
Podziękowania dla betujacych – NaN, Radek, Zygi_Sonar.
Inspirowane Ultima Underworld. Speleologów z góry przepraszam.
Podziękowania dla betujacych – NaN, Radek, Zygi_Sonar.
Inspirowane Ultima Underworld. Speleologów z góry przepraszam.
Rafał rzucił ostatnie spojrzenie na las, który otaczał wejście do jaskini. Rzędy wysokich jodeł pięły się ku szarości zimowego nieba. Był wśród tej głuszy zupełnie sam, ponad godzinę jazdy od najbliższych zabudowań.
Zapalił czołówkę i powoli, jakby z nabożnym szacunkiem, wkroczył do jaskini. Szedł ostrożnie, bardziej, niż wymagała tego trasa. Kamienie chrzęściły pod butami, a snop światła prześlizgiwał się po stalagmitach i stalaktytach, ożywiając kamienne ściany tańcem cieni.
Korytarz jaskini, na początku dość szeroki, by pozwolić na swobodny marsz, prowadził miarowo w dół. Po niecałym kwadransie wędrowiec dotarł do szerokiej komory skalnej, przetykanej masywnymi stalagmitami. Zdjął plecak, usiadł i sięgnął po termos, jak zawsze w tym miejscu. Wciągnął nozdrzami zapach jaskini, ziemisty i kojący.
Już miał upić łyk herbaty, gdy doszedł go dźwięk kroków, głośnych i szybkich. Wytężył słuch, mając nadzieję, że się przesłyszał, jednak kroki słychać było wyraźnie, a co gorsza zdawały się przybliżać. Przez chwilę zastanawiał się, czy mógł przeoczyć cudze ślady w śniegu albo już w jaskini. Ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej był pewien, że nic nie wskazywało na obecność innego grotołaza.
– Omamy – powiedział pod nosem, jakby uspokajając samego siebie. – Deprywacja, brak bodźców… – Czytał o tym niedawno, mózg w takiej sytuacji tworzy obrazy rzeczy nieistniejących. Nie było czego się bać, mówił do siebie pod nosem.
Kroki na chwilę ustały, bardzo blisko miejsca, gdzie siedział. Po chwili usłyszał ciężkie dyszenie. Obrócił głowę powoli, jakby bał się tego, co zobaczy. Snop światła czołówki padł na stworzenie wzrostu mniej więcej dorosłego człowieka, z pękatym tułowiem, osadzonym na nogach zakończonych szerokimi, błoniastymi stopami. Całość wieńczyła potężna głowa. Oczy z żółtymi tęczówkami łypały czujnie wokół. Stworzenie człapało powoli w jego kierunku, zostawiając błotniste ślady.
Rafał nie mógł w żaden sposób odsunąć od siebie myśli, że mimo wyprostowanej postawy gość był w każdym calu żabą, z żabimi błonami między palcami, żabim pyskiem i śliską żabią skórą.
Mózg chłopaka bronił się przed oczywistym wnioskiem i gorączkowo szukał racjonalnego wytłumaczenia dla tego, co widział przed sobą. Może to aktor w świetnie przygotowanym kostiumie? A może po prostu przywidzenia?
Żaba jednak uparcie odmawiała zniknięcia, a im dłużej Rafał się jej przyglądał, tym więcej miał powodów, by wątpić w trzeźwość swojego umysłu. O ile ideę wielkiej żaby mógł jeszcze przełknąć, to w żaden sposób nie mógł wytłumaczyć przedmiotów, które stworzenie niosło na sobie i ze sobą – trzymany w łapie gruby kostur, trawiasta przepaska wokół bioder, korona zdobiona falującymi kolcami. A przy tym wszystkim w oczach stworzenia malował się głęboki spokój, jakby wszystko działo się dokładnie tak, jak miało.
– Niedobrze… – mruknął Rafał pod nosem.
Żaba oparła kostur o stalagmit, usiadła na ziemi naprzeciw mężczyzny i skrzeczącym głosem powiedziała:
– Długo gonili, to w końcu w zły tunel się weszło.
Po czym, zerkając na termos, powiedziała z nadzieją w głosie:
– Czy to szlom?
Rafał zdołał tylko zrobić zdziwioną minę. Gadająca żaba bezceremonialnie wyszarpnęła termos i upiła sążnisty łyk. Od razu się skrzywiła i wypluła ukochanego Earl Greya.
– Ależ niedobre! – krzyknęła, trochę z oburzeniem, trochę ze zdziwieniem. – Jak można pić coś takiego! – Podumała chwilę, po czym wylała sobie nieco herbaty na błoniastą łapę, zdjęła koronę i zaczęła ją polerować.
Zadowolona, włożyła koronę z powrotem na głowę i wyciągnęła zza pazuchy wielkiego, zasuszonego owada, którego zaraz wrzuciła do paszczy. Żuła przez chwilę z wyraźnym zadowoleniem, po czym przełknęła i wydała z siebie odgłos, który miał w sobie coś z beknięcia i skrzeku zarazem.
– Dziękuję – powiedziała z powagą.
Wielka żabia łapa z termosem zamajaczyła przed twarzą chłopaka. Rafał chwycił za naczynie, ale zadrżała mu ręka i struga herbaty wylała się na żabę. Ta podskoczyła odruchowo, wydając z siebie gniewny skrzek.
– Przepraszam najmocniej – jęknął przerażony mężczyzna.
– Nie przejmować się! – wydobyło się głębokim, skrzeczącym głosem z gardzieli stworzenia. – Przyjaciele sobie wybaczają.
Rafał zamarł. Przyjaciele… Doszło do niego, że żabi stwór wydawał mu się dziwny, ale nie obcy. Po chwili zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze – nie czuł wokół siebie zamglenia. Tego, które czuł zawsze przy innych ludziach. Zamglenia, które rozpraszało mu myśli, plątało słowa i sprawiało, że najchętniej zapadłby się pod ziemię albo stanął gdzieś z tyłu, usiadł w ostatniej ławce i nie zwracał na siebie uwagi. Mimowolnie przypomniało mu się, jak mgła nachodziła go, gdy sztorcowali go koledzy z klasy, albo jak pojawiała się przy tych rzadkich okazjach, gdy jakaś dziewczyna chciała z nim rozmawiać.
Oprzytomniał i zauważył, że żaba z wielkim skupieniem patrzy mu prosto w oczy.
– Tylko ścieżka, która zaczyna się głęboko, może wspiąć się na sam szczyt – powiedział przybysz tonem mędrca.
Rafał zadrżał, gdy przyszło mu na myśl, że ta żaba… wróć, ten stwór… w jakiś sposób widział jego wspomnienia. Nie wiedząc, co powiedzieć, postanowił zażartować.
– Gdy pana… to znaczy ciebie… Eee, gdy zobaczyłem tam na progu, to już się bałem, że będę musiał ciebie pocałować – rzucił, śmiejąc się nerwowo.
– Pocałować? Czy to sposób na zawarcie sojuszu? – spytał z wyniosłą powagą żabostwór, taksując młodzieńca wzrokiem swoich wielkich ślepi. Ten odruchowo wziął łyk herbaty i skrzywił się od smaku podobnego do bagiennego szlamu.
Nagle od strony drzwi rozległ się łoskot, a potem przytłumione odgłosy, ni to ludzkie, ni to zwierzęce – parsknięcia, pomruki, warczenie. Zobaczył, że jego kompan otworzył szeroko oczy i zastygł, nasłuchując czujnie.
Po chwili chłopak zauważył jakby w zwolnionym tempie, że mały, okrągły przedmiot odbija się od ściany. Odruchowo pomyślał o granacie…
Z kuli wystrzeliła z sykiem para, wypełniając komnatę jaskini. Rafał oparł się stalaktyt, kaszląc i trąc oczy. Widział przed oczami tylko feerię barw. Usłyszał gniewny rozkaz, wypowiedziany głosem, który był zarazem ludzki i zwierzęcy:
– Brać króla, ofermy!
– Rozkaz, panie intendencie!
Dłoń z ostrymi pazurami chwyciła Rafała i z ogromną siłą rzuciła pod ścianę. Usłyszał odgłosy szamotania, gniewne skrzeki i równie gniewne warknięcia. Potem coś ciężkiego uderzyło o ziemię.
– Związać go! Szybko, łachudry! – wydzierał się jeden z napastników.
– Tak jest, panie intendencie!
Po chwili Rafał usłyszał odchodzące kroki. Gdy zamroczenie minęło, znowu był sam.
– Sen – zaśmiał się gorączkowo. – Sen tylko… Król Żab, porwanie, ale bzdury! Drogi Boże, Rafał, ty się ogarnij…
Im dłużej jednak się rozglądał, tym bardziej nie mógł zignorować błotnistych śladów, drewnianych drzazg na podłodze, obolałego, podrapanego ramienia i małego, pękniętego pojemnika, który wcześniej zrobił tyle zamieszania. Obejrzał go dokładnie. Ścianka pojemnika ozdobiona była grawerowanym wizerunkiem zbrojnego szczura. Napis pod obrazkiem, wyryty drobnymi literkami, był dla niego w pierwszej chwili nieczytelny. Gdy zaczął po nim wodzić palcem, zaczął rozumieć słowa:
Jeśli chcesz zrobić wielkie KABUM, zgłoś się lepiej do Gilbreda Szarej Łapy, zanim zrobi to twój przeciwnik, bo wtedy to on zrobi ci wielkie KABUM, i gorzko pożałujesz, że nie zgłosiłeś się czym prędzej do Gilbreda Szarej Łapy, o ile w ogóle jeszcze będziesz żył, a bądźmy szczerzy, szanse na przeżycie KABUM Gilbreda Szarej Łapy są marne. Rabat tylko przy zamówieniu hurtowym, w przeciwnym razie pytanie o rabat zostanie uznane za obelgę, a wszyscy wiedzą, jak kończyli ci, którzy obrazili Gilbreda Szarą Łapę.
Rafał schował przedmiot do kieszeni. Choć nigdy nie lubił powieści detektywistycznych, to od razu pomyślał o pierwszym tropie. Spojrzał w głąb jaskini, a potem w przeciwną stronę, w kierunku powierzchni.
Z jednej strony wyruszenie śladem żaby i jej oprawców wydawało się ryzykowne. Nie, poprawił się w myślach, bezdennie głupie, nieodpowiedzialne… Z drugiej strony udawanie, że nic się nie stało, powrót do codzienności wydawał się Rafałowi niemożliwy.
Ze słów żabiego stwora wynikało, że kompleks jaskiń mógł być znacznie większy, niż wynikało ze znanych mu map. A Rafał jako pasjonat speleologii nie mógł przepuścić takiej okazji. Gdzieś z tyłu głowy mignęła myśl o jaskinii nazwanej jego nazwiskiem.
Ale był też powód głębszy. Po zniknięciu żaby w koronie raz pierwszy poczuł ból doskwierającej samotności. Co, jeśli ten stwór zobaczył w jego duszy jakiś ukryty przycisk, który mógł sprawić, że… że mgła już nie wróci? I czy ku temu miała prowadzić ścieżka z głębin, o której żabostwór mowił?
Chłopak ruszył ostrożnym krokiem, przyświecając sobie latarką. Domyślał się, że będzie żałował swojej decyzji.
Szedł dłuższy czas, aż zaczął czuć zapach bagna. Podniecenie powoli ustępowało lękowi, ale zmuszał się, by iść dalej. Nagle wzdrygnął się, gdy usłyszał chrapanie.
