
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
-No, kanalie, bando świńskiego łajna! – krzyk dowódcy konwoju odbijał się od ścian wąwozu, docierał do uszu każdego więźnia, wwiercał się w mózg, przeszywał na wskroś, szarpał do szpiku kości -wiecie, gdzie wasze miejsce, jednak pełen litości Władca postanowił dać wam jeszcze jedną szansę. Pełen litości, diabli pomiocie! To, w co nigdy nie wierzyliście! No! A teraz ustawić się! Kobiety na lewo! Na lewo powiedziałem, taka wasza mać! Gdzie indziej pójdziecie! Nasz Władca obiecał was bohaterom pustynnych wojen. A ty gdzie się wybierasz, psi synu?! Tutaj stać! – krzyknął do jakiegoś brodacza próbującego schować się na zboczu wśród kamieni. Błękitna błyskawica pomknęła w stronę niedoszłego uciekiniera, rozbijając ogromny głaz na dwie części tuż przed jego nosem.
-Wszyscy jeszcze będziecie mogli wiernie służyć Władcy – kontynuował dowódca – ale najpierw musicie sobie na to zasłużyć!
-Ja tutaj wcale się nie pchałem! – gdzieś ze środka zbitych w gromadę skazańców doszedł gniewny okrzyk.
-Właśnie, a ja praw waszych nigdy nie łamałem – zawołałem ośmielony zachowaniem owego nieznanego jeszcze współtowarzysza niedoli. Będę musiał się do niego przecisnąć, razem nie zginiemy.
-Coo?! Ścierwa! Nie pyskować mi tutaj! Większości z was zdaje się, ze nie złamaliście żadnego paragrafu. Bo tak je interpretujecie, gady przebiegłe! A jesteście tutaj za to samo: szerzenie wrogiej propagandy. I ukrywanie postępków przed naszymi urzędnikami. Paragraf 404. Teraz już wiecie, że nic nie da się ukryć. Ci dla których pracujecie, nie patyczkowaliby się tak jak my tutaj!
-Dla nikogo nie pracowałem oprócz samego siebie! – znowu ten sam głos gdzieś ze środka. Na chwilę oślepiła mnie błyskawica padająca z ręki dowódcy.
-A teraz naprzód marsz!
Przechodząc obok miejsca, z którego poprzednio krzyczał nieznajomy, zobaczyłem wypalony krąg ziemi. Bose stopy współwięźniów rozniosły już na boki kupkę szarego popiołu. Jak widać lepiej być posłusznym. Kto się wychyla, ten idzie tam, gdzie – według dowódcy – iść powinien już wcześniej.
Strażników nie było wielu, ale i tak nie dałoby się uciec. Po pokonaniu tunelu (bez światełka) cały czas maszerowaliśmy pod górę. Ściany raz były niemal pionowe, innym razem sprawiały wrażenie łagodnych pagórków. Gdyby nie to, że ich czubki ginęły gdzieś w chmurach. Oprawcy byli dziwni ze swoimi staroświeckimi przekleństwami i prowadzili nas w równie dziwną krainę. Ani dnia, ani nocy, ciągle taki sam półmrok. Żadnej roślinki, niczego co jakoś mogłoby uradować zmęczony wzrok. A i tak trudno jest podnieść głowę. Na ziemi widać plamy krwi, ale nie czerwone, bo w tej krainie nic nie ma koloru. Stopy rozorane ostrą skałą, ale trzeba iść bez końca! To ma być to zmiłowanie, łaska Władcy?
Rozmawiać nie wolno, nie wolno nawet spojrzeć w oczy towarzysza. Nie wiem jak oni to wykrywają, ale paru więźniów już zakneblowali. Innemu zawiązali oczy. Tak więc – pięta poprzednika, kamień, błoto pył, i tak w kółko. Oni nie śpią, i nam też sen ponoć już niepotrzebny. Tylko marsz bez końca, bez postoju.
