Wąsów? Chropowatego pancerza? Kurwa, nigdy jeszcze nie miałem tak realistycznych omamów! Po dłuższej chwili dotarło do mnie, że wokół ud rozszerza się plama wilgotnego ciepła. Zeszczałem się. Ostatkiem sił walczyłem z ogarniającą mnie niemocą.
Usiadła obok. Zamiast ulgi poczułem narastający w trzewiach, zwierzęcy strach.
– Nie walcz z tym. Jesteś gotów. – jej zmieniony głos zdawał się dochodzić zewsząd, wgryzał się w świadomość zrywając ostatnie okowy dzielące mnie od szaleństwa. Nie mogła mnie usłyszeć, a jednak, wpatrzony w czarny absolut, zdołałem poruszyć wargą.
Gotów na co..? W myślach pojawiło się niewypowiedziane pytanie. Mimo to usłyszała.
– Przez ostatnie tygodnie czułeś się coraz gorzej. Koszmary nocne stawały się coraz realniejsze, w końcu zacząłeś doświadczać ich także na jawie. Wrażenie obecności, niekiedy dziwne, nierealne spojrzenia mijających cię osób. Podejrzewałeś zatrucie, paraliż senny, stupor dysocjacyjny…Leki, nielegalnie kupowane w sieci, przyniosły krótkotrwałą ulgę. – nie miała prawa wiedzieć tego wszystkiego. Nie powinna była! Słuchałem, a serce rozsadzało mi pierś. Naczynia z trudem hamowały szalejącą krew. Pojawiły się halucynacje. To musiały być halucynacje! Ogłuszające dudnienie, dzwonienie w uszach, wrażenie bezwładnego spadania, wykręcania ciała. W powietrzu pojawiła się potężniejąca woń. Wilgotny, zatęchły loch, mokre, stare futro…Chociaż desperacko tego pragnąłem umysł nie dostarczał innych skojarzeń. Wrażenie obecności również było coraz silniejsze. Ta ciemność…Niech to się już skończy!!!
– Skończy się, skończy. – dodała z pogardliwą satysfakcją. Patrząc na nią nie sposób było się bać. Teraz jej nie widziałem, strach był wszechpotężny. – Poznałeś mnie przed paroma dniami, lecz byłam obok ciebie już od dawna. Monitorowałam, szykowałam umysł…
Szykowałaś? Na co..? Wdzierający się do zatok smród był nadto rzeczywisty. Zmieszał się z zapachem moich własnych fekaliów. Zesrałem się.
– Na demony. – pochyliła się i odcisnęła na czole pocałunek. Jej zęby rozorały skórę, ciepła krew napływała do oczu. Zacisnąłem powieki. Niczego to nie zmieniło.
– Nie będę ci wszystkiego tłumaczyć, nie czas to i nie pora. Sam wszystko zrozumiesz. Demony były od zawsze, stanowią naturalny pierwiastek tego świata. Żywią się emocjami, uwielbiają bytować w fizycznych ciałach. Niestety, ludzkość stopniowo wyparła się demonów, wyrzuciła do innych sfer. Mur postawili wyznawcy boga Żydów, potem boga chrześcijan, boga muzułmanów. Lata temu odkryłam szczelinę łączącą nasz świat z azylem demonów. Pomagam im zasiedlać na nowo ciała wybranych osób. Padło między innymi na ciebie…
Polizała mnie. Kurwa, lizała jak lubieżna, perwersyjna dziwka. Stanął mi, musiała zauważyć.
– Hiszpański malarz Francisco Goia namalował ponad dwa wieki temu akwafortę El sueño de la razón produce monstruos. – trąciła palcami nabrzmiałego. – Miał rację. Twój rozum zaraz uśnie, a gdy się obudzi nie będzie już należał do ciebie…
Ciało naprężone do granic możliwości, z ust ciekły płaty spienionej śliny. Nie dane mi było nawet wyć…
– Wiesz co czuje demon po mileniach wygnania i głodu? – wstała, wyczułem, że nieznacznie oddaliła się od łóżka. Wrażenie obecności było dojmujące, przenikało każdą cząstkę mięśni, ścięgien. – Jest wkurwiony. – dokończyła chichocząc.