Przycupnął przy ścianie i nasłuchiwał i oświetlił snopem światła z latarki szczura w zbroi, u którego stóp leżała pika. Stworzenie zachrapało przeciągle, jęknęło i otworzyło oczy.
– C-c-co jest? – spytał szczur, nie do końca wybudzony.
– Ja tylko… – wyjąkał Rafał. Znowu poczuł nachodzącą go mgłę. Szukał wymówki, ale nic nie przyszło mu do głowy. Tymczasem szczur nabrał znowu rezonu, wyprężył dumnie pierś i złapał oburącz za pikę.
– Proszę okazać opłatę świetlną! – warknął. – I gdzie jest twoja ranga, he? Coś ty w ogóle za jeden, bezogoniasta poczwaro? Co to za pochodnia?
Zanim Radał zdążył cokolwiek powiedzieć, rozległy się kroki i za chwilę w korytarzu jaskini zamajaczyło słabe światło. To inny strażnik wyszedł zza załomu, dzierżąc rozpaloną pochodnię.
– Jak nie ma opłaty, to brać w kajdany i do kopalni! – zawyrokował. – A ty, Gryszka, nie śpij na warcie, bo ciebie referent znowu wychłosta.
– Wcale nie spałem! – jęknął Gryszka, po czym ruszył ku człowiekowi. – No, dawaj, duży jest, ale we dwóch go uniesiemy.
Rafał spanikował i zaczął biec w dół, ledwo wymykając się strażnikom. Biegł ile sił w nogach, a za nim rozlegały się gniewne okrzyki. Nagle światło latarki padło nie na ścianę, ale mignęło długim snopem w ciemnej czeluści. Nie zdążył się zatrzymać, stracił grunt pod nogami. Zaczął turlać się w dół po stromym zboczu, machając bezsilnie rękami.
Z pluskiem wpadł do zimnej wody, głęboko pod powierzchnię. Poczuł wodorosty, wijące się wokół nóg, a czołówka zamigotała i zgasła. Wypłynął na górę i wziął głęboki wdech, wyczuwając mulisty zapach wody.
Rozejrzał się panicznie dookoła, ale z każdej strony otulała go nieprzenikniona ciemność. Dopiero po chwili wypatrzył mały punkt światła, jaśniejący niedaleko, nieco powyżej tafli wody. Popłynął w tym kierunku, wykonując szarpane, gorączkowe ruchy. W końcu wyczuł grunt, ale błotniste dno zapadło się pod stopami. Podpłynął jeszcze trochę, chwycił się szuwarów i, brodząc w szlamie, wyszedł na brzeg.
Nie świeciły gwiazdy, nie widać było światła księżyca, odbijającego się od chmur. Nad głową Rafała panowała jednolita, nieprzebrana ciemność. A dopiero, gdy podniecenie opadło, poczuł zapach, unoszący się w jaskini – ostry, duszący niemal zapach zgnilizny. Był przemoczony do cna, a od zimnej wody zaczął się trząść.
Ruszył ostrożnie w kierunku światełka. Powoli zaczął w ciemności dostrzegać zarysy kamieni i strzępek roślin. Jego buty chlupotały na podmokłej ziemi. Wszędzie wokół panowała głucha cisza. Zaczął się zastanawiać, czy w nocy polowały tu drapieżniki?
Stanął przed jaśniejącym, bladym lampionem, wyglądającym jak rozświetlony kapelusz grzyba, którego nikłe światło padało na kamienną tablicę. Przykucnął i dłuższy czas wodził palcami pod mchem. Wyczuł opuszkami palców obrazy żabich istot, wzory przypominające krzewiące bujnie rośliny lub kwiaty. Na środku tablicy zdawał się widnieć napis w zapisanym falującymi kreskami alfabecie.
Usłyszał jakby cichy szept, który zdawał się dochodzić ze środka jego głowy:
Wspomnij, wędrowcze, Gorrapiucha Mądrego, założyciela Błotnistego Zdroju, sprawiedliwego i posłusznego zwyczajom, zdolnego budzić znaczną moc świetlistą w zwojach grzybni, który żył i panował niezliczone kijanki temu.
Lampion zgasł nagle, zostawiając Rafała w ciemności. Był sam ze swoimi myślami. Nigdzie wokół nie dostrzegał już światła. Poczuł głód, zadrżał z zimna, które uderzyło go z pełną mocą. Wytężył wzrok, ale za nic nie mógł dostrzec niczego, poza zarysami roślin i kamieni wokół tablicy.
Zaczął bacznie nasłuchiwać, ale do jego uszu docierał tylko odgłos kapania, plusk wody i czasem szelest wiatru. Minęła dłuższa chwila, zanim doszedł go z oddali, jakby z wysoka, odgłos ptasiego skrzeczenia. Potem od strony wody usłyszał chlupnięcie, i zaraz potem dochodzący z oddali, odgłos miarowego wiosłowania.
Ruszył powolnym, ostrożnym krokiem. Chlupot wioseł wydawał się przybliżać. Na tafli jeziora przez chwilę zajaśniało światełko, które zaraz zgasło.
Usłyszał słowa piosenki:
Furda celnikowi,
Figa węgorzowi
W końcu dopłyniemy,
Szlomu popijemy!
Łódź musiała znajdować się bardzo blisko, choć nie płynęła wprost na niego. Rafał zamachał rękami i chciał krzyknąć o pomoc. Ze strachu głos ugrzązł mu w gardle. Cofnął się odruchowo, tracąc równowagę i wpadając z chlupotem w płytką kałużę.
– Glubin, bystro! – krzyknął żabi głos. – Ryba grubsza! Coś tu jeszcze żyje!
W morzu ciemności zamigotało światło. Promienie oświetliły taflę wody, drewnianą łódeczkę i szuwary. Z łódki wyskoczył żabi stwór i ruszył w kierunku Rafała. Drugi stwór, wiosłując jedną ręką, świecił kompanowi latarnią.
Rafał był zbyt przemoczony i głodny, by nawet pomyśleć o ucieczce. Wolał zdać się na łaskę lub niełaskę tych istot, niż tkwić w ciemności. Zresztą, skoro ich król nie był mu wrogi, to może inne żabostwory też okażą się przyjazne?
– Glubin, tam ktoś jest, chuda szczapa, patyk na patyku!
Żabostwór wyszedł powoli, przyglądając się bacznie człowiekowi. Uśmiechnął się przyjaźnie.
– Chodź z nami, wyschniesz sobie. Szlom niestety sprzedany. – Zarechotał. – I to korzystnie! Ale suszona ważka się znajdzie.
– Glubin, daj spokój, a jak nas wyda? – zapytał niepewnie ten na łódce.
– A co on może wiedzieć! – odparł Glubin. – Ja jestem Glubin, to jest Bohlok. Ja jestem od szlomu, a on od wiosłowania, a obaj jesteśmy lenie i opoje, ha!
Z pomocą Glubina wgramolił się do łodzi i usiadł na skrzypiącej desce. Cała podłoga pełna była linek, kawałków płachty, spławików, gdzieniegdzie walały się też puste dzbany z gliny.
Bohlok stanął na dziobie i zgasił lampę, wpatrując się w ciemność.
– Do jaskiń już niedaleko – powiedział. Bohlok zaczął wiosłować, ile sił w żabich łapach. Łódź skrzypiała przy każdym ruchu wiosłującego, jakby miała za chwilę się rozpaść. Chlupot wioseł uspokoił Rafała, tak, że oparł brodę na piersi i przysnął lekko.
Obudziły go krzyki. Głos był wysoki, piskliwy, jak u szczurzych strażników. Po chwili doszły go słowa:
– Ebzer w swojej łaskawości zaprasza wszystkie żaby do Miasta Światła, gdzie za uczciwą pracę będą mogły zarobić na godne życie!
Te same słowa usłyszał kilka razy, za każdym razem coraz ciszej. Wokół niego panowała ciemność i tylko przez delikatne kołysanie i dyszenie dwóch żabostworów wiedział, że dalej był na łódce.
– Przepłynęli – powiedział cicho.
– Godne życie, farfuły jedne – mruknął Bohlok, wracając do wiosłowania. – W ich kopalniach i dymarkach się można godnej śmierci dorobić, ot co. A potem jeszcze śpisz obok roboty, wdychasz dym, bo domu u nich przecież nie masz. Futrzaste gnilce, ech…
Płynęli jeszcze chwilę, kika razy zmieniając kurs, aż dopłynęli do wąskiej jaskini, z której widać było światło. Błyszczały tak wystające ze ścian i stropu jaskni małe, główkowate narośle, podobne do grzybów. Rafał poczuł ulgę, widząc choć kawałek świata wokół siebie.
Bohlok, śledząc wzrok Rafała, powiedział z dumą:
– Ta grzybnia została zapłodniona przez króla, jak byłem już na świecie. Dlatego jeszcze ledwo-ledwo świeci – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym smutkiem, a potem zawiesił głos.
Podpłynęli do małego korytarza jaskini, który zaczynał się tuż nad taflą wody. Bohlok wyskoczył i przycumował łódź do stalagmitu. Korytarz tonął w ciemności, jednak po chwili żabor odkrył lampę. Po kilku krokach weszli do skalnego pomieszczenia, oświetlonego przez zatknięte na ścianie pochodnie, gdzie siedziała grupa żab, w tym trzy małe. Jedna z mniejszych żab trzymała figurkę szczura z paszczą pełną długich zębów. Drugie z dzieci pozorowało atak na nią przez figurkę żabiego wojownika, wydając bojowe odgłosy.
Na twarzy dorosłych żab zagościła radość i coś na rodzaj ulgi.
– Wrócili! – zakrzyknęła jedna z nich.
– Zawsze wracamy! – odrzekł pogodnie Glubin.
Po czym spytał rzeczowym tonem:
– Szlom nastawiony, moja oślizła Glubino?
– Nastawiony! – odparła dorosła żaba, jak żołnierz zdający sprawę przed oficerem. – Przyprawiony i nastawiony!
Żabor, który wiosłował, teraz przytulił się do swojej drugiej połówki.
– Ależ bym ciebie wziął w uścisk godowy! A w następnym cyklu to ja będę składał skrzek i ja będę Glubina, a ty Glubin.
Rafał poczuł, że się czerwieni. Nie umknęło to młodym żabom, które zaczęły się przekrzykiwać, że “suche stworzenie zmienia kolor”. Przyglądały się mu z żywą fascynacją. Jedno z dzieci zaczęło skandować inne barwy, które gość miałby przybrać.
– Dajcie mu spokój! – zakomenderował Glubin podirytowanym tonem. – Idźcie się pobawić, ciągle ten hałas, zwariować można.
– Tatoo… – jęknęło jedno z dzieci, odkładając figurkę bociana. – Ja chcę szlomu wypić!
– Za małe jesteś – warknął żabi rodzic.
– A ja chcę popłynąć do Miasta Świateł! – krzyknęło drugie żabie dziecko.
– Ech, tak ci się wydaje. Już wystarczy, że Dochaj… Ech, szkoda go… – zawiesił głos.
Rafał nie wiedział, co powiedzieć. Przedstawić się? Czekać, aż jego przedstawią? Bohlok złapał go za ramię i usadził przed kamiennym blatem, mówiąc:
– Chodź, napijesz się szuwaroki. Rozgrzeje cię i przygotuje żołądek na przyjęcie szlomu.
Podano mu gęsty napój, który pachniał szuwarami i błotem. Popił powoli, po czym zakrztusił się, opluwając się przy tym. Glubina poklepała go po plecach.