Pragnienie. Mówią, że to nie szkodzi. W tym kraju nie umiera się z głodu ani pragnienia, taka zasada. Choćby język przysechł ci do podniebienia, a żołądek do kręgosłupa, będziesz szedł. Nie upadniesz, nogi niosą same. Taka zasada. Będzie jednak boleć. Taka zasada. Kiedy skończy się ten marsz? Niechże zacznie się już katorga, wszystko lepsze od niego! A może katorga na tym właśnie polega, na wędrówce bez końca? Bzdura! Z trudem podnoszę głowę. Chyba widać już koniec wąwozu. Nareszcie! Żyjemy!
A jednak nie. Tylko rozwidlenie. Dalej pod górę… Cholera, ile ma ta góra? I ile już właściwie idziemy? Przecież nie pędzą nas w kółko, bo nigdy droga nie wiedzie w dół. Zbocza to przysuwają się, to oddalają, ale zawsze sięgają w niebo. Coraz zimniej, stopy drętwieją, dłoni już dawno nie czuję.
-Staaać! – wrzask dowódcy niczym grom spadł na katorżników. – Dość macie tego marszu w zimnie, sługusi szatana, co? Ja wam dam zaraz dość! Tam jest kupa kamieni. Ruszać się! Każdy bierze po jednym. I po zboczu. Chcecie być szybciej na górze, nie? – szydził dowódca. – Jak doniesiecie, skończy się pierwszy etap. Do roboty!
Stanąłem przy swoim głazie. Przecież ja tego nie uniosę! Co oni, powariowali? Więzień przede mną jakoś udźwignął, nogi mu się trzęsą, ale idzie. No no, nie spodziewałem się tego po nim. Tak chuderlawo wyglądał, skóra i kości! Zresztą wszyscy tak wyglądamy. Bez wiary obejmuję głaz rękoma. Ma powierzchnię jak papier ścierny, rani dłonie. Próbuję podnieść. O dziwo, powoli odrywa się od ziemi. Na tyle ciężki, że wszystkie mięśnie bolą, na tyle lekki że da radę unieść. Te skurczybyki naprawdę umieją człowieka zamęczyć.
Jakoś taszczę go po zboczu. Jest na tyle stromo, że ciężko iść, ale nie na tyle by od razu spaść. Wszyscy chwieją się, sapią, nie da rady przystanąć. Znów jakaś obca siła ciągnie nogi, zmusza do ruchu, nie pozwala odpocząć. Pot spływa po całym ciele, brak tchu. Zatrzymać się, choćby na chwilę, chwileczkę! Przypominam sobie mit o Syzyfie. Stać ich na coś takiego. Ale póki co nikt nie gubi głazu, bo i zbocze się nie kończy.
Nie wiem ile to trwało, ale w końcu doszliśmy. Sam w to nie wierzę… Hurra, udało się! Jednak nie są tak źli, jak myślałem. Czyżby dowódca się zmienił? Albo nie, po prostu ma jaśniejszą szatę. Zresztą nieważne, i tak wszyscy oni tak samo wyglądają. Wytężam oczy, może jakoś rozróżnię. Jednak to nie tamten, ma inny głos.
-No, katorżnicy! Przeszliście już pierwszy etap, wiecie jak tutaj jest. Znacie nasze prawa. Wiecie, że Władca nasz jest łaskawy. Jeszcze raz przeanalizował wszystkie winy. Specjalnym dekretem skrócił każdemu z was wyrok dwukrotnie. Potem pójdziecie do lepszego świata, by cieszyć się Jego panowaniem, uwierzcie. Pamiętajcie o posłuszeństwie, bo inaczej zaprzepaścicie szansę. A teraz za mną, pokażę wam, gdzie będziecie pracować. A te kamienie stoczyć na dół – dodał, jakby dopiero teraz zauważył głazy leżące u stóp każdego więźnia.
Z tego co zdążyłem się zorientować, byliśmy na jakimś płaskowyżu. Jaka to mogła być wysokość? Wiał lodowaty wiatr, chmury niemal dotykały czubka głowy. Dostaliśmy wreszcie ciepłe stroje, a co najważniejsze buty.