Coś zmaterializowało się w mroku. Opalizująca bestia skoczyła mi na brzuch miażdżąc trzewia. Usłyszałem pękające jelita. Mimo absolutnej czerni dostrzegłem ją, widziałem. Otwarta paszcza z wielkimi zębami o ociekających jadem, karbowanych zębach. Pokryte łuskami błony unoszące się znad szczelin oczu, ostre szable pazurów, szeleszczące kikuty skrzydeł. Widlasty, wijący się niczym głowa Gorgony język wdarł się do moich ust, rozdzierał przełyk. Wchodził we mnie, drążył niczym skorupę. Myśli zamarły, cofnęły się, po czym wezbrały spychając świadomość w odmęty szaleństwa.
– Pewnie gryzie cię co z tego mam? - Lilitu zapaliła światło i obserwowała sycącego się nowym ciałem demona. Pieściła drapieżnie łono wbijając wąską dłoń głęboko w rozkoszną wilgoć. – Po prostu kurewsko to lubię…
XXXXX
Szykowałaś? Na co..? Wdzierający się do zatok smród był nadto rzeczywisty. Zmieszał się z zapachem moich własnych fekaliów. Zesrałem się.
– Na przepoczwarzenie. – pochyliła się i odcisnęła na moim czole pocałunek. Jej zęby rozorały skórę, ciepła krew napływała do oczu. Zacisnąłem powieki. Niczego to nie zmieniło.
– Nie będę ci wszystkiego tłumaczyć, nie czas to i nie pora. Sam wszystko zrozumiesz. Jest taka hipoteza, myśl fascynująca między innymi Goethego – że kształty znanych nam organizmów wywodzą się z jednego, archetypowego, istniejącego w jądrze natury „prakształtu”. To w sumie prawda…
Ciało naprężone do granic możliwości, z ust ciekły płaty spienionej śliny. Nie dane mi było nawet wyć…
– Nigdy nie byłeś ciekaw co czuje zwierzę? Jak to jest, gdy nie posiada się myśli, a życiem kierują drzemiące w DNA siły? – wstała, wyczułem, że nieznacznie oddaliła się od łóżka. Wrażenie obecności było dojmujące, przenikało każdą cząstkę mięśni, ścięgien. – Dowiesz się. – dokończyła chichocząc.
Coś wychynęło z mroku i otuliło mnie gęstą, pulsującą zasłoną. Nie mogłem oddychać. Trzask. Po chwili pojąłem, że słyszałem własne, pękające jelita. Nie rozumiałem tego, lecz z przerażającą jasnością pojąłem, że moje ciało się rozlewa. Jak gnijące mięso, błoto, świeże gówno, szlam. Wiedziałem, że cierpię, szok nie pozwalał w pełni doznać płomieni bólu wykwitających w każdym włóknie konającego układu nerwowego. Myśli zamarły, cofnęły się, po czym wezbrały spychając świadomość w odmęty szaleństwa.
– Pewnie gryzie cię co z tego mam..? - Lilitu zapaliła światło. Obserwowała jak kości leżącego na łóżku mężczyzny przemieszczają się pod skórą wypychając niekiedy na zewnątrz krwawe strzępy. Tkanki deformowały i łączyły na nowo. Metodycznie, emanując budzącą się furią i pierwotnym głodem. Widziała to nie pierwszy raz, lecz przeobrażenie niezmiennie wywoływało w niej dzikie pożądanie. Rodził się kolejny „prakształt”. Pieściła się drapieżnie wbijając wąską dłoń głęboko w wilgotne łono. – Po prostu kurewsko to lubię…
Patrzyła na ściekającą na podłogę galaretowatą breję. Monstrualna kolonia ameboidalnych komórek zbliżyła się do niej, zimne, załamujące światło na usztywniających błonę, białkowych wręgach wypustki poczęły niezdarnie badać jej buty ze sztucznej skóry. Strząchnęła na żywą matę krople własnego śluzu. W miejscach, gdzie spadły kolonia wybrzuszyła się i wchłonęła to śladowe źródło pokarmu. Wiedziała co się stanie. W ciągu godziny wygłodzony stwór rozpadnie się na mrowie komórek. Część schowa się i zapadnie w anabiozę, reszta wyruszy na żer. Nikt nie zwraca uwagi na jednokomórkowce. Nikt. Miała dużo czasu. W wielu ludziach obudzi jeszcze „prakształt”. Gdy nadejdzie dzień, TEN dzień – komórki połączą się w kolonie. I wyruszą na żer…
OK, do konkursu.