Spojrzał po zebranych:
– Nie wiem, jak to powiedzieć, ale chyba spotkałem waszego króla…
Żaby wysłuchały historii w skupieniu, jednak Glubin zdawał się nie dowierzać przybyszowi. W końcu uradził:
– Dajmy mu szlomu, to zobaczymy, czy mówi prawdę, czy to jakaś kolejna szczurza sztuczka.
Pozostałe żaby pokiwały zgodnie głowami. Zanim Rafał zdążył zaprotestować, największe z żabich dzieci zgasiło świeczkę, oświetlającą pomieszczenie. Stworzenia zbiły się ciasno, niczym falująca, wilgotna masa, otulając oślizgłą skórą jedynego w tym towarzystwie człowieka.
Glubin przysiadł się ostatni, dzierżąc w łapach gliniany puchar, pełny wywaru, wonnego zgniłymi warzywami. Podał go dorosłym żaborom, a na końcu Rafałowi. Ten wychylił go powoli. Ciecz była kwaśna, ale ogólnie smakowała lepiej, niż pachniała. Poczuł, jak jego ciało staje się lekkie. Dwa potężne cielska, między które był wciśnięty, zdawały się go pochłaniać…
Bohlok zaczął wydawać z siebie cichy, jednostajny skrzek. Śliskie, wilgotne cielska zdawały się falować wokół Rafała.
Przyśniło mu się, że stał pośród głuchej ciemności, nie czując nic, nawet gruntu pod nogami. W ustach czuł za to kwaśny posmak napoju. Nagle rozbłysło przed nim światło, ukazując żabiego króla. Ten zbliżył się do niego, podając mu swój kostur. Rozbłysło światło, ukazując wodę, kwiaty, szuwary, skaliste ściany, stalaktyty zwisające z sufitu, wielkie ważki przecinające powietrze.
Potem widział świat podziemny oczyma króla Żab, wspinającego się wąskim korytarzem do miejsca odosobnienia. W skalnej komnacie, oświetlanej przez żyłki kamienne, świecące słabym, zielonkawym światłem, czekały na niego uzbrojone szczury z wyszczerzonymi zębami. Rafał czuł jego strach, poniżenie i nienawiść, gdy zakuwali go w kajdany. Widział pobyt w samotnej ciemnicy, strach o jego lud, zostawiony na pastwę ciemności. Oraz jego ucieczkę i błąkanie się po korytarzach skalnych, których nigdy nie znał, cały czas nasłuchując za pościgiem.
Obudziły go torsje. Zaczął się krztusić, a po chwili zwymiotował prosto na Bohloka. Odkaszlnął, złapał powietrze gorączkowym haustem, po czym zaczął mamrotać przeprosiny.
– To jakieś gody? – spytał zdziwiony Bohlok. – Nie jestem przy pieśni, przykro mi, gładziaku. A Glubin zajęty.
– A może to coś w rodzaju daru? Chciał ciebie nakarmić jakimś ichnim szlomem? – zastanawiał się Glubin.
– Nie, przepraszam, żołądek źle zareagował… – mamrotał Rafał.
– Dać mu więcej szlomu, ofermy, a nie gadać! Szybko! – zakomenderowała Glubina. Bohlok podstawił przerażonemu Rafałowi puchar pod nos:
– Tym razem już nie rozcieńczony – powiedział, szczerz zęby. – Potrzymaj najpierw na języku, nie przełykaj od razu.
Rafał wydmuchał szybko powietrze przez nozdrza, by nie poczuć zapachu, i wychylił puchar jednym haustem. Od razu poczuł skurcz żołądka. Przez chwilę trwał w bezruchu, trzymając dłonią za usta. Po chwili ból ustał, a żołądek uspokoił się. Poczuł ciepło, rozlewające się po całym ciele.
– Wyrabia się – powiedział z uznaniem Bohlok.
Rafał przez chwilę łapał powietrze, po czym wyrzucił z siebie:
– Ja… Nienawidzę ich… Chcę mu pomóc…
Skulił się na podłodze, kaszląc i dysząc ciężko. Glubin milczał przez chwilę, patrząc to na żaby, to na Rafała. W końcu zawyrokował:
– Skoro sucha żaba wypiła szlom, to znaczy, że jej serce jest czyste, a słowa uczciwe. – Po czym uroczystym tonem zawyrokował:
– Skoro króla złapali, to już na pewno jest w mieście, może nawet w samej wieży. Wypływamy za dwa rechotania.
Glubina i Glubin od razu wzięli się za pakowanie tobołków, a Bohlok udał się do zacumowanej łodzi i zaczął przy niej majstrować.
Płynęli wijącymi się korytarzami, prawie zupełnie pogrążonymi w ciemności. Żabory milczały całą drogę, a Rafał nie czuł weny, by zaczynać rozmowę. Tylko raz Bohlok westchnął rzewnie i zaczął snuć wspomnienia:
– Było, że samego króla widziałem, jak pływał przez te jaskinie, a wokół niego całe połacie grzybni świeciły jasno.
– Lepiej nie wspominać, co było – odparł smutno Glubin. To ucięło dyskusję.
Po długim wiosłowaniu ich oczom ukazała się wielka, otwarta przestrzeń, oświetlona przez majaczącą w oddali świetlistą kulę na szczycie wieży. Pod kulą zalegały rzędy ni to wzgórz, ni to budynków, górujące nad podziemnym jeziorem, do którego wpływała rzeka.
Kompanię Glubina od miasta oddzielały otoczone szuwarami wyspy i wystające z wody, ostre skały, które razem składały się na istny labirynt. Glubin jednak nie zawahał się ani chwili i pewnym ruchem dzierżył ster, manewrując pomiędzy przeszkodami.
– Nie zwalniaj! Lecimy przez gardziel – zawyrokował Glubin.
Bohlok zerknął na niego, nieco zalękniony. Przez chwilę panowała cisza, mącona przez miarowe uderzenia wioseł. Rafał wytężył wzrok i zaczął widzieć w oddali zwaliste, nieregularne budowle, toczące dym kominy, wąskie ulice jak cięcia na skórze.
Wtedy rozległ się plusk, szuwary zafalowały i wyłoniła się z nich łódka, na dziobie której stały dwie istoty z długimi pyskami, owłosionymi łapami i ogonami. Ich ciała chroniły żelazne napierśniki, a w rękach, jakby od niechcenia, dzierżyły piki. W środku łódki siedziały dwie żaby, zgięte wpół, wiosłujące co sił.
– Uciekamy? – spytał strwożony Bohlok. Glubin tylko pokręcił głową. Po chwili łódka z włochatymi istotami podpłynęła burta w burtę do ich łodzi.
– Dogadamy się? – zagaił nieśmiało Glubin.
– Nic z tego, żabiaku, dzisiaj nikogo jeszcze nie złapaliśmy – powiedział znudzonym głosem strażnik. Wyglądał zupełnie jak szczurowata istota, która drzemała w jaskini. – Podpłyniemy na brzeg i zameldujemy się referentowi.
Na brzegu przywitał ich inny szczurołak, sztywno wyprostowany, łypiący czujnie wokół, jakby spodziewał się lada chwila ataku. Na jego ogonie błyszczały dwa pierścienie z metalu.
– Panie referencie, melduję posłusznie, że…
– Cicho! Idzie menda! – warknął referent. Dwaj strażnicy z łódki spłoszyli się wyraźnie. Za chwilę między szuwarami zamajaczyła sylwetka wielkiego szczurołaka, zbliżającego się szybkim krokiem. Szeregowcy wyprostowali się na baczność, wciągając brzuchy i podnosząc brody do góry.
– Źle? – spytał Glubin cicho referenta.
– Intendent Grafus, najgorszy – szeptem odpowiedział celnik z dwoma pierścieniami. Rzeczony zbliżył się i od razu pochylił groźnie nad jednym z podwładnych: – Nie chichrasz się, łachudro? – Twarz intendenta wykrzywiona była w grymasie gniewu i pogardy. Na wpół obnażone zęby groźnie błyskały w świetle pochodni.
Rafał poznałby ten głos, gdyby go wybudzono w środku nocy. To Intendent Grafus musiał być tym, który spętał i zabrał gdzieś króla żab.
– Nie, panie intendencie – wyjąkał strażnik. – Gdzież bym śmiał.
– I tak ma być!
Po czym dowódca złapał za policzek referenta i zaczął wykręcać skórę między palcami.
– Za bardzo ich rozpieszczasz, obiboków z nich zrobiłeś – warknął.
– Obiecuję poprawę, panie intendencie! – jęknął szczur.
– Albo my ich, albo oni was, referencie. Nie zapominajcie.
– Tak, zupełna racja, panie intendencie!
Grafus, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi, puścił młodszego rangą szczura i obrócił się do łódki.
– Glubin! Kopę lat! – zakrzyknął z udawaną radością.
– Też miło – powiedział beznamiętnie żabostwór.
– Dalej to świństwo wwozicie?
– Niech mają u was trochę radości – odparł żabor bez przekonania.
– I niech tracą szarże, gubią pierścienie, zarobione latami wysługi, he?
Grafus splunął pod nogi żaby, po czym spytał, bardziej rzeczowo:
– Jak ci pasuje uiścić niedopłatę?
Glubin ściągnął wargi, bił się chwilę z myślami, po czym powiedział ponuro:
– Dziesięć.
– Piętnaście, bo ciebie wyjątkowo lubię.
Glubin przyjął tę niewesołą informację w milczeniu. Intendent, uznając go widocznie za pokonanego, skierował swój wzrok na kolejną ofiarę.
– A ty co za jeden? – powiedział, łypiąc podejrzliwie na Rafała. Ten poczuł, jak język mu się plącze, a kontury twarzy intendenta zamazują.
– Zabłądził w jaskiniach… – zaczął Glubin.
– A, takiego nigdy nie kosztowałem – powiedział Grafus, oblizując usta. – Dajcie mi go i nic nie płacicie.
– To nie uchodzi – powiedział Glubin, prostując się dumnie. – Pieśń Skrzeku mówi, że kto zostawi kompana…
Grafus zaśmiał się, obnażając ostre zęby. Odepchnął Glubina i jednym susem znalazł się przy człowieku.
Rafał spojrzał w dół i zobaczył, że u pasa wisiał taki sam granat, jak ten, którego resztki znalazł w hali fabrycznej. Grafus zbliżył się do chłopaka, nachylił się nad nim i złapał za policzek.
– Jędrny! – mlasnął z zachwytem. – W sam raz do mielonki…
Grotołaz zerknął ukradkiem na Glubina i Bohloka, ci jednak nie kwapili się, by nadstawiać karku za przybysza z góry. Poczuł chłód, rozchodzący się po całym ciele. W mig pojął, że jeśli nie zdoła się teraz sam uratować, to nie zrobi tego nikt inny.
Czas zdawał się zwalniać, a Rafał zaczerpnął gwatownie haust powietrza. Poczuł nagły przypływ sił i desperackiej odwagi. Czubkiem ciężkiego, górskiego buta trzasnął szczurołaka w piszczel i, słysząc syk bólu, chwycił za granat. Grafus odepchnął go barkiem, ale wieczko zostało w ręku chłopaka. Usłyszał jeszcze siarczyste słowa:
– Ty gnido!