Ból w całym ciele jakby się zmniejszył, a może to ja się przyzwyczaiłem. Szliśmy dość długo, znowu straciłem rachubę czasu. W końcu naszym oczom ukazała się szara budowla, kształtem przypominająca bunkier wielkości centrum handlowego. Jak się okazało, bunkier stał na przeciwległym brzegu płaskowyżu. Od strony zbocza wystawało z niego siedem stalowych rur o średnicy tunelu kolejowego każda. Z niektórych z nich płynęło więcej wody, z innych mniej. Każdy strumień wyżłobił sobie w zboczu osobne koryto. Nowy dowódca znowu przemówił
-Oto źródło wszystkich wód. Waszym zadaniem jest regulowanie przepływu zgodnie z naszymi rozkazami. Wiecie, w naszym kraju nie używa się maszyn. Maszyny nie mają duszy. Dlatego jesteście potrzebni naszemu Władcy, i w przyszłości odwdzięczy się za dobra pracę.
Pomimo braku okien, wewnątrz budowli było dość jasno. Jakieś sztuczne oświetlenie widocznie, tyle że źródła nie mogłem dostrzec. Na samym środku znajdował się zamknięty od góry zbiornik wodny. Sądząc po ciśnieniu, z jakim z niektórych rur tryskała woda, zbiornik był szczelny ze wszystkich stron. To znaczy nie dostrzegłem żadnych kałuż ani przecieków. Od zbiornika odchodziło owe siedem widocznych na zewnątrz rur, przy każdej znajdował się zawór wielometrowej średnicy. Na nasz widok pracujący przy rurach robotnicy ustawili się w szeregu i odmaszerowali. Z czego oni się tak cieszą? Czyżby koniec katorgi?
-Do każdego zaworu przydzielam po dwunastu ludzi. Podzielcie się sami. Reszta idzie pod zbiornik, pilnować przepływu ze źródła. Słuchać nadzorcy, on wie gdzie jaką wodę kierować. Nie lenić się, kręcić tak silnie jak się da. Musicie umieć w jednej chwili zamknąć zawór, a w drugiej otworzyć go w pełni. Do roboty!
Ludzki ten nadzorca, szczególnie w porównaniu z tamtym wrzeszczącym sadystą. Dowodzi stanowczo, ale nie znęca się. Praca przy zaworach jest ciężka, każdy musi mieć napiętą uwagę. Regulacje przepływu są dosłownie co chwilę, a spróbuj się pomylić choć o parę centymetrów! Plan przepływów się wali, nadzorca nie może dojść do ładu, haruj jak dziki wół aż wszystko się wyrówna! Dobrze, że aż tylu nas jest, jakoś się pilnujemy żeby za bardzo nie pokręcić. Tyle że dalej nie wolno rozmawiać, to jakiś odgórny przepis podobno. Przez naszą rurę woda leci jakoś dziwnie. U innych albo mało, albo średnio, a u nas raz nic, potem chlusta na całość, po chwili mały strumyczek. Ponoć sam Władca daje rozkazy dotyczące rozdziału wód.
Nie wiem jak długo pracowałem. Widać wystarczająco. Tak wycyrklowali z tą robotą, że chłoniemy bez zastanowienia wszystko co mówią. O to pewnie im chodziło, no i co z tego? Taka ich resocjalizacja widać. Grunt że puszczają na wolność – do lepszego świata niż ten, z którego przybyliśmy.
Ach, jak wspaniały jest nasz Władca! Wie, że już nie zrobię nic złego. Ten paragraf 404 słusznie mi wlepili. Jak mogłem być taki głupi? Lecz Władca wybaczył. Nawet takiemu jak ja, dawnemu przeciwnikowi systemu. Pracuję w urzędzie imigracyjno-deportacyjnym. Przydzielili mnie, choć kiedyś uległem propagandzie Wroga! Nie mogę zawieść oczekiwań. Jestem lojalnym obywatelem idealnego świata. Jak tylko skończyłem katorgę, poczułem w całym ciele niesamowitą błogość. Zniknęły ból, głód, pragnienie, wcale nie muszę jeść ani pić. Im mocniej chwalę Władcę – myślą, słowem, czynem – tym większa błogość.
