
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
ROZDZIAŁ3
BULIONOWY INTERES
Sylwanus, Vinzent i Kurt Kombajn spali do południa. Gdy się obudzili, śniadanie stało już na stole. Święty zaprzągł do sań siedem reniferów na czele z Czerwononosym Adolfem i posadził elfy na tylnym siedzeniu. Thor został w domu i zajął się polerowaniem swego młota, Mjollnira.
– Wiśta, wio! – zawołał Święty. Renifery ruszyły z kopyta, wzbiły się w powietrze i w dwanaście sekund później znaleźli się nad fabryką.
– Prrrrrrr!
Reny wylądowały na specjalnie do tych celów przygotowanym pasie startowym, wznosząc tumany śniegu. Elfy ujrzały wznoszącą się nad nimi wielką gotycką bryłę fabryki ze sterczącymi na dobre sto metrów w górę wieżami. Na jednej z nich, na metalowym maszcie, w który w czasie burzy ustawicznie waliły pioruny, trzepotała flaga. W mroku nocy polarnej nie sposób było dostrzec wzoru, lecz elfy wiedziały, że jest to czaszka na czarnym tle ze skrzyżowanymi pod nią dwoma piszczelami. Wysokie, łukowate, umieszczone w wykuszach okna w paru miejscach zaczynały się pół metra nad ziemią i sięgały drugiego piętra. Okna wyższych pięter były już mniejsze. Cały budynek zbudowany był z czerwonych, wypadających w wielu miejscach cegieł, dopiero w marcu rozpoczęto budowę żelbetonowego muru, który otaczał fabrykę w odległości niespełna stu łokci. Chociaż po zeszłorocznej bitwie z goblinami, w której elfy odniosły miażdżące zwycięstwo, kolejny atak był mało prawdopodobny, to Naczelny Nadzorca [1] Bubel wolał być zabezpieczony. Mur był już prawie ukończony.
Ciężkie drzwi z brązu, liczące niemal trzysta lat i koło setki goblińskich ataków, stanowiące główne wejście do fabryki, otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Drzwi tych nie oliwiono od roku 1937; Papcio Bubel uważał skrzypiące drzwi za najlepsze podkreślenie wieloletnich tradycji firmy i tym samym jej prestiżu. Ze środka, z długiego, ciemnego korytarza, wznoszącego się nieco ku górze, wyszło dwóch starych elfów: pierwszy miał długą, siwą brodę i zielony kapelusz z liściem ostrokrzewu, a w oczach błyskały mu ogniki absolutnej, wysublimowanej złośliwości. Choć miał dobrze ponad trzysta lat, maszerował raźno niczym stulatek, a ciężka dębowa laska służyła mu bardziej jako ozdoba niż podpora. Drugi elf ubrany był w podkoszulek z Bolkiem i Lolkiem oraz wyblakły czarodziejski kapelusz w gwiazdki i księżyce; stanowił żywy dowód na to, że czarny humor nieobcy jest Matce Naturze.
– O, idą Papcio z Ramzesem – zauważył Vinzent.
– GDZIE SIĘ PODZIEWALIŚCIE, DO KOLĘDY?!!! – huknął Papcio Bubel na przywitanie. – Wszyscy esesmani wrócili najpóźniej o czwartej nad ranem, a teraz jest już po dwunastej! Wszystkie paznokcie przez was poobgryzałem!
– I nawet nikogo nie poczęstowałeś – powiedział Ramzes z wyrzutem, oblizując koniec ostrego nosa językiem długim jak u okapi, co zawsze doprowadzało Bubla do szewskiej pasji. Czarodziej głos miał skrzeczący, a powietrze świszczało w szczelinach pomiędzy jego trzema zębami.
– Morda w kubeł – warknął Bubel. Mag za plecami pokazał mu swój owrzodzony język. – Pytam się was, kolędnicy!!!