Syknęło, zakłębiło się od gryzącej pary, a Rafał zaczął biec na oślep, między szuwary, po piaszczystym brzegu. Słyszał za sobą gniewne krzyki, które tym bardziej dopingowały go do rozpaczliwego wysiłku. Potykał się raz i drugi o kamienie, cały czas zmuszając się do biegu. W końcu opadł z sił i spoczął pod wysoką skałą, dysząc ciężko i pilnie nasłuchując. Jeśli strażnicy ścigali go, to byli już daleko za nim. Znowu był sam.
Leżał na wilgotnych kamieniach, pośród cieni. Po długim i panicznym biegu jego nogi zdawały się być wypełnione rozgrzanym ołowiem. Z trudem zmusił się, by wstać. Od miasta z jego świetlistą kulą dzieliła go wąska zatoka, po której pływały nieliczne łodzie. Z daleka mógł dostrzec postacie, krzątające się po nabrzeżu, malutkie na tle budowli, które zdawały się nie mieć okien.
Po swojej stronie zatoki zauważył pomost, przy którym cumowało kilka łodzi. Na końcu pomostu stał budynek z gliny i kamienia z nierównymi ścianami, w którym paliło się światło. Nie mając lepszego pomysłu, ruszył w tym kierunku. Przynajmniej oddalał się od Grafusa i jego siepaczy.
Zbliżając się do budynku coraz wyraźniej słyszał śmiech i stukanie naczyń. Uchylił drewniane drzwi, ledwo trzymające się w zawiasach. Od razu uderzył go zapach brudu i przypalonego jedzenia. Brzęk glinianych pucharów, toasty, śmiech i szmer rozmów mieszały się w bezładną kakofonię. Po obu stronach szerokiej ławy siedziały szczury, zajęte jedzeniem, piciem i rozmowami. Rafał poczuł ulgę, nie dostrzegając broni ani pancerzy.
Wszedł niepewnie, a jeden ze szczurzych bywalców zawiesił na nim wzrok.
– Te, to żaba? – zapytał swojego kompana. Ten zmrużył oczy.
– Nie, chyba nie…
Ten pierwszy splunął, rzucając coś pogardliwego o żabach, po czym znowu skupił się na zawartości glinianej czaszy.
Rafał podszedł nieśmiało do szynkwasu. Nie miał odwagi próbować tutejszych trunków, szczególnie po doświadczeniu ze szlomem, ale głód nieznośnie wiercił mu w brzuchu.
– Dzień dobry – zaczął nieśmiało człowiek.
– Dobry jak dobry, raczej jako taki – odparł ze skwaszoną miną szynkarz. – Co podać? Mielonka wczorajsza, ale ujdzie.
Rafał obrzucił wzrokiem brunatną papkę, która wrzała w kotle obok szynku.
– Nie mam pieniędzy… – powiedział nieśmiało.
– Patrzcie go, nie ma pieniędzy. To po co tutaj się zawlókł? – z irytacją rzucił szynkarz. Widząc zakłopotanie Rafała, dorzucił:
– A może jeszcze opłata świetlna nie uiszczona?
– Opłata świetlna? – spytał Rafał, kompletnie zbity z tropu. Z oblicza szynkarza zniknął wszelki ślad wesołości. Świdrował człowieka wzrokiem. Ten poczuł nagle wokół siebie kłębiącą się mgłę.
– Mówcie, że żartujecie! – rzucił groźnie. – Opłata rzecz święta!
W końcu, nie słysząc odpowiedzi, Szynkarz warknął tylko:
– Już mi stąd!
Gniewne spojrzenia szczurzych oczu odprowadziły Rafała do drzwi. Jeden z bywalców splunął człowiekowi pod nogi.
– Ebzer dzień i noc pracuje, żebyśmy nie pozdychali w ciemności, łachudro, a tobie kilku miedziaków szkoda. Tfu!
– Mówiłem, że jakiś podejrzany – mruknął bywalec, który posądzał Rafała o bycie żabą.
Rafał dotarł do miasta wzdłuż brzegu zatoki, cały czas mrużąc oczy. Ogromna, skąpana w świetle komnata skalna pokryta była skałami, strumykami, niską roślinnością i rzadkimi zabudowaniami, które zlewały się w kolorowe plamy przed zmęczonymi ciemnością oczami Rafała. Szedł szybko, starając się kryć między skałami i szuwarami, aż dotarł do miasta.
Gdy przechodził, z dużego kopca wylewał się właśnie tłum stworzeń, głównie żaborów. Powłóczyli nogami, zgięci wpół, z ponurą obojętnością na twarzach. Na to wszystko z mieszaniną pogardy i znudzenia spoglądała grupka uzbrojonych szczurołaków.
Część żab wychodzących z budynku tłoczyła się przy straganie, na którym rozstawione były owady, podobne do tych, które żuł z taką przyjemnością król.
– Kto cały dzień haruje, ten owady Wiszla żuje! – darł się jeden ze sprzedawców.
Inny przekupień krzyczał:
– Owady, owady dla styranej żaby!
Jeszcze inna grupa żab w skupieniu słuchała szczura, po głosie zapewne samicy, którą miękkim, ale donośnym głosem pouczała:
– Ezber pracuje dzień i noc, żeby dać nam światło po zdradzie waszego króla…
Rafał stał chwilę, taksując tłum, gdy nagle dostrzegł znajomą żabę. Nie miała na sobie korony, nie dzierżyła kostura, ale chłopak od razu poznał, że to ta sama istota, którą spotkał najpierw u góry jaskini, a potem we śnie. Krzyknął do niego, ale reakcja nie była taka, jakiej się spodziewał. Król przyspieszył kroku, patrząc przed siebie, jakby nie chciał widzieć człowieka.
– A, to ty – powiedziała bez entuzjazmu, gdy człowiek do niego podbiegł.
– Dokąd Waszą Wysokość zabrali? – spytał z przejęciem Rafał.
Król bez korony skrzywił się.
– Rozmawiałem z Ebzerem… – zawiesił głos, by po chwili monotonnym tonem wygłosić:
– Spryciarz Spryciarzy pokazał mi dobitnie, że jedyną drogą w przyszłość jest jego maszyna świetlna.
Te słowa tak zdziwiły Rafała, że dopiero pod koniec zdania dostrzegł, że prawa ręka króla drży. A gdy król obrócił się, nie czekając na odpowiedź, Rafał dostrzegł czerwoną pręgę na jego karku.
– Poczekaj! – jęknął chłopak, biegnąc za nim. – Więzili ciebie! Wszystko widziałem… – zaczął wyrzucać z siebie słowa, jakby chciał nimi przebić obojętność króla. – Musisz im to wszystko powiedzieć, wyjawić kłamstwa…
Żabostwór tylko przyspieszył kroku, zaciskając usta.
– A kostur? – jęknął Rafał, widząc daremność swojego wysiłku.
Król bez korony machnął niedbale ręką w kierunku straganu. Rafał odwrócił się i zobaczył, że pośród zasuszonych owadów i przypraw leżał kostur króla żab. Podszedł nieśmiało do zgarbionego szczurołaka, którego sierść przyprószona była siwizną.
– Nie mam pieniędzy, ale dajcie, proszę, na chwilę dotknąć – jęknął błagalnie.
– Płacimy albo idziemy – powiedział jazgotliwym głosem straganiarz.
Rafał stał chwilę, wpatrując się w artefakt, którego głownia zdawała się świecić zielonkawym światłem w półmroku. Zaraz ktoś go popchnął, ktoś inny szturchnął i zbeształ za zabieranie miejsca. Poczuł, jak znowu nachodzi go gęsta, dusząca mgła. Odszedł kilka kroków od straganu, w miejsce, gdzie mógł patrzeć z boku na przelewający się przez plac tłum. Szczury z dzbanami pełnymi wody, szczury z tobołami z węglem, z rybami. Z wyjątkiem straganiarzy każdy gdzieś zmierzał, byle szybciej, przepychając się przez tłok.
Rafał zaczął wyrzucać sobie głupią ciekawość i naiwne marzenia. Jakim cudem uwierzył, że w tym obcym świecie, który najwyraźniej nigdy nie widział ludzi, miał jakąś wielką rolę do odegrania? Że zbawi istoty, których nie zdążył na dobre poznać, a które miały naprzeciw siebie najwyraźniej wroga brutalnego i zarazem świetnie zorganizowanego?
Wtedy dostrzegł samotnego szczura, ubranego w łachmany, wychudzonego, który jako jedyny przycupnął w zaułku. Podszedł do niego ostrożnie.
– Źle z tobą, cudaku bez futra, skoro we mnie szukasz przyjaciela – powiedział charczącym głosem szczurzy żebrak. Rafał ze zgrozą pomyślał o swoich przyjaciołach… nie, bardziej kompanach… W każdym razie poczciwych żabach, które spotkał nie wiadomo jaki los. Nie wiedział, gdzie byli i czy potrzebowali pomocy. Z westchnięciem przykucnął obok żebraka. Dostrzegł, że jego ręce zdawały się być poparzone.
– Taka robota – powiedział smutno szczur, obracając zabliźnione dłonie do światła. – Ładowałem węgiel do pieca pod wieżą. I tak miałem szczęście.
Rafał pokiwał głową, starając się wyrazić współczucie.
– Bolało, to i piłem szelm, czy jak to te żaby nazywają, i mnie przyłapali – ciągnął smętnie nieszczęśnik. Westchnął i milczał chwilkę, jednak po chwili jego oczy rozświetliły się. Wskazał palcem stragan.
– Ale patrz, tam masz coś na rozweselenie. Szkila będzie hycować, ona ma zwinkę.
Rafał wytężył wzrok i dostrzegł koło straganu szczurzycę, która podeszła do rozstawionych towarów, rozejrzała się czujnie i dała gestem dłoni sygnał. Zaraz rozpętał się harmider i okrzyki, a złodziejka chwyciła worki z przyprawami i zanurkowała w tłum.
– Łapać złodziejkę! – krzyknął straganiarz. Ta biegła traktem, który prowadził obok zaułka.
Rafał wstał i niewiele myśląc, podstawił jej nogę, gdy przebiegała obok niego. Złodziejka wyłożyła się jak długa, padając z plaśnięciem w kałużę między dwoma kamieniami brukowymi.
– Łajzo! – krzyknęła. Poczuł ukłucie lęku, gdy doszło do niego, co zrobił. Jednak już za chwilę inne szczury, w tym i sam okradziony, kłębiły się nad leżącą, wzywano straż, wygrażano złodziejce. Szkila szamotała się, klnąc siarczyście, ale pokryte sierścią ramiona trzymały ją w uścisku. Jak spod ziemi wyrosły zbrojne szczury z czymś w rodzaju zakratowanej lektyki.
Rafał zerknął za plecy, na żebraka, który splunął, przeklnął i odszedł szybkim krokiem. Straganiarz za to podszedł do chłopaka, potargał go mocno za włosy i już za chwilę prezentował mu zabrany ze straganu kostur. Rafał wydukał przeprosiny, chwytając przedmiot drżącymi rękoma i oglądajac go. Nie poczuł niczego specjalnego i sam zaczął się zastanawiać, czego właściwie się spodziewał.
Ktoś odchrząknął przy nim głośno. Rafał spojrzał prosto w oczy zbrojnego szczurołaka, który powiedział z uznaniem: – Pragnę pochwalić postawę. Pokażcie kwit za opłatę świetlną, to wam damy pisemne wyrazy uznania, zaniesiecie do swojej fabryki. Widać nawet nie-szczury czasem bywają uczciwe.