Aj, szuje! My deportujemy degenerata, który nigdy swych potwornych zbrodni nie odpokutuje – oni go z powrotem. Ile razy można na etap wysyłać tego samego? W zasadzie katorga ma na celu wprowadzenie do naszego świata, oczyszczenie, danie szansy poprawy – ale komu tu dawać szansę? On się tylko tam nadaje. Tamci lubią takich. Ale oczywiście na złość nam wyrzucają go z powrotem.
Ciekawą sytuację w naszym świecie mają kobiety, szczególnie jeśli chodzi o Departament Pustynny Wschodni. Tam podobno panują inne prawa, niż u nas. My nie potrzebujemy kobiet, by czuć rozkosz. Wystarczy nam służba Władcy. Ale dla bohaterów pustynnych walk widać nie wystarczy. Toteż wszystkie kobiety kierujemy tam. Po siedemdziesiąt dwie na jednego. Oczywiście one również są szczęśliwe – spełniają przecież wolę Władcy. Z tym Departamentem to w ogóle niezła heca. Tamci bohaterowie dawnymi czasy zwalczali tutejszych bojowników, zresztą z wzajemnością, nim poznali całą prawdę o Władcy. Ale ponieważ i jedni i drudzy myśleli, że dobrze służą Władcy – trafili do naszego idealnego świata.
Kanalie! Najlepszych ludzi nam podbierają! Czasem porywają, czasem kuszą – i czasem osiągają skutek. Biorą tych, którzy zwątpili w dobroć Władcy. Jak można w coś takiego wątpić? Paragraf 404. Ale to nie powód by trafić TAM. Co najwyżej tam gdzie ja byłem, aż się ich uzdrowi. Strażników też nieprzyjaciel kołowaci, tak że z konwojów katorżniczych za byle co piorunem więźniów posyłają TAM. Cholera, jak byłem tego blisko ze swoimi myślami w czasie marszu! Aż mi skóra ścierpła.
Prawdę mówiąc, przeżyłem szok. Ten człowiek nie powinien tutaj się dostać. Przecież on nie łamał systemowych paragrafów, a kryminalne! Ilu on ludzi zabił? I ponoć miał krótszy wyrok ode mnie, bo paru urzędnikom wyznał winy i odpowiednio zapłacił. To znaczy według oficjalnych stawek. Państwowych.
Co ja śmiałem przed chwilą pomyśleć? Wroga agentura nie śpi. To oni podsunęli mi tego człowieka i tę myśl. Przecież 404 – to najgorsza zbrodnia świata! Mnie, niegodnemu, Władca przebaczył – a miałby nie przebaczyć tamtemu? Co za bzdura! Jest łaskawy dla wszystkich, którzy chcą Mu służyć. Muszę się przyznać do tej potwornej myśli. Czym prędzej zmienić miejsce służby, widać jestem zbyt słaby aby oprzeć się złu.
Awans! Pomimo złych myśli, awans! Jakże wspaniałomyślny jest nasz Władca! Teraz zajmuję się ratowaniem ludzi z kataklizmów. Konkretnie powodzi, bo od innych klęsk jest reszta brygady. Te patałachy katorżnicy tak leją wodę, że czasem zatopi jakieś miasto. Jak mogą? Nasza brygada tak nie lała, pilnowała się. A jak już zatopi, robimy wszystko by jak najwięcej uratować. Godnych i niegodnych, po równo. Nawet częściej niegodnych, aby uwierzyli w dobroć Władcy. Godni i tak będą wierzyć.