– Daj spokój, Bubel, HOHOHO! – Święty roześmiał się dobrodusznie. – Mieli stłuczkę w Wyjowilkach, no więc potem ich nakarmiłem i przenocowałem. Byli zmęczeni o głodni. Nie miej im tego za złe, HOHOHO!
– W Wyjowilkach? – zapytał Papcio podejrzliwie. – Przecież lecieliście z Polski. Powinniście trafić prosto do fabryki, a nie błądzić po Wyjowilkach.
– Wyjo wilki, wyjo, ni majo koguta – zaśpiewał Ramzes. Bubel rzucił mu spojrzenie rozjuszonego bazyliszka. Mag w odpowiedzi zaklaskał uszami.
– Super! Jak to zrobiłeś? – zawołał Vinzent radośnie.
– Była burza śnieżna, Papciu. Zabłądziliśmy – odpowiedział Kurt Kombajn na zarzuty papcia. Stary, brodaty elf uśmiechnął się szeroko, co zdarzało mu się bardzo często, kiedy się zapominał. Pod maską cynicznego despotyzmu krył się złoty elf.
– Moje kochane elfiki! Niechże was uściskam! – stary elf niemal nie zgniótł trzech elfów w stalowym uścisku. – Dobra, dosyć tych czułości. Niedługo będzie obiad.
– To na razie, chłopaki. Chyba wpadnę do was jutro razem z Thorem. HOHOHO! Wiśta! – rozległ się tubalny śmiech Świętego i po chwili w miejscu, gdzie stał zaprząg zaczarowanych reniferów pozostał tylko kłąb śniegu w kształcie mężczyzny w saniach i siedmiu zwierząt.
-Na razie – bąknął Papcio. Tuman białego pyłu rozwiał się. Elfy ruszyły w stronę otwartych wrót fabryki. Śnieg zaczął prószyć ponownie. – No, skoro nie było was tak długo, mam nadzieję, że przywieźliście całą stertę zleceń. Mam rację?
– Tak jakby, Papciu… to znaczy, nie bardzo – Vinzent wyciągnął z kieszeni nieco pomiętą karteczkę, złożoną na cztery.
– Co to jest?
– Zlecenie, Papciu.
– By was pokręciło! Tylko jedno?!!! – zaskrzeczał Papcio Bubel.
– I tak dobrze, jak na początek – próbował bronić się najmłodszy z elfów. Bubel machnął ręką.
– Tacy z was esesmani, jak ze mnie zajączek wielkanocny. Będę musiał wysłać jutro do Polski Vlada i Igora. Wczoraj wrócili z rodzinnej Transylwanii. A wy pójdziecie do taśm produkcyjnych. Pierwsze prezenty już idą.
– Możemy polecieć po raz drugi – zaofiarował się Sylwanus. Papcio Bubel zamierzył się nań laską.
– Smarkacz kolędny! Znowu jedno zlecenie przywieziecie, obiboki, lenie śmierdzące! Będziecie tak latać w tę i we w tę 38 milionów razy?! Kurt, otrzep buty, śniegu naniesiesz, myślisz, że kto potem będzie sprzątał całą sień?
Przeszli prawie całą Długą Sień, mroczny korytarz bez okien, naokoło którego biegła wsparta na kolumnach galeria. Rok wcześniej miejsce to było świadkiem krwawej walki elfów z goblinami; teraz nie było już śladu po tamtych wydarzeniach. Ramzes osobiście zlizał wszystkie gobliny ze ścian i podłogi.
W marmurowym Wielkim Holu Kurt Kombajn pożegnał się i poszedł do koszar złożyć meldunek kapitanowi Świrgielle. Papcio i dwóch elfików skierowało się w prawo, do Oficyny – dużego, niskiego pomieszczenia na parterze, zawalonego papierami, teczkami i segregatorami, gdzie Pierwszy Sekretarz Fabryki Skrobek Drapek przybijał czerwone pieczątki na ostatnich zamówieniach.
– Masz tu jeszcze jedno, Skrobek – Papcio Bubel rzucił zamówienie na stół. Sekretarz przyjrzał mu się uważnie.