Rafał najpierw dla niepoznaki przetrzepał swoje kieszenie, potem próbował się wykręcić, ale pod ciosami dociekliwych pytań funkcjonariusza przyznał w końcu, że dowodu uiszczenia opłaty nie ma. Wtedy stróż prawa wezwał kolejną lektykę i ze złośliwym grymasem oświadczył:
– Damy was z tamtą złodziejką do tej samej celi, skoro już się znacie.
Nie minęło kilka minut, gdy pojawił się patrol straży z drewnianą klatką, niesioną jak lektyka. Rafał nie miał siły protestować, o ucieczce nawet nie wspominając.
Droga prowadziła wzdłuż wielkiego kopca z kamieni i brunatnej zaprawy. Jego dolne piętro pobazgrane były napisami i symbolami. Na środku jednego z kopców Rafał dostrzegł równy, starannie namalowany obraz szczurołaka, który wyciągał przed siebie dłoń. Nad dłonią unosiła się kula, wydająca z siebie promienie. Symboli u dołu obrazu grotołaz nie mógł przeczytać.
Gdy strażnicy mijali malunek, pochylili głowy i wymamrotali coś na rodzaj modlitwy dziękczynnej.
Rafał spojrzał w górę, na świetlistą kulę, ale po chwili musiał zmrużyć oczy. Wieża, na której stało podziemne słońce, wydawała się znacznie solidniejsza, niż dość liche zabudowania miejskie. Abażurowa konstrukcja pięła się wysoko, a jej sklepienie obrzucało miasto zimnym, świdrującym oczy blaskiem.
Dopiero, gdy wyszli na szeroki plac, zrozumiał, że kierują się właśnie ku wieży. Strażnicy skręcili i podeszli pod drzwi otoczone zakratowanymi oknami. Wtedy chłopak dostrzegł Grafusa. Wzdrygnął się i odruchowo chciał rzucić się do ucieczki. Dopiero po chwili poczuł ulgę na myśl o kratach, które oddzielały go od intendenta.
– Dawać mi go! Napadł moich ludzi! – awanturował się Grafus. Słuchał go, bez wielkiego przejęcia, strażnik pilnujący budynku.
– Jeśli chodzi o tamtego w klatce, to bierzemy go do aresztu i wam nic do tego – bronił się strażnik.
– Nie dam go! Jest mój! – pieklił się celnik.
– A zgłoszone? – spytał znudzonym głosem strażnik.
– Przecież mówię, że napadł! – ryknął intendent.
– Zgłoszenie trzeba złożyć, podstemplować, wprowadzić do o-bie-gu – ostatnie słowo przeliterował, jakby mówił do dziecka – a może u was jest inaczej?
– Mam trzy okręgi – warknął groźnie strażnik. – A ty dwa, szmaciarzu.
– A nasz skrutynista ma cztery – odparł strażnik hardo. – Brak opłaty został wpisany jako pierwszy do rejestru i tak będzie sądzony. Wy swoje oskarżenie wnoście i czekajcie na bieg sprawy. Tylko nie tutaj, ale gdzieś daleko czekajcie, bo od was cuchnie bagnem.
Grafus zarzucił rękami i wrzasnął:
– Wyobraź sobie, że Ebzer mi osobiście powierza sprawy!
Strażnik zmrużył oczy. – To macie od niego delegację?
– Powierza mi ustnie – nie ustawał intendent.
– To bluźnierstwo i musimy was też aresztować! – powiedział z oburzeniem strażnik.
– Nie odważycie się!
Rafał był chyba pierwszym więźniem, który odetchnął z ulgą, słysząc zamykane drzwi więzienia.
Poprowadzono go po schodach do piwnicy. Dwóch znudzonych strażników grało w karty, a za nimi widać było trzy zakratowane cele.
Drzwi celi otworzyły się ze zgrzytem, silne ręce wepchnęły go bezceremonialnie do środka. Chłopak wydał z siebie nerwowy śmiech, widząc Glubina, siedzącego na słomie pod ścianą. Naprzeciw niego siedziała złodziejka. Zadrżał, gdy złapał jej wzrok.
– Może myślisz, że byłeś sprytny, łysa poczwaro – powiedziała. – Poczekaj, zobaczysz, kto za tobą będzie chodził.
Rafał przełknął ślinę. Nie znalazł w skołatanej głowie żadnej odpowiedzi. Spojrzał na żabora.
– A Bohlok gdzie? – spytał nieśmiało.
– A kto go wie, nie zwinęli go przynajmniej. Ale łódź zabrali. Ech, przecież Grafus by ciebie nie zjadł. To kawał drania, ale nie aż taki… – Żaba zawiesiła głos i wbiła wzrok w ścianę.
Rafał poczuł palący wstyd. Naraził kompanów bez żadnego powodu. Zaczął wyrzucać sobie wszystkie złe decyzje, poczynając od wejścia w głąb jaskini. Glubin, widząc najwyraźniej jego minę, dodał:
– Nie rozpaczaj, i tak coraz trudniej było szlom przerzucać, coraz gęstsza ciemność spowijała jaskinie. Ech, będzie trzeba do pracy w dymarce pójść, rodzinę do tej nory sprowadzić… – zawiesił głos.
Przez dłuższą chwilę zalegała cisza, ciężka i pełna wyrzutów sumienia. Nagle złodziejka wstała i podeszła do zakratowanych drzwi. Dopiero teraz Rafał zauważył, że na ogonie miała trzy blizny jak po cięciu nożem.
Szkila przyjęła pozę, która u szczurzycy zapewne zachęcała do zalotów, i powiedziała miękkim głosem:
– Szkila jestem, drodzy panowie. Na pewno się obiło.
– Obiło, nie obiło, co mnie to obchodzi? – warknął drugi ze strażników.
– Szary Huszlin za mnie zapłaci – powiedziała, mrugając zalotnie.
Strażnik rzucił kartę na stół:
– Uhuhu, duże nazwisko, chyba za duże na moją małą głowę. Przebijam. Jak czujesz, weźmiemy tuzin miedzi za nią? Warto się narażać?
– Rób, co chcesz, ale mnie w to nie mieszaj – odparł drugi strażnik, odpowiadając swoją kartą.
– Pół tuzina – powiedziała Szkila. Strażnik tylko się zaśmiał i zagrał kartą.
Dziewczyna usiadła ze smutkiem w oczach i powiedziała do siebie:
– Po prawdzie Huszlin złamanego grosza by za mnie nie dał.
Po czym zerknęła Rafałowi w oczy:
– Ty nie wiesz, jaka jest kara za brak opłaty świetlnej?
Rafał chciał odpowiedzieć, ale mgła zaczęła kłębić się wokół niego. Nie mógł z siebie wydobyć słowa.
– Taka, że nawet nie jestem na ciebie za bardzo zła – dokończyła ze złośliwym uśmieszkiem.
Nagle na schodach zadudniły kroki. Za chwilę pojawił się zbrojny szczurołak z wywieszonym jęzorem. Na jego ramionach jaśniały złote pagony.
– Samicę podobno macie – wydyszał. – Trzy piętra już obiegłem…
– Mamy jedną. Co z nią? – spytał jeden z grających, nie spoglądając nawet na przybyłego.
– Na ofiarowanie – wydyszał i zamachał pismem.
Szkila zrobiła wielkie oczy i zasłoniła usta dłońmi. Zadrżała, wydusiła z siebie:
– Nie odważycie się…
Jeden z szulerów wstał, przyjrzał się pismu i mało nie zemdlał.
– Na laku jest pięć okręgów! – wykrzyknął. – Nigdy w życiu nie widziałem pięciu okręgów!
Obaj strażnicy padli plackiem na podłogę przed posłańcem.
– Szybko, badziewiarze z dolnego eszelonu, nie ma czasu – warknął przybyły, kopiąc leżących czubkiem podkutego buta, jakby od niechcenia.
Dwaj strażnicy zerwali się na równe nogi i doskoczyli do zakratowanych drzwi, jeden przez drugiego. Po chwili zamek zaskrzeczał.
– Nie pozwolę! Huszlin mnie wyciągnie! – wrzasnęła Szkila przez łzy, gdy złapali ją za ramiona i wyprowadzili z celi.
– Co to ofiarowanie? – spytał Rafał słabym głosem, nie mając pewności, czy chce znać odpowiedź.
– Składają samice w ofierze słońcu, żeby świeciło – powiedział ponuro Glubin.
Rafał poczuł chłód, rozchodzący się powoli przez wnętrzności. Glubin spojrzał na Rafała, potem na strażników, którzy zajęci byli kłóceniem się o karty. Wyciagnął flaszkę zza pasa:
– Szlomu? – spytał tak pocieszająco, jak potrafił. Rafał wziął szybki haust i oparł się o ścianę. Zamknął oczy i obserwował, jak szalejące plamy barw zaczynają układać się w postacie.
– Nie wyrzucaj sobie tego. Szczury są warte jeden drugiego, a ona i tak by źle skończyła – powiedział żabor, ale Rafała to nieszczególnie pocieszyło. Obracał w głowie sposoby na to, by jeszcze uratować Szkilę. W końcu poddał się i zaczął tonąć w mirażu powidoków, które pod wpływem szlomu widział za zamkniętymi powiekami.
Z transu gwałtownie wyrwał go szczęk zamka. Szczurzy żołdak stał przed celą, a za nim drugi szczur w pozłacanych, powłóczystych szatach. Drugi żołdak trzymał Grafusa za ramię.
Wyprowadzono ich z celi i skierownao do ciasnej windy, poszturchując drzewcami włóczni. Wtedy pysznie ubrany szczur zaczął mówić:
– Nie będziecie się odzywać, chyba, że Spryciarz Spyciarzy sam pozwoli wam mówić. Nie powinniście na niego patrzeć, głowy mają być spuszczone, mina smutna, pełna pokory i wdzięczności. Plecy lekko zgięte… – tutaj szturchnął Rafała – …o, gdzieś tak. Błaganie o litość tylko pogorszy waszą sytuację, tak samo podlizywanie się. Spryciarz Spryciarzy zna swoją wielkość i nie wypada mu o niej przypominać. Zapraszam za mną.
Drzwi windy otworzyły się, ukazując szerokie pomieszczenie, które kończyło się półkolistą ścianą z przyciemnianego szkła. Za nim jaśniało światło wieży, mimo ciemnej barwy szkła wciąż dość mocne. Na tle ściany światła widać było szczura za wysokim i szerokim biurkiem, ale jego oblicze niknęło w cieniu.
Za nim w półkolu stały szczurze samice, dumnie prezentując swoje wdzięki. A przed nim stali gwardziści w czarnych płaszczach.
Więźniów przeprowadzono przez długą salę, nie szczędząc im kopniaków i szturchnięć drzewcami pik. Postać za biurkiem przez ten cały czas zdawała się w ogóle nie poruszać.
Gdy stanęli przed podwyższonym pulpitem, tak, że ledwo widzieli Ebzera, przemówił jeden z kapłanów:
– Znajcie niezasłużoną łaskę, bo przyszło wam…
Jego słowa przerwało krótkie pacnięcie dłonią w blat.
– Dość – powiedział ponury, głęboki głos.
Ebzer wstał i powoli obszedł biurko od prawej strony, podchodząc do szpaleru gwardzistów. Wbił wzrok w Szkilę, która zatrzęsła się.
– Powiedziano mi, że wśród samic, które do mnie doprowadzono, znalazła się moja pierwsza córka. Zaprawdę służy mi banda niedołęgów. Gdybym tylko mógł samego siebie rozmnożyć wiele setek razy, wszystkich kapłanów i żołdaków bym utopił w żabich bagnach.