-Hej, urzędniku! – usłyszałem za sobą głos – jestem twoim nowym kierownikiem. Tutaj masz normy wodne dla każdej rury, zrób coś z tym. Leją cholery jak chcą…
Spojrzałem na kartkę. „Sektor BD456 zatopić. W trybie ekspresowym przywołać dwa tysiące ludzi. Cudownie uratować pięcioro. Nagłośnić propagandowo – musi pozostać choć jeden antysystemowy". Nie wiem co o tym myśleć. Wychodzi że kataklizmy są planowane dla celów propagandowych? Co za bzdura! Ale papier był prawdziwy, widniała na nim odpowiednia pieczęć.
Spojrzałem na przybyłego. Koleś nie wyglądał mi na szefa. Podprowadził kwit? Ale po co? Czyżby…? Tak, to agent! Szatę ma dość pobladłą, na dole poplamioną. A te skrzydła – tak jakby męką dla niego były! Poczekaj no jeszcze…
Wtem oślepiła mnie czerwona błyskawica. Wszelka błogość zniknęła, przecież była sztuczna i ogłupiająca! Ile zła już wyrządziłem? Wiedziałem teraz wszystko. Te zawory, ten niesprawiedliwy rozdział. Bo stąd potrzebni ludzie do tego, a stąd do tego. Propaganda, że jest w tym jakiś wyższy cel. Jedynowładztwo, jedyny cel. Propaganda, uratowanie jednego istnienia przy zabiciu miliona. I ludzie cieszą się z tego jednego, zamiast płakać nad milionem. To ma być idealny świat? To ja dziękuję!
A co z kobietami? Poszły służyć wojownikom pustyni? I cały tamten Departament. Dobre sobie, Władca jest jeden. Tak samo okrutny wszędzie. Wszystko widzi, to prawda. Wybacza? Tak jak to widzieliśmy. Ma dobrą zabawę, gdy obie strony tłuką się za niego. Uciec stąd? Nie! Obalić tyrana! Obalić!
Zobaczyłem nadzorcę, bezgłośnie opadającego na skrzydłach. Świsnęła błękitna błyskawica.
Obudziłem się na bruku. Był twardy, ale ciepły. Miłe urozmaicenie, bo tam nigdy nie było wystarczająco ciepło. Z trudem otworzyłem bolące oczy. Jednostajne, żółtopomarańczowe światło niosło ukojenie. Podniosłem się. Dookoła, niezbyt daleko, stały różnokolorowe dwupiętrowe kamieniczki. Koło każdej rosło drzewo o soczyście zielonych liściach. Niektóre uginały się od owoców. Poczułem wzbierający głód – nie wiem ile nie jadłem, tam nie było mi to potrzebne. Ani dozwolone. Sama sztuczna błogość miała za wszystko wystarczyć. Po rynku chodzili ludzie – spokojnie, dostojnie. Nie latali z rozkazami, a spacerowali, każdy we własnym celu. Nikt ich nigdzie nie gonił. Jeden z nich przystanął tuż obok. Z przerażeniem dostrzegłem rogi na jego głowie.
-Witaj w Świecie Nieuległych. Nareszcie udało ci się uciec z tego… nieba. Chodź, pokażę ci naszą akademię wolnej myśli, zaprowadzę na wybory nowego szefa. Tak, możesz głosować, przecież jesteś naszym obywatelem. Nie musisz się już bać – wybuchnął śmiechem, widząc moje przerażone spojrzenie.
Cały czas patrzyłem na jego rogi.
A to – pokazał na czoło – pamiątka tamtych. Jak muszą puścić, to za karę oszpecą na zawsze. I tak ci się upiekło. Zobaczyli, że nawet ekstra dawką propagandiolu nie wyrzucą z twojego umysłu samodzielnego myślenia. Tak, ta błogość ma nazwę propagandiol i unosi się w powietrzu. Sami cię wyrzucili. Ale widziałbyś blizny niektórych po odstrzeleniu skrzydeł podczas ucieczki! Nie wiem co oni mają w tym swoim ogniu, że nie goją się przez lata. Dobrze, że cię to ominęło. Chyba nie wierzysz w to, co mówi o tym miejscu ichnia propaganda? – mówił spokojnie, chcąc rozwiać przykre wrażenie jakie sprawił w chwili spotkania.
-Dobra, a czym mam się niby tu zajmować?