– To od Małgosi z Polski – zauważył. – Dziwne, ale co roku prosi o serwis stołowy dla lalek.
– Musi być bardzo wrażliwym i opiekuńczym dzieckiem – powiedział Naczelny Nadzorca.
Sylwanus i Vinzent łypnęli jeden na drugiego. Bubel zrobił obchód oficyny, zrugał Skrobka Drapka za bałagan w biurze i przejechał palcem po najwyższej półce; na widok pokrywającej opuszkę szarej warstwy kurzu pokiwał głową z miną zrzędliwej teściowej i urządził sekretarzowi jeszcze jedną awanturę. Skrobek Drapek, będący naturą dość wrażliwą, wybuchł histerycznym płaczem. Papcio Bubel opuścił Oficynę i choć generalnie był raczej chudy i wyciągnięty, napęczniał z dumy niemal do rozmiarów Świętego.
– Idźcie się umyć, chłopcy. Obiad będzie za pół godziny.
– Papciu, musimy ci coś powiedzieć – oznajmił Sylwanus.
– Hę?
– Kiedy rozbiliśmy się w Wyjowilkach, zaatakował nas yeti arktyczny w koszulce z napisem „TAJNIAK!\" Całe szczęście, w porę trafił na nas Święty i zdjął go z bazooki. Jak myślisz, Papciu, co może oznaczać?
Bubel zakolędował z cicha pod nosem.
– To znaczy, że mamy przekolędowane od Greenpeace\'u. Jasna kolęda, kiedy oni dowiedzą się, że sprzątnęliśmy tego bydlaka, zrobią nam taką antyreklamę, że możemy wylecieć z rynku…
Dwóch młodszych elfów przeraziło się nie na żarty:
– I co teraz zrobimy?
– Zjemy obiad – Papcio Bubel poklepał się po brzuchu. Elfy często mawiały, że Naczelny Nadzorca jada jak wróbelek, bo wróbelki jedzą dziennie tyle, ile ważą. Papcio pochłaniał kolosalne ilości jedzenia i tylko Vinzent był w stanie mu dorównać, a mimo wszystko utrzymywał wspaniałą sylwetkę. – O pustym żołądku nie ma co debatować.
Papcio Bubel oddalił się postukując laską o marmurową, mozaikową podłogę i próbując przynajmniej udawać, że ma reumatyzm. Reumatyzm był cechą charakterystyczną wszystkich Naczelnych Nadzorców, lecz Bubel był wyjątkiem od dowolnej reguły. Sylwanus i Vinzent pobiegli chyżo do swojego pokoiku na drugim piętrze, gdzie zrzucili esesmańskie garnitury, upchali je w najdalszy kąt szafy, umyli nosy i przebrali się w tradycyjny elfi strój: zielone płaszcze do ziemi i czerwone buty o wielokrotnie zakręconych noskach. Zegar stojący na szafce pokazywał małą wskazówką słowo OBIAD. Było to dzieło Sylwanusa, którego od zawsze pasjonowały metalowe kółka i przekładnie, ale wykonane na prośbę Vinzenta. Zamiast godzin zegar miał napisy: „POBUDKA\", „ŚNIADANIE\", „DRUGIE ŚNIADANIE\", „OBIAD\", „PODWIECZOREK\", „KOLACJA\", „PRZEGRYCHA O PÓŁNOCY\" i „NIE SĄDZISZ, ŻE PORA COŚ PRZEGRYŹĆ?\" Duża wskazówka nie poruszała się nigdy i zawsze wskazywała na ostatni napis.