Wszyscy obecni poza kapłanem pospuszczali głowy, a szczur mówił dalej:
– Miałem nadzieję, że to pomyłka albo głupi żart, ale niestety tak nie jest.
Wbił wzrok w Szkilę i chwilę milczał, aż rzucił oskarżycielskim tonem:
– Gdyby matka ciebie teraz widziała!
Szkila wzięła głęboki wdech i chwilę zdawała się szarpać ze sobą, zanim powiedziała słabym głosem:
– Zdradzałeś ją…
– Milcz! Jako wielki wynalazca mam z natury rzeczy dużo większe potrzeby!
– Zabiła się…
Zawiesiła głos, jakby bojąc się wypowiedzieć zdanie do końca. Szczur zmarszczył brwi.
– Że niby przeze mnie? – spytał głosem pełnym ledwo tłumionego gniewu.
Szkila zacisnęła pięści i wydała z siebie szloch bezsilnej wściekłości. A Ebzer ciągnął dalej:
– Wszystko to zbudowałem dla ciebie! Poświęcałem się, pracowałem po nocach, traciłem wzrok, kreśląc wzory i konstrukcje!
Szczurzyca patrzyła to na niego, to wodziła wzrokiem, jakby chciała wyjść spod potoku słów. A on ciągnął dalej, wyrzucając z siebie słowa, wpatrzony w Szkilę, jakby w pomieszczeniu poza nimi nikogo nie było:
– Ty mogłaś przejść ostatni krok! Mnie jeszcze pamiętali jako jednego ze swoich. Ale ciebie, ciebie mieliby za boginię!
Ostatnie słowa wymówił jak w ekstazie.
– Ważcie na swoje słowa, Ebzerze Gryszowiczu! – zakrzyknął kapłan.
– Milczeć! – warknął Ebzer.
Po czym obrzucił Szkilą pogardliwym spojrzeniem, jakby widok córki w łachmanach, ze skórą pokrytą bliznami i tatuażami, nie mieścił się w jego głowie.
– Co ty ze sobą zrobiłaś…
Po chwili jego wzrok powędrował ku Grafusowi.
– A ty, Grafusie Grafusowiczu? Rozpowiadasz o czarnej robocie? Wchodzisz do wieży, nieproszony, gdy miałeś pilnować, żeby żabie bagniska tonęły w ciemności, a król siedział pod kluczem?
Przeniósł wzrok na Glubina.
– Handlarz żabim paskudztwem, które miesza w głowie? W mojej własnej wieży? Może jeszcze wniósł je ze sobą?
Zmrużył oczy i dłuższą chwilę wpatrywał się w Rafała.
– A ty, dziwna istoto, przychodzisz tu z kosturem pełnym zakazanego minerału?
Ebzer cofnął się o krok, obrzucił ich wzrokiem, po czym powiedział uroczyście:
– Każdy z was wygląda z daleka na zwykłego łotra. Dopiero, gdy widzę waszą czwórkę zebraną razem, rozumiem, jaki perfidny spisek uknuliście. I tu muszę przyznać, że niewielu jest w mojej służbie, którzy mogliby to objąć swoimi głowami. Nawet powiem, że jestem ciekaw szczegółów.
Uśmiechnął się złowieszczo i wbił wzrok w Rafała:
– Ty zaczniesz mówić pierwszy! – warknął, przywołując strażników gestem dłoni.
Rafał miał w głowie pustkę. Nie przyszło mu do głowy żadne kłamstwo, a domyślał się, że prawda nie zadowoli władcy podziemnego słońca. Czuł, że zbliża się jego koniec, że znowu trafił na dno tego świata. I wtedy mgła wróciła z pełną mocą, tak, że oblicza szczurów rozmyły się.
Widząc, że strażnicy już prawie go mają, wykonał gest, taki sam, jak wtedy wykonała Szkila. Strażnicy złapali go za ramiona i chwilę trzymali, jakby upewniając się, że człowiek nie zamierza walczyć. Rafał ponowił gest.
Szkila krzyknęła gniewnie i wbiła zęby w ramię strażnika, który stał najbliżej. Potem kilka rzeczy wydarzyło się naraz.
Glubin rzucił się swoim pękatym cielskiem, wydając z siebie świdrujący ucho rechot. Po chwili zaskoczenia strażnicy rzucili się na niego, ale on wyrywał się im i przygowździł swoim cielskiem jednego z nich do posadzki.
Grafus odtrącił barkiem najbliższego strażnika, po czym przystawił dłonie do płata stali na nagolenniku i mocnym szarpnięciem rozdarł pęta. Zdążył uniknąć ciosu strażnika, który na niego zaszarżował, ale inny żołdak, stojący za nim, ugodził go włócznią w prawy bok. Intendent zawył, chwycił włócznię za drzewiec i wyrwał ją z objęć przeciwnika. Wtedy jednak dosięgł go kolejny cios w lewe ramię.
Odskoczył w tył, brocząc krwią i klnąc. Zaraz jednak miał przed sobą trzech wrogów, którzy mierzyli w niego pikami. Jeden stał przed nim, a dwóch pozostałych zaczęło zachodzić go od boków.
Grafus zaczął łypać wokół siebie jak osaczone zwierzę. Patrzył to na Szkilę, którą złapano i trzymano przy ziemi, to na Glubina, leżącego na ziemi i okładanego drzewcami od włóczni, to na szarpanego przez strażników Rafała.
– Grafus syn Grafusa, zarżnięty przez żołdaków?! – krzyknął opętańczym głosem. – Inaczej skończę, tyle jeszcze mi wolno!
Po czym zaśmiał się i rzucił się prosto na ścianę, zza której świeciło podziemne słońce. Rozległ się brzęk, a na szkle pojawiły się rysy.
– Brać go! – warknął gorączkowo Ebzer.
Strażnicy rzucili się jeden przez drugiego. A Grafus ostatkiem sił wziął rozpęd i rąbnął opancerzonym barkiem w szkoło, rozbijając je i samemu spadając w dół. Światło zalało pomieszczenie.
Zanim Rafał osłonił oczy, dostrzegł jeszcze sylwetkę Ebzera, przyglądającego się walce. Rzucił się, roztrącając zaskoczonych strażników. Gdy otworzył oczy, ślepia Ebzera, pełne zdumienia przeradzającego się w strach, wbite były prosto w niego. Wtedy Rafał wypluł mu w twarz szlom, który trzymał w policzku. Ebzer patrzył na niego przez chwilę z obrzydzeniem.
– Tylko się głębiej wkopałeś!
Na chwilę zapadła cisza.
– Ten zapach jest mi znany – powiedział z powagą kapłan.
– Milcz! Nie mam czasu… – warknął Ebzer.
– Proszę oddać pierścienie – powiedział z powagą szczurzy kapłan, występując do przodu z wyciągniętą dłonią. – Żabi narkotyk pomieszał panu w głowie, sam pan o tym mówił. Zostaną zwrócone po trwającym sto trzydzieści świeceń okresie trzeźwości.
– Jak śmiesz? – warknął Ebzer.
– Ukaz obowiązuje ogólnie, skoro nie przewidzieliście w nim wyjątków – upierał się kapłan.
Ebzer podszedł do kapłana i go spoliczkował. Strażnicy z ociąganiem otoczyli wynalazcę, i za po kilku ponagleniach ze strony kapłana spętali i skneblowali. Ebzer szamotał się jeszcze i miotał przekleństwa, gdy go wyprowadzano.
Kapłan, nie zważając na to, ukłonił się przed Szkilą, której właśnie rozcinano pęta:
– Zgodnie z testamentem Ebzera dziedziczy pani jego władzę i szarżę. Co prawda miał zwyczaj mówić o pani niezbyt pochlebnie, ale też nigdy formalnie nie zmienił zapisu, a co zapisane, to święte. Będzie pani nas prowadzić, dopóki pani ojciec nie wyzdrowieje. Oczywiście zechce pani przyjmować moje rady, natchnione pradawną nauką, bo inaczej znajdziemy stosowny ustęp w świętych tekstach i szybko pani wróci tam, skąd przyszła.
Spojrzał na nią z wyczekiwaniem. Szkila widać potrzebowała chwili na przetrawienie tego wszystkiego. Zaraz jednak uśmiechnęła się od ucha do ucha, poczochrała Rafała i odepchnęła lekko.
– To mam pierwszy rozkaz.
– Ukaz – poprawił rzeczowo kapłan. – Zamieniam się w słuch.
Spojrzała Rafałowi prosto w oczy. Chłopak poczuł lęk, poczuł drżenie rąk. Tylko mgła się nie pojawiła. A Szkila wypaliła mu w twarz gniewnymi, pełnymi pogardy słowami:
– Bierz te swoje śmierdzące żaby i zmykajcie na bagna. Tylko szybko, bo się mogę rozmyślić.
– A świecący minerał? – spytał Rafał. Wciąż spodziewał się mgły, ale ta nie nadchodziła.
Szkila zazgrzytała zębami i wycedziła:
– Weźcie do dzbana, ile uniesiecie i niech was popali, ile wlezie. I ma znowu światło świecić jak dawniej, bo inaczej się za was weźmiemy. No, już, samo rozmawianie z wami mnie męczy!
Po czym usiadła na tronie Ebzera, oglądając biurko z niemal dziecięcą ciekawością, wodząc palcem po żyłach srebra i wsadzonych w blat klejnotach. Gdy Rafał i Glubin wychodzili, rzuciła jeszcze za nimi:
– Nie myślcie, że się lubimy, bezwłose pokraki!
Ładowanie minerału poszło gładko, gdy Rafał wytłumaczył zaniepokojenemu Glubinowi, że minerał nie jest szkodliwy, jeśli oddziela go warstwa gliny. Oszczędził przy tym żaborowi wykładu o długości fal alfa. Niedługo później jechali windą w dół, do swoich, dźwigając tyle rudy uranu, ile weszło do dzbana.
Na dole czekał na nich Bohlok, przytrzymujący za ramię króla.
– Patrzecie, kogo znalazłem! Pół miasta huczało, że król się odnalazł! Na początku mówił jakieś dziwne rzeczy, ale wlałem w niego szlom i powoli mu się poprawia! – powiedział z zadowoleniem żabi wojownik.
Na targowisku tętniło życie, i co i rusz jakiś szczur zatrzymywał się i patrzył z niepokojem na grupkę żab, zanim odchodził, spluwając albo klnąc.
Rafał spojrzał w czujne i zarazem łagodne oczy króla.
– Czy wasza wysokość przyjmie… – zaczął, wyciągając kostur. Po czym dodał, nie bez smutku: – Ja będę musiał kiedyś wrócić na górę.
Król zaczął mówić powoli, jakby każde słowo wymagało wysiłku:
– Skoro tajemnica palącego kamienia została poznana, nie ma już króla. Utrzymanie światła będzie od teraz należało do każdego, kto przejdzie próbę szlomu – powiedział uroczyście król. Po czym dodał, wyciągając :
– Zwą mnie Burglob. A kostur należy się tobie, dopóki nie opijemy naszego ocalenia.
Rafał przygryzł wargi. Ważył chwilę kostur w dłoniach, aż podał go Glubinowi. Żabor jednak zadrżał i zaskrzeczał, jakby propozycja go oburzyła.
– To twój szlom pokonał Ebzera – dodał człowiek.
Glubin popatrzył na króla, który pokiwał głową.