-Nie musisz niczym. Nie musimy pracować, wszystko robią automaty. Ale jeśli chcesz poczuć się potrzebny, to możesz zawracać z granicy prawdziwych przestępców przysyłanych stamtąd – dyskretnie wskazał palcem w górę – widzisz, czasem nawet tamci czują, że ktoś nie zasłużył na propagandiol. Ale dlaczego, powiedz, taki degenerat ma grzać się u nas? Bez końca niech przechodzi czyśćcową katorgę, to mu się tylko należy, nieprawdaż?
-Ech… A nie dałoby się wrócić na ziemię?
Że też wcześniej o tym nie pomyślałem. To znaczy nie pomyślałem z powodu propagandiolu. Z resztą tylko oficerów puszczali na ten niepewny teren, a ja byłem drobnym urzędniczyną. Może tutaj się uda..
-Naprawdę chcesz? Proszę bardzo. Tylko nie głoś naszej chwały. Myśl tak, jak myślałeś przed tym wszystkim. Paragraf 404, „God not found" – zażartował nieznajomy – Ale zastanów się jeszcze. Złe wspomnienia z czasem przeminą, a tutaj naprawdę jest lepiej niż na Ziemi. Jeszcze cię propagandiolem trafią i co będzie…
-Pomyślę
-Masz na to dużo czasu, całą wieczność. Myślę że przy końcu świata staniesz po właściwej stronie.
Obrzydliwy, błędny, ociekający ciągnącym się śluzem zapis dialogów, dialogi sztuczne jak uzębienie prezydenta, brak konsekwencji w zapisie myśli postaci i narracji, sama narracja jest niby pierwszoosobowa (z czego zdajemy sobie sprawę nagle po pierwszym akapicie), ale jakoś nie wnosi to konsekwencji w narracji... cały tekst wygląda jakby nie przeszedł nawet wstępnej korekty - albo autor nie potrafił jej przeprowadzić (osobiście skłaniam się ku drugiej opcji...), a fantastyka nie ma tu żadnego znaczenia dla fabuły. Ot, jakieś filozoficzno-polityczno-ustrojowe ochłapy z głowy autora.
-No, kanalie, bando świńskiego łajna!
Argh! I niech to dunder świśnie, hultaje!
krzyk dowódcy konwoju odbijał się od ścian wąwozu, docierał do uszu każdego więźnia, wwiercał się w mózg, przeszywał na wskroś, szarpał do szpiku kości
Skąd bohater-narrator wie, co się dzieje w głowie każdego więźnia?
Strażników nie było wielu, ale i tak nie dałoby się uciec.
Paru strażników na krzyż, tłum więźniów, ale i tak nie da się uciec. To przecież takie oczywiste, po co pisać dlaczego...
Ściany raz były niemal pionowe, innym razem sprawiały wrażenie łagodnych pagórków. Gdyby nie to, że ich czubki ginęły gdzieś w chmurach.
Raz niemal pionowe, raz pagórki ginące w chmurach... a wokoło rozległ się ogłuszający zapach fiołków... A może ktoś zapomniał dokończyć zdanie, albo wstawić przecinek - tudzież dolać trochę sensu?
"Co ja śmiałem przed chwilą pomyśleć?"
Wystarczy usunąć jedną literę: Co ja miałem przed chwilą pomyśleć? - i oto mamy idealny komentarz do tego tekstu. "Ale o so chozzi...?"
Niezły usypiacz. Próbowałem jak należy, od początku. Przetarłem oczy, skoczyłem na koniec. Podparłem powieki zapałkami, podjąłem desperacką próbę zapoznania się ze środkową partią tekstu i musiałem zaparzyć mocną kawę... Nie wiem, czego brak w tym opowiadaniu --- ale wiem, że jak dla mnie nieczytalne.
P.S. Może o te tak zwane filozofie, wspomniane przez Mortycjana, chodzi?
"Ale o so chozzi?", że powtórzę za Mortycjanem, i to już właściwie wszystko, co chciałem powiedzieć.