– Spóźnimy się na obiad! – jęknął Vinzent i oba elfy wybiegły na korytarz, pomalowany na złoto, niebiesko i czerwono, oświetlony pochodniami i ozdobiony liśćmi ostrokrzewu. Na zakręcie Sylwanus nacisnął przyłbicę autentycznej XIV-wiecznej zbroi gotyckiej, która, jak głosi legenda, należała do Papcia Bździucha. Kawałek ściany przesunął się w bok, odsłaniając przejście i wiodące w dół kręcone schody. Sylwanus i Vinzent zjechali w dół po poręczy. Schody prowadziły do zsypu, ale dwóch młodych elfów zeskoczyło w odpowiednim miejscu, pchnęło właściwą cegłę i po chwili wpadło do kominka w Sali Jadalnej na parterze. Wielka komnata była prawie całkowicie wypełniona elfami.
– Eee… HOHOHO – Vinzent spróbował dostosować się do sytuacji.
– Nie wydurniajcie się – burknął siedzący w pobliżu Papcio Bubel. – Idźcie na swoje miejsce.
– Obiad! – westchnął błogo Vinzent, kiedy zasiedli do stołu obok Kurta Kombajna. Zaraz potem przyszedł Ramzes i usiadł po drugiej stronie dwójki przyjaciół. Sylwanus ze zgrozą pomyślał, że mag znowu będzie demonstrował swoją kolekcję siedemdziesięciu dwóch rodzajów grzybic, zasiedlających jego język. Wkrótce parunastu elfów przyniosło wazy z cudownie pachnącą zupą i każdy nalał sobie ile chciał.
– …a ten mały, zielony, to specjalny rodzaj dermatomykozy. Sam go wyhodowałem, zajęło mi to trzy lata, ale mówię ci, Vinzent, było warto. Nazwałem go „Pleśniawką Ramzesa\", po łacinie Mycosia Ramsesii. To bardzo delikatny rodzaj grzybicy, podatny na zmiany temperatury i nadmierne działanie promieni słonecznych. Z kolei ta biała plamka na końcu języka…
Vinzent zafascynowany przyglądał się koloniom grzybic na języku czarodzieja, i przy okazji pochłaniał już drugi talerz zupy. Sylwanusowi zaś od samego słuchania robiło się niedobrze i nie mógł wmusić w siebie ani jednej łyżki. Vinzent szybko zaopiekował się zupą przyjaciela.
– Pyszna – powiedział, kiedy talerz był już do połowy opróżniony. – Nigdy w życiu takiej nie jadłem. Chciałbym się dowiedzieć, co to za zupka.
– Karaluchowa – Ramzes uśmiechnął się od ucha do ucha, a nawet trochę szerzej. – Mój specjał. Bubel w końcu dopuścił mnie do garnczków.
Vinzent, który akurat miał w ustach łyżkę, poseledynowiał na twarzy, złapał się za brzuch i wstał od stołu. Sylwanus ze śmiechu spadł z krzesła i śmiał się, póki nie zabrakło mu tchu.
– Mmngfhm – stęknął Vinzent, ciągle trzymając w ustach łyżkę. – Pfepłafam – i natychmiast wybiegł z sali jadalnej w kierunku pomieszczenia ze zgrabnym trójkącikiem na drzwiach.
– Vinzent! Czekaj! Na drugie danie będą karaczany w zasmażce! – zawołał za nim mag.
– Błuueeegh!!!
– Coś mi się wydaje, że Vinzent nie zdążył dobiec do ubikacji -Sylwanus smutnie pokiwał głową. Ramzes tylko wzruszył ramionami i wrócił do konsumpcji.
– Tylko posprzątaj po sobie, Vinzent – zawołał Papcio Bubel, nie podnosząc nosa znad talerza.
Ding. Dong.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Papcio Bubel zerknął za okno: śnieg znowu sypał jak wszystkie kolędy.
– Kogo kolędnicy niosą w taką pogodę? Juro, idź i zobacz, kto to. Jeśli to nie goblin, możesz go wpuścić.
– Niech Świrgiełka idzie.
– Świrgiełło, idź i zobacz, kto to.
– Niech Vlad idzie.
– Vlad, idź i zobacz, kto to.
– Niech Igor idzie.
– Ty gobliński pomiocie!
– Igor, idź i zobacz, kto to.
– Niech Spiritus idzie.
– Czki!
– No to niech idzie Sylwanus.
– Sylwanus, idź i zobacz, kto to.
– Niech Vinzent idzie, ma po drodze.
Papcio Bubel groźnie nastroszył brwi.
– Co, wy mnie wszyscy, lenie śmierdzące, w bambuko robicie?! SYLWANUS, IDŹ OTWORZYĆ TE KOLĘDNE DRZWI!
– Idę, Papciu…
Sylwanus wyszedł i wrócił po chwili.
– Kto to jest? – spytał Papcio.
– Nie wiem, ale chyba jakiś bałwan.
Do Sali Jadalnej wkroczył śniegowy bałwan z wystającymi z górnej kuli białego puchu parą wielkich, zielonych uszu i długim nosem (ale nie z marchewki) .
ŁUPS.
Poślizgnął się i przewrócił na kałuży zupy karaluchowej, która przed chwilą wywalczyła sobie niepodległość spod jarzma Vinzentowego żołądka.
– Sacrable, Bubel! -bałwan otrzepał się ze śniegu. Okazał się być elfem w wieku może 180 lat, o ciemnozielonych włosach, pokrytych czymś obrzydliwym i błyszczącym, w rozpiętej koszuli odsłaniającej kudłatą klatę i w cudacznych, rozszerzanych u dołu spodniach. Obcy pretensjonalnie kładł akcent na ostatnią sylabę. – Mógłbyś tu czasem posprzątać!
– Bulion?… – Papcio Bubel powstał ze zdumienia.
– Tehaz Gothfrid de Bullion! – oznajmił przybysz wyniośle.
– Bulion, zawsześ był dziwny, ale teraz toś się chyba za bardzo uczłowieczył – mruknął do siebie Papcio, tak, że słyszeli go tylko siedzący najbliżej Świrgiełło, kapitan straży, i Juro, doradca Naczelnego Nadzorcy. – Witaj w domu, Bulionie, czy też, jak chcesz, Gotfrydzie debulionie – powiedział Papcio głośno i uśmiechnął się nie do końca szczerze.
– Gothfridzie de Bullion – powtórzył elf z naciskiem. -Przez „ą\" na końcu. Nie przyjechałem tu wspominać dawnych czasów. Przybyłem, by pohozmawiać tu o interesach.
– Taa… intehesach . Siadaj, może zjesz thochę zu.. tfu! trochę zupy – w tonie Papcia dźwięczała nadzieja, że Bulion odmówi i pójdzie sobie.
– Aaach, dziękuję ci, Bubel. Widzę, że grzeczność nie do końca staniała jeszcze w twojej fabhyce.
Przez całą Salę Jadalną przebiegł szmer. Obcy elf pozwalał sobie na zbyt wiele. Papcio pobladł, a potem zrobił się ciemnozielony jak jakaś tropikalna roślina.
– Co to za typek? – mruknął Sylwanus. – Nie przypominam sobie, bym widział go kiedykolwiek wcześniej.
– To Bulion – zachrypiał Ramzes i zerknął prawym okiem na młodego elfa, podczas gdy lewe badawczo wpatrywało się w przybysza. – Tak w każdym razie brzmi jego prawdziwe imię, bo przezywali go „Rosół\". Opuścił fabrykę jakieś półtora wieku temu, kiedy był jeszcze młodszy od ciebie. Było to koło 1850, dokładnie kiedy, nie pamiętam, bo rzadko wówczas opuszczałem Katakumby, może trochę wcześniej, w każdym razie wtedy, kiedy ludzie dopiero zaczynali dostawać kręćka na punkcie kominów, smrodliwych dymów i metalowych kółek… Czekaj, Rosół znowu coś mówi…
Kiedy czarodziej rozmawiał z Sylwanusem, Bulion usiadł przy stole, zawiązał pod szyją serwetkę, powąchał zupę i skrzywił się z obrzydzeniem. Ramzes puścił do Sylwanusa oko.
– Aach. Sztuka kulinahna nie uległa pophawie od czasów mej ostatniej tu bytności. Nie masz może khewetek albo homaha?
– Komara? – zdziwił się Sylwanus.
– Co, może jeszcze żabich udek? – sarknął Naczelny Nadzorca.
– O, tak, bahdzo phoszę.
– Przestań wybrzydzać i grymasić, tylko jedz! – wybuchnął Papcio. – To dobra karaluchówka.
Bulion chrząknął, odsunął talerz i odwiązał serwetkę.
– Dziękuję, ale nie chciałbym nadużywać twej gościnności. Jak mówiłem, chcę z tobą pohozmawiać o intehesach… a! I żądam, byś thaktował mnie jak hównego sobie biznesmena, a nie podwładnego. Z tym skończyłem półtoha wieku temu…
– Słuchaj, Rosół -wtrącił się do rozmowy Juro. -Sorry, że ci przerywam, ale muszę coś powiedzieć. To mianowicie, że my, fabrykanci, przez ponad 2000 lat żyliśmy bez żadnych biznesmenów i jakoś nie odczuwaliśmy potrzeby, by to zmieniać. Żyjemy pod wodzą Papcia… to jest Naczelnego Nadzorcy, i nikt do tej pory nie ośmielił się stawiać mu warunków… – przez całą salę przetoczyła się burza oklasków. Najgłośniej klaskał oczywiście Papcio Bubel.
– Aaach, hozumiem. Dyktatuha. O la la, Juro, ale mi dogadałeś. A tehaz, Bubel, pozwól w końcu MNIE coś powiedzieć.
– Mów – rzekł Papcio Bubel. Im szybciej zaczniesz, tym prędzej skończysz, dodał w myśli.
– Świat idzie do przodu, lecz wasza fabhyka stoi w miejscu. Wasz hozwój technologiczny zatrzymał się u phogu XIX stulecia…
– Nie wie o kałaszach – szepnął Sylwanus do Kurta Kombajna.
– …tymczasem świat ludzi, któhymi tak niekiedy pogahdzacie, pomknął do przodu… We wszystkich dziedzinach techniki ludzie wyprzedzają was o dobhe dwa stulecia. Postęp jest wielkim dobhodziejstwem, czyni życie phostszym i łatwiejszym. Czynności, któhe dawniej zajmowały tygodnie, a nawet lata żmudnych prac, tehaz wykonuje się w ciągu kilku godzin. Pomyśleliście chociaż o takich cudownych wynalazkach jak komputehy, ponaddźwiękowe samoloty, telefony komóhkowe, telewizja…
– …bomby atomowe, dziura ozonowa, efekt cieplarniany, obrońcy praw zwierząt -wyliczał Papcio Bubel plagi tego świata.
– I kałasznikowy! – Dalenow z uśmiechem wyciągnął jeden zza pazuchy.
– Te akurat dobre są na gobliny – odparł Papcio i ciągnął:
– Czy ta twoja „technologia\" i „postęp\" w jakimś stopniu przyczyniły się do zmniejszenia głodu w krajach Trzeciego Świata, czy zapobiegły krwawym i bezsensownym wojnom, pogromom niewinnej ludności podczas II Wojny Światowej, a potem w Wietnamie, Iraku i wszędzie? Czy w jakimś stopniu ten „postęp\" przyczynił się do ochrony naszej Ziemi? Nie. Co chwila słyszy się, że jacyś naukowcy wynaleźli nowy rodzaj uprawy, która niby ma zredukować głód w ubogich krajach. I co? Czy odnosi to jakiś skutek? Bo ja żadnych skutków nie dostrzegam. Widzę za to tysiące ludzi mordowanych za pomocą coraz to doskonalszych narzędzi, pozwalających zabić wiele żywych istot za jednym zamachem. Przecież to właśnie wojna napędza potęp, wszystkie wynalazki są tworzone na potrzeby wojska. Widzę zagubienie i utratę sensu życia wśród ludzi, którzy mają i komputery, i telefony komórkowe, wszechogarniającą świat obojętność, hipokryzję i znieczulicę. Słyszę pośród mroków nocy polarnej jęki bólu naszej starej Ziemi, która cierpi, i to podwójnie, gdyż cierpi, gdy cierpią jej dzieci, i cierpi, gdy mordercze maszyny rozdzierają jej ciało, a skażenie obejmuje wszystkie sfery zamieszkałe przez istoty żywe. Czy do tej pory nie zauważyłeś, jak bardzo ludzie podobni są do lemingów: biegną przed siebie, zaślepieni szaleństwem, a każdy krok coraz bardziej zbliża ich do przepaści, która nieuchronnie zieje na ich drodze, o ile nie zmienią kierunku i nie zawrócą. Powiadam ci, Bulionie, powiadam ci ja, Bubel: my, elfy, żyliśmy według własnych zasad przez dwa milenia i , do kolędy, nie mamy ochoty tego zmieniać!
Papcio Bubel wykrzykiwał niemal ekstatycznie. Elfy wpatrywały się weń jak zaczarowane, nawet Vinzent, który wrócił z toalety lekki jak piórko. Kiedy skończył, nie było braw. Wszyscy byli zbyt zdumieni wystąpieniem Papcia, by zareagować w jakikolwiek sposób. Sześćset ust szeroko otwartych i tysiąc dwieście oczu zwróconych było na Naczelnego Nadzorcę.
Trwającą kilka dobrych uderzeń serca ciszę przerwał drwiący śmiech Buliona.
– Oooch, to było naphawdę dobhe. Phawie mnie przekonałeś. Ale – uśmiech znikł z jego twarzy, gdy pochylił się do przodu i zmrużył oczy – czasy się zmieniają. Nie możesz odghodzić się od świata, w którym żyjesz. kiedy on idzie do przodu, ty też musisz z nim pójść. Inaczej – zginiesz. A musisz też pamiętać o nadrzędnym celu fabhyki, któhej losy zbyt lekkomyślnie przekazano w ręce popędliwego i tempehamentnego gwałtownika: o phezentach.
– Co to ma do rzeczy? – obruszył się Papcio.
– Żyliście w ukhyciu przez dwa tysiące lat. Ale niedługo ten stan rzeczy może ulec zmianie. Niewiele jest miejsc, gdzie ludzie nie dotahli. Dothą niedługo i tutaj.
– Byli tacy, co myśleli, że dotarli. Dwieście kilometrów stąd ustawiliśmy tabliczkę z napisem TU JEST BIEGUN PÓŁNOCNY. Wyryliśmy też widoczny z kosmosu napis TU NIE MA I NIGDY NIE BYŁO ŻADNEJ FABRYKI. Jak dotąd nikt nie skapował, że to wszystko ściema.
– Ale sam wiesz, że phędzej czy później was odnajdą. Co wtedy?
– Wtedy uznają odkrywców za wariatów. Tacy są ludzie.
– Niekoniecznie, Bubel, niekoniecznie. Ludzie wierzą dzisiaj w takie dziwne rzeczy, że uwierzą i w was. I co wtedy?…
– Co „i co wtedy\"?
– Znasz ludzi… Hozumiesz, uhośnie ci konkuhencja… co wtedy?
– Nie boję się konkurencji. Ludzie wybiorą starą, dobrą markę – „Elfik & Elfik Corporation\", jeśli wszystko się wyda, choć nie ukrywam, że przynajmniej ja wolę pracować w sekrecie, jak to było do tej pory. A zresztą, jaki człowiek chciałby robić konkurencję firmie, zajmującej się darmową produkcją prezentów? Ci ludzie są kolędnymi materialistami, nie zrobią niczego, jeśli nie spodziewają się z tego żadnych korzyści.
– A gdyby konkuhencja powstała PRZED ujawnieniem wszystkiego ludziom? -twarz Buliona przybrała chytry wyraz.
– Mówisz od rzeczy, Bulion. Jak ludzie mogliby nam robić konkurencję, gdyby wcale o nas nie wiedzie… – Papcio Bubel urwał w połowie zdania. otworzył oczy szeroko, przełknął ślinę, mocno zacisnął ręce na rzeźbionych oparciach krzesła, aż poseledynowiały mu knykcie. W Sali Jadalnej rozległ się szmer oburzenia i przestrachu.
– Nikt nie mówi o ludziach – rzekł cicho Bulion głosem metalicznym niczym pocieranie noża i widelca.
– NIE OŚMIELISZ SIĘ!!! – Świrgiełło zerwał się z miejsca i przeładował karabin. Ten i ów elf zerwał się z miejsca i zaczął kolędować i wygrażać przybyszowi. Co odważniejsi chwycili za sztućce, obok głowy Buliona rozbił się na ścianie talerz z karaluchówką. Elf nawet nie mrugnął okiem. Papcio chwycił Świrgiełłę za rękę i z całej siły uderzył chochlą w stół.
-CISZA!!!
Poskutkowało. Wszystkie szmery ucichły jak ucięte nożem. Gdy Papcio Bubel Krzyczał, wszystkie inne odgłosy zamierały. Naczelny Nadzorca puścił Świrgiełłę i zwrócił się do Buliona:
– Był już taki, co próbował tego dokonać, Bulion. Jego kariera była jednak krótka jak błysk meteorytu przy świetle gwiazdy, która świeci od zarania dziejów. Upadł równie gwałtownie jak się pojawił. Nazywał się Dziadek Mróz.
– On ciągle żyje – zauważył Bulion.
– Egzystuje, ale nie żyje. Schronił się gdzieś na najdalszym krańcu Syberii i oby tam pozostał do końca swych dni. Cokolwiek planujesz, niech jego los będzie dla ciebie przestrogą.
– Ależ ja nie chcę z tobą walczyć, Bubel! – Bulion uniósł obie dłonie spodnią stroną w kierunku Papcia. -Chcę ci coś… zaphoponować. Masz hację, założyłem własną fabhykę – Las Elfas.
– Po co? – zdziwił się Papcio.
– Dla tego samego powodu, dla którego Wielki Papcio Nesquik założył tę fabhykę, dla powodu, dla któhego wszystkie elfy hobią to wszystko, co hobią: dla zasady.
– Co to za propozycja? – zapytał Bubel. jego oczy miotały nie tyle iskierki, co całe ogniste deszcze gniewu, przy których nawet fajerwerki Ramzesa wysiadały. Miał ochotę odrzucić ofertę Buliona nawet się z nią nie zapoznawszy.
– Mam sprzęt: komputehy najnowszej genehacji, niezawodne maszyny, wszystko, czego potrzeba. Ty – nie masz nic…
– Ma sześćset elfów, sześćset serc bijących w słusznej sprawie! – Kurt Kombajn zerwał się z miejsca.
– …poza pahoma tanimi pohadzieckimi taśmami phodukcyjnymi.
– Ej! Sam je kupowałem na ruskim bazarze! – zaperzył się Juro.
– Mam, tak jak moje elfy, wiarę w słuszność naszej sprawy – rzekł Papcio Bubel cicho, powoli i twardo.
– Wiaha!… Czymże jest wiaha?… Wiaha jest złudna.
– Wiara wystarczy.
– Jesteś zbyt sentymentalny. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na sentymenty. W każdym hazie, Bubel, chcę ci w końcu powiedzieć, dlaczego tu jestem. Oto cel mej wizyty: dokonajmy fuzji naszych fabhyk. Niechaj „Elfik & Elfik Corporation\" i „Las Elfas\" staną się jednością.
[1] Nieoficjalnie Papcio. Tytułu „Naczelnego Nadzorcy\" Bubel używał tylko podczas snobistycznych spotkań lub gdy chciał podkreślić swój autorytet. Do tego drugiego celu równie dobrze nadawał się jego potężny głos i drewniana laska. Jakby nie patrzył, do pierwszego chyba też. Papcio Bubel był autokratą.