– A, skoro tak – powiedział żabor i przejął kostur, po czym uniósł go w wyprostowanej łapie nad głową: – A teraz zbieramy naszych i idziemy stąd precz! Jeszcze dziś jaskinie zaświecą!
– A jak szczury znowu po was przyjdą? – zapytał z niepokojem Rafał.
– To wypijemy szlomu i im dokopiemy! – zakrzyknął Bohlok.
Spod wieży odprowadzały ich pełne pogardy spojrzenia szczurów i nierzadko też siarczyste obelgi, ale nie dbali o to.
Opowiadanie ciekawe.
Bardzo podobały mi się oryginalne nazwy, takie jak szlom, i język postaci. Opis dwóch gatunków – żaborów i szczurów (gdzieś dojrzałem też szczurołaki) konsekwentny, występuje sporo różnych postaci, są pokazane lokalne zwyczaje. W przekonujący sposób zbudowany świat, który łatwo można sobie wyobrazić.
Akcja ma dobre tempo, są zwroty, czytelnik domyśla się, że główny bohater jednak spełni w tym świecie szczególną rolę, ale nie jest oczywiste, w jaki sposób.
Co mnie mało przekonało:
– sam przewrót “pałacowy” – gdyby był tak łatwy, ktoś wcześniej wpadłby na ten pomysł
– technikalia, takie jak świecący uran. Pierwiastek promieniotwórczy a stabilnie działający reaktor to nie to samo, a świecenie w zakresie widzialnym to zupełnie inna bajka. Od strony fizycznej po prostu nie da się tego tak zrobić. Uran musiałby rozgrzać się do takiej temperatury, by emitować promieniowanie o widmie choć zbliżonym do widma Słońca, ale przekracza ona temperaturę topnienia uranu. Utrzymywanie stabilnej reakcji ciekłego pierwiastka przy masie podkrytycznej nie brzmi jak coś, co da się zrobić, nawet jeśli jest się bardzo mądrym szczurem. Podobnie jak uzyskanie odpowiedniego izotopu uranu, by taka reakcja mogła biec..
Naturalny (podziemny) reaktor jądrowy, a świecąca latarnia to zupełnie dwie inne rzeczy.
– bardzo trudno jest znaleźć miejsce “setki mil” od zabudowań. W Europie nie jest to możliwe, nawet w Skandynawii. W Kanadzie będą to dziesiątki mil, ale trzeba takiego miejsca dość długo szukać na mapie.
– po jaskini rzadko się po prostu idzie, i na ogól nie ma tam “tras”. Buty górskie zupełnie się nie sprawdzają, chodzi się w kaloszach i kombinezonie z PVC. Kask obowiązkowy, jeśli lubimy mieć włosy na głowie, a nie lubimy szwów. Dłuższe wyprawy jaskiniowe polegają na czołganiu się, często przeciskaniu przez ciasne miejsca, zjazdach z użyciem lin, często brodzeniu w wodzie do pasa lub wyżej. Trudno jest znaleźć jaskinię “setki mil” od cywilizacji, w której byłaby długa trasa, dostępna na zwyczajnego turysty. Sprzęt niesie się w worku z grubszego PVC. Termos ok.
Może jeszcze jutro wrócę z uwagami językowymi, opowiadanie jest długie, więc trudno jest je wszystkie wyłowić.
To bardzo dobrze napisane opowiadanie – spójne, sugestywne i z wyczuciem łączącym realizm z absurdem. Ma mocne wprowadzenie, dobrze budowane napięcie i nieoczekiwany, ale konsekwentny zwrot. Styl jest dopracowany, dialogi brzmią naturalnie, a humor wypływa z sytuacji, nie jest wymuszony.
Pozdrawiam i czekam na więcej :) kum kum
Witaj. :)
(Edit, kwestia, o którą pytałam, ustalona i jasna dla mnie, dzięki Autorze).
Inne wątpliwości (tylko do przemyślenia):
– C-c-co jest… – czy to nie pytanie?
Zanim Radał zdażył cokolwiek powiedzieć, rozległy się kroki i za chwilę w korytarzu jaskini zamajaczyło słabe światło. – literówki?
– Jak nia ma opłaty, to brać w kajdany i do kopalni! – zawyrokował. – literówka?
– A ty Gryszka nie śpij na warcie, bo ciebie referent znowu wychłosta. – przecinki przy Wołaczu?
Rozejrzał się panicznie dookoła, ale z każdej strony otulała go nieprzenikniona ciemność. Dopiero po chwili wypatrzył mały punkt światła, jaśniejący nieco powyżej tafli wody, niedaleko od niego. Popłynął w jego kierunki, wykonując szarpane, gorączkowe ruchy. W końcu wyczuł grunt, ale błotniste dno zapadło się pod jego stopami. – powtórzenia? – dużo zaimka
Stanął przed jaśniejącym, bladym lampionem, wyglądajacym jak rozświetlony kapelusz grzyba, którego nikłe światła padało na kamienną tablicę. – literówki?
W jego głowie usłyszał jakby cichy szept: – swojej?
Cdn.
Pecunia non olet
Witam, kolejne wątpliwości (tylko do przemyślenia):
Minęła dłuższa chwila, zanim doszedł go z oddali, jakby z wysoka, odgłos ptasiego skrzeczenia. Potem od strony wody usłyszał najpierw chlupnięcie, jakby ryby, a wreszcie, dochodzący z oddali, odgłos miarowego wiosłowania. – powtórzenie – celowe?
Ze strachu głos ugrzązł mu w gardle, przez co ledwie dobył z siebie głos. – tu też?
Pozostałe żaby pokiwały zgodnie głowami. Zanim Rafał zdążył zaprotestować,
największe z żabich dzieci zgasiło świeczkę, oświetlającą pomieszczenie. Stworzenia zbiły się ciasno, niczym falująca, wilgotna masa, otulając oślizgłą skórą jedynego w tym towarzystwie człowieka. – ten fragment tekstu wymaga wyrównania?
Potem widział świar podziemny oczyma króla Żab, wspinającego się wąskim korytarzem do miejsca odosobnienia. – literówka?
„Żaba/-y” czasem piszesz małą, a czasem wielką literą.
Oraz jego ucieczkę i błąkanie się po korytarzach skalnych, których nigdy nie znał, cały czasu nasłuchując za pościgiem. – literówka?
– Tym razem już nie rozcieńczony. – wyszczerzył zęby. – zbędna kropka w środku?
Wtedy rozległ się plusk, szuwary zafalowały i wyłoniła się z nich łódka, na dziobie której stały dwie istoty z długimi pyskami, owłosionymi łapami i ogonami. Ich ciała chroniły żelazne napierśniki, a w rękach, jakby od niechcenia, dzierżyli piki. – dzierżyły?
– Albo my ich, albo oni was, referencie. – tu tylko dopytam, czy celowo taki żart?
– Gdzie Waszą Wysokość zabrali? – spytał z przejęciem Rafał. – dokąd?
– A kostur? – jęknął Rafał, widząc daremność swjego wysiłku. – literówka?
Poczuł, jak znowu nachodzi go gęsta, dusząca gła. – i tu?
Odszedł kilka kroków od straganu, w miejscu, gdzie mógł patrzeć z boku na przelewający się przez plac tłum. – w/na miejsce?
Szczury z dzbanami pełnymi wody, szczury z tobołami z węglem, z rybami. Każdy gdzieś zmierzał, byle szybciej, przepychając się przez tłok. – jak rozumiem, część szczurów stała i sprzedawała (opisana wcześniej)?
Westchnął i milczał chwilkę, jednak po chwili jego oczy rozświetliły się. – powtórzenie?
Cdn.
Pecunia non olet
Witam, kolejne wątpliwości (tylko do przeanalizowania):
Rafał wytężył wzrok i dostrzegł koło straganu szczurzycę, która podeszła do straganu, rozejrzała się czujnie i dała gestem dłoni sygnał. Zaraz rozpętał się harmider i okrzyki, a szczurzyca chwyciła trzoski z przyprawami i zanurkowała w tłum. – powtórzenia? – przy okazji dopytam o znaczenie, bo nie mogę znaleźć wyrazu „trzoski”?
Rafał najpierw dla niepoznaki przetrzepał swoje kieszenie, potem próbował się wykręcić, ale pod ciosami dociekliwych pytań funkcjonariusza przyznał w końcu, że dowodo uiszczenia opłaty Rafał nie ma. – drugi raz to imię zbędne?, literówka?
Rafał nie miał siły nawet protestować, o ucieczce nawet nie wspominając. – powtórzenie?
Strażnik tylko się zaśmiał i zagrał kartę. – tu dopytam, czy na pewno miało być tak, a nie: „zagrał kartą”, albo „zabrał kartę”?
– Na ofiarowanie – wydyszał. – Zamachał pismem. – błędny zapis dialogu – on to powiedział?
Szczury są warte jeden drugiego, a ona i tak by w końcu źle skończyła – styl
W końcu poddał się i zaczął tonąć w mirażu powidoków, które pod wpływem szlomu widział za zamkniętymi powiekami (brak kropki?) Z transu gwałtownie wyrwał go szczęk zamka.
Z transu gwałtownie wyrwał go szczęk zamka. Szczurzy żołdak stał przed celą, a za nim drugi szczur w pozłacanych, powłóczystych szatach. Drugi żołdak trzymał Grafusa za ramię.
Wprowadzono ich do ciasnej windy, poszturchując drzewcami włóczni. Wtedy pysznie ubrany szczur zaczął mówić: – czy przed wprowadzeniem do windy nie powinno być jeszcze o tym, że było wyprowadzenie z celi?
– A ty, dziwna istota, przychodzisz tu z kosturem pełnym zakazanego minerału? – literówka?
Nie przyszło mu do głowy żadne kłamstwo, a domyślał się, że prawda nie zadowoli władcę podziemnego słońca. – składniowy? – władcy?
Cdn.
Pecunia non olet
Kolejne sugestie oraz wątpliwości co do strony technicznej (tylko – do przeanalizowania):
Grafus zaczął łypać wokół siebie jak osaczone zwierze. – literówka?
– Grafus (przecinek?) syn Grafusa zarżnięty przez żołdaków?!
Ebzer podszedł do kapłana i spoliczkował go. Zaraz otoczyli go strażnicy. Błyskawicznie spętali go i skneblowali. Szamotał się jeszcze, gdy go wyprowadzano. – powtórzenia?, czy celowo taka forma?
Po czym usiadła na tronie Ebzera, oglądając biurko z niemal dziecięcą ciekawością, wodząc palcem po żyłach srebra i wsadzonym w blat klejnotach. – literówki?
– Czy wasza wysokość przyjmie… – raz się do niego zwracał wielkimi literami, teraz znowu małymi (?)
Klikam za pomysł na dziwaczny świat. Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
marzan: Bardzo dziękuję, zabiłeś mi ćwieka, będa kilka rzeczy pod tym kątem przerabiał. Cieszę się, że lista pozytywów jest dłuższa, niż negatywów. O speleologii mam pojęcie jak świnia o gwiazdach.
tomolew: Dzięki, dla takiego komentarza warto było pisać i szlifować.
bruce: dzięki serdeczne, naniosę uwagi językowe, chylę czoła wobec uważności. Klik zawsze miły!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Hej,
napisałeś bardzo ciekawą przygodówkę. Jest tutaj wciągająca akcja, dziwny świat i sporo humoru. Reklama Gilbreda Szarej Łapy na „granacie” sprawiła, że parsknęłam śmiechem. Dobrałeś też bardzo pasujące imiona dla Żab, takie gulgoczące :)
Ale żeby nie było, że tylko chwalę! Przecież komentarze mają być pożyteczne, a nie wazeliniarskie.
To kilka zdań, które gdzieś mi tam zgrzytnęły, albo znalazłam jakąś drobną literówkę. Może uznasz te uwagi za przydatne :)
Przycupnął przy ścianie i nasłuchiwał i oświetlił snopem światła z latarki szczura w zbroi, u którego stóp leżała pika.
Rafał spanikował i zaczął wbiec w dół, ledwo wymykając się strażnikom.
.. i zaczął biec w dół? … i wbiegł w odnogę jaskini?
Z pluskiem wpadł w zimną wodę, głęboko pod powierzchnię.
wpadł do zimnej wody.
Popłynął w jego kierunki
W jego głowie usłyszał jakby cichy szept:
– Chodź z nami, wyschniesz sobie. Szlom niestety sprzedany. – Tutaj zarechotał. – I to korzystnie! Ale suszona ważka się znajdzie.
Wypływamy za dwa rechotania.
Heh, fajne to :D
Po swojej stronie zatoki zauważył pomost, przy którym cumowało kilka łodzi, oraz budynek z nierównymi, kamiennymi ścianami, w którym paliło się światło.
Wplątało się powtórzenie „którym” i trochę brzmi jakby budynek też cumował przy pomoście. Może lepiej rozdzielić na dwa osobne zdania?
– Mówiłem, że jakiś podejrzany – mruknął ten bywalec, który posądzał Rafała o bycie żabą.
Tutaj bym zostawiła wersję „mruknął ten” lub „mruknął bywalec”.
– A kostur? – jęknął Rafał, widząc daremność swjego wysiłku.
Poczuł, jak znowu nachodzi go gęsta, dusząca gła.
Wskazał palcem na stragan.
Ktoś odchrząknął przy nim głośno. Rafał spojrzał prosto w oczy zbrojnego szczurołaka, który powiedział z uznaniem: – Pragnę pochwalić postawę. Pokażcie kwit za opłatę świetlną, to wam damy pisemne wyrazy uznania, zaniesiecie do swojej fabryki. Widać nawet nie-szczury czasem bywają uczciwe.
Dialog od nowej linii.
Strażnik zmrużył oczy. – To macie od niego delegację?
Tutaj też od nowej linii.
Plecy lekko zgięte… – tutaj szturchnął Rafała –
Chłopak poczuł lęk, poczuł drżenie rąk.
Serdecznie pozdrawiam! :)
Edit – Chyba niektóre rzeczy wyłapała już Bruce! :D
Bardzo dziękuję, zabiłeś mi ćwieka
Nie chciałem niczego i nikogo zabijać, Rumcajs Księcia Pana też raczej łagodnie traktował :D
Z drobiazgów to lepiej wspominać w tym zdaniu o glinie i promieniowaniu alfa o zasięgu promieniowania niż o długości, bo drugie znaczenie jest mylące.
Jodły i mile ograniczają Ci miejsce akcji do Kanady i USA, w dodatku jodła nie wszędzie rośnie. Jakbyś dał świerki i godziny jazdy zamiast tych setek mil, to jest szansa że czytelnicy nie będą się już czepiać, bo godzinę można czasem przejechać kilka km jeśli droga jest kiepska.
A promieniowanie pierwiastków promieniotwórczych może da się zamienić na widzialne, jeśli ma się luminofor – materiał, który po naświetleniu falą o większej energii emituje falę o mniejszej energii. Do tego nie jest już potrzebny reaktor, a szczury eksperymentując z różnymi minerałami mogły w końcu znaleźć odpowiedni luminofor, i to może być pilnie strzeżona tajemnica ich prowodyra.
Czyli: wsadzany uran w otoczkę z luminofora, a ona zaczyna świecić takim światłem, jakie jest nam potrzebne.
Drugie rozwiązanie to świecąca farba. To mieszanina luminofora i pierwiastka aktywnego. Wykorzystywano rad o liczbie masowej 226 lub promet Pm-147. Miałem nawet kiedyś taki czeski kompas radioaktywny.
To ja bardzo dziękuję, wszelkie sugestie to tylko wątpliwości, wyłącznie do przemyślenia. :)
Gratuluję wyobraźni – stworzony świat nadaje się na podstawę scenariusza znakomitego filmu fantastycznego. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Marszawa: Bardzo dziękuję za miłą mi opinię i za korektę, biorę się za nanoszenie!
Gratuluję wyobraźni – stworzony świat nadaje się na podstawę scenariusza znakomitego filmu fantastycznego. :)
Dzięki! Do przemyślenia :)
marzan: Dziękuję, to jest bardzo ciekawe z tym luminoforem. Z drugiej strony z tekstu nie wynika tak dobitnie, że uran był też źródłem szczurzego światła (tylko żabiego, z bioluminolem jako luminoforem – to pewnie naciągane). Cały czas nad tym dumam, na razie dodałem kłęby dymu wokół wieży – zapewne pod ziemią najłatwiej o energię ze spalania węgla albo z geotermii. Poruszam się trochę po omacku.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
zapewne pod ziemią najłatwiej o energię ze spalania węgla
Uduszą się biedne szczurki i żabki, emisja dwutlenku węgla. Chyba to rozwiązanie z pierwiastkiem promieniotwórczym jest całkiem ciekawe. Być może tłumaczy mutacje. Choć… nie musi. Czytelnik i tak uwierzy, że podziemne żaby i szczury istnieją. Obie rasy są bardzo wdzięcznie opisane.
Może nie ma sensu stawiać głównego bohatera w roli eksperta od pakowania tajemniczego minerału w glinę, co – jak widać – rodzi u niektórych czytelników wiele pytań. Ale może domyślić się, że to materiał promieniotwórczy, co z kolei dla niektórych czytelników będzie klarowniejsze, niż wzmianka o promieniowaniu alfa, którego mogą już nie kojarzyć ze szkolnych czasów.
Opowiadanie wolno wędruje do biblioteki, nie wiem czemu, bo według mnie świat i bohaterowie są ciekawi, a fabula poprowadzona z odpowiednią werwą. Trochę wspomogę ten proces :)
No to wyrzucam wungiel z wieży, choć gdzie indziej też jest wspomniany. Pytanie, czy woda w jaskini jest w stanie przyjąć na tyle dużo dwutlenku węgla, żeby uzasadnić używanie pochodni czy pieców bez duszenia się. Zapewnie nie :)
Pięknie dziękuję za klika!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Pytanie, czy woda w jaskini jest w stanie przyjąć na tyle dużo dwutlenku węgla, żeby uzasadnić używanie pochodni czy pieców bez duszenia się. Zapewnie nie :)
Są tacy, którzy twierdzą, że nałóg palenia bierze się z u nas z genów neandertalskich i siedzenia w zadymionych jaskiniach. Dopóki dym ma ujście i jest “ciąg” raczej da się wytrzymać. Problem w tym, że w jaskiniach nie zawsze jest ciąg i ruch powietrza.
W trakcie jednej z wypraw do jaskiń tatrzańskich śpiwór utknął w zacisku (ciasne miejsce, przez które trzeba się przeczołgać). Ponieważ sytuacja stawała się nieciekawa, kończyło się jedzenie i zapas karbidu do latarek (wtedy nie było LED), grotołazi postanowili podpalić śpiwór lampą karbidową.
Opóźniło to ratunek o całą dobę, ponieważ ekipa poszukiwawcza musiała zaczekać, aż dym zalegający w jaskini się rozrzedzi :D
Jeśli w Twoich jaskiniach sporo palą, to można wspomnieć o przepływie powietrza, a nawet nieprzyjemnych przeciągach.
Myślę, że niewielu czytelników na to zwróci uwagę, ale ci, którzy zwrócą, może się ucieszą :)
GS, tekst jest nie moją bajką. Przepraszam. Chyba kierujesz go do mniej dorosłych odbiorców.
Spróbuję jednak kilka słów napisać, czy pomocnych, trafnych – nie dam rady ocenić. Podobał mi się motyw światła i podążanie ku niemu, spodobała mi się również żabia społeczność, za to niepomiernie irytował mnie Rafał, zagubienie i mgła, której tkwił: brak dociekania, rodzaj bezwolności, zapomniał po zszedł w głąb jaskini i chyba przestał być soba. Dziwny zabieg: jest bohater, a historia toczy się obok niego. Jakby był rekwizytem.
Z drobiazgów z początku, potem też się pojawiają, lecz nie wypisywałam:
1/ Spróbuj powalczyć ze słowami, uczynić je piękniejszymi, gładko wślizgującymi się do wyobraźni czytelnika.
> Rafał rzucił ostatnie spojrzenie na las, który otaczał wejście do jaskini. Wysokie jodły gieły się pod ciężarem śnieżnej pierzyny, a ponad wierzchołkami drzew rozlewała się jednostajna szarość zimowego nieba.
Osobiście razi mnie rzucanie spojrzeniem, słowem – rzucać można mięsem, piłką lekarską, czy nie można po prostu przyjrzeć się, spojrzeć? Gięcie, raczej uginanie się pod ciężarem, drzewa szarpie wiatr, wichura, a nie statyczne obciążenie. Ponad czemu nie nad, lub bez niczego?; wierzchołkami – wiemy już, że chodzi o drzewa i ich koniuszki, wybierz jedno z dwóch określeń. Najbardziej ukłuło mnie rozlewanie i jednostajność – przecież znasz niebo z zimowego dnia, poszukaj innych określeń, czasownika.
2/ Uważaj na liczbę zamienników:
> twarzą chłopaka. Rafał chwycił za naczynie, ale zadrżała mu ręka i struga herbaty wylała się na żabę. Ta podskoczyła odruchowo, wydając z siebie gniewny skrzek.
– Przepraszam najmocniej – jęknął przerażony mężczyzna.
Bez mrugnięcia okiem przemknęłam nad chłopakiem i Rafałem, lecz mężczyzna mnie zdziwił, a ten nowy skąd się wziął? Jasne, ta sama osoba, doszłam do tego poniewczasie, wystarczyłoby chyba – "jęknął".
pzd srd :-)
a
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Hmmm. Świat jest na plus i na minus zarazem. Plus, bo fajny i dość oryginalny. Żaby dość rzadko pojawiają się w fantastyce (szczury to nic nadzwyczajnego w postapo), więc ten element wypada ciekawie. Na minus, bo nie rozumiałam tego świata (opłata świetlna, sporo neologizmów i takie tam).
Fabuła w normie. Ogólnie czytało się nieźle.
Literówka w drugim zdaniu słabo wygląda. Początek powinien być wypolerowany na wysoki połysk.
Babska logika rządzi!
GS, tekst jest nie moją bajką. Przepraszam. Chyba kierujesz go do mniej dorosłych odbiorców.
Może tak wyszło, w zamierzeniu był lżejszy i przygodowy.
Dziękuję za opinię i uwagi, wezmę sobie do serca. Poprawiłem na razie nieco, ale też zastanawiam się nad początkiem.
Dziwny zabieg: jest bohater, a historia toczy się obok niego. Jakby był rekwizytem.
Z założenia jest to bohater, który musi się nieco przełamać, ale przecież też kombinuje i szuka rozwiązań. Ale spróbuję to wygładzić.
Fabuła w normie. Ogólnie czytało się nieźle.
O, to się cieszę!
(opłata świetlna, sporo neologizmów i takie tam).
Zerknę na tekst pod tym kątem i spróbuję poprawić.
Dziękuję serdecznie!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez