Święta, święta i… za chwilę święta.
Wśród szczurów lądowych panował przedwigilijny szał. Szczurzyce krzątały się w norach, przygotowując potrawy, a szczury biegały w tę i we w tę, szukając odpowiedniego drzewka, co by schować pod nie przeróżne kolorowe pakunki. Malutkie szczurzątka rumieniły się – choć tylko u tych z łysymi główkami było to widać – na myśl o górach prezentów, które zobaczą po wszamaniu całej przepysznej wigilijnej kolacji.
Książę Gluteus próbował unikać króla, własnego ojca. Upierdliwy zgred nie chciał dać mu spokoju, bo wymyślił sobie, że w tym roku musi wyjątkowo przygotować się na potencjalne przybycie zagubionego wędrowca. To właśnie Ratlandię miano zapamiętać jako najbardziej gościnne miejsce na tym bobków padole, a król Ogonos Pierwszy przyjął sobie za cel dopilnowanie, aby rzeczywiście tak było. Jego syn i następca miał mu towarzyszyć we wszystkich przygotowaniach.
A przynajmniej tak księciu mówiono.
– Gluteusie!
Głos króla rozszedł się po korytarzach i salach pałacu niczym grom w letnim powietrzu. Książę odruchowo podwinął ogon, pisnął, ale po chwili oprzytomniał i pomknął w stronę królewskiej kuchni. Biegł w stronę drzwi, był już blisko! Wpadł na nie całym ciałem, lecz wbrew oczekiwaniom – nie ustąpiły. Rozkwasił sobie nos, odbił się od nich z głuchym stęknięciem i upadł na ziemię jak długi.
Rzeczywistość zawirowała, zrobiła fikołka i zaczęła zmieniać się w jakże piękne, rozgwieżdżone niebo.
– Gluteus…!
Głos króla brzmiał jakby spod wody. Z początku ledwie słyszalne kroki monarchy z każdą chwilą nabierały wyrazistości.
– Glucio! Tu jesteś, synciu!
Ogonos chwycił Gluteusa za futro i jednym zdecydowanym ruchem postawił na łapy. Młodzian otrząsnął się i po chwili był już z powrotem na ziemi.
W większości.
– Ojcze, ja… yyy… – zaczął książę, ale odpowiedział mu pobłażliwy wyraz królewskiego pyszczka. – Przepraszam!
– Chodź, młodzieńcze. Jako przyszły król musisz się nauczyć co nieco. – Ogonos chwycił syna pod ramię i pokierował w stronę korytarza, którego ściany zapełnione były portretami przodków oraz obrazami ukazującymi słynne wydarzenia z historii królestwa.
Gluteus, chcąc nie chcąc, rozglądał się na boki, widząc to pyszczki swych dziadów, to chaotyczne bitwy, w których chorągiew Ratlandii górowała nad słabymi wrogami szczurzego narodu. Gdzieś w sercu księcia tlił się płomyk patriotyzmu i ciągoty do nauki, walczący o dominację z chęcią wyżarcia sporej części zapasów świątecznych.
W końcu król zatrzymał się i wskazał łapką wiszący przed nim szeroki obraz. Dziesiątki statków dobijały do plaży, ustawieni w szyku włócznicy szczurów lądowych i zeskakujące na suchy ląd świnki morskie – lud zagorzałych wojowników i piratów.
– Świnkingowie… – westchnął Ogonos. – Atakują równo co pięć lat, a właśnie mija piąty rok od ostatniego najazdu.
– Wiem, pamiętam – odparł książę od niechcenia.
Uciekł wzrokiem do majaczących w oddali drzwi do kuchni, skrywających największe skarby Ratlandii. A przynajmniej największe skarby dla Gluteusa. Zatrzepotał wąsikami z tęsknoty i wrócił wzrokiem do króla.
– Zawsze odpowiadaliśmy mieczem, za każdym razem celowaliśmy w nich włóczniami i grotami strzał – opowiadał Ogonos. – Nasze spotkania nigdy nie przebiegały pokojowo.
– No tak, bo to barbarzyński lud – odpowiedział syn i trzepnął ogonem. – W nienawiści do świnek morskich, tak zostałem wychowany!
– I zawsze przegrywamy, zawsze na tym tracimy. – Król spuścił głowę, przymknął na chwilę oczy. – Nigdy nie wychodziliśmy z tych konfliktów z tarczą. Jedyny lud, który potrafi z nami wygrać!
– I tak nic nie zmienimy…
– A właśnie, że zmienimy! – Oczy króla zapłonęły nowym ogniem. – Zmienimy, bo nadszedł czas, kiedy przybycie świnek nie spotka się z rzezią nieszczurzątek i szczurzątek. I ty będziesz miał w tym kluczową rolę!
Gluteusowi zrobiło się gorąco. Strzelił nerwowo wzrokiem na boki, przełknął ślinę.
– Co masz na myśli, ojcze? – zapytał, ledwo powstrzymując drżenie głosu.
– Pójdziesz na czele poselstwa do morskich najeźdźców!
Krew odpłynęła księciu z głowy. Wszystko wokół zniknęło, przed jego oczami został jedynie rozpromieniony pyszczek ojca. Ugięły się pod nim łapki i otoczyła go przytulna ciemność.
***
– Za jakie grzechy – jęknął Gluteus, wpatrując się w rozciągniętą na całą szerokość horyzontu linię brzegową. Pagórkowata łąka przypominała wzburzone morze, okiełznane przez lud świnkingów.
Posłańcy Ratlandii podążali plażą od wielu dni. Książę i kilku przybocznych niosących dary dla najeźdźców mknęli przez pokryte śniegiem łąki, by pochylić głowy przed barbarzyńcami. Wyruszyli, gdy do ich uszu dotarły wieści o lądowaniu świnek na północy kraju. Czyli tym razem próbowali zacząć od mniejszych osad, skubańcy! Woleli rozbujać apetyty powoli, zanim przejdą do najsmaczniejszego kąska.
– Oj tam, ramciamciam i po sprawie! – wtrącił się niemalże zawsze wesoły Skrotons. – Nawet nie zauważysz, kiedy będziemy w domu, panie.
Skrotons, pomimo swojego… specyficznego zachowania, był jednym z najbardziej zaufanych wojów króla. Ogonos powierzył mu i kilku innym życie swojego następcy, więc wojownik z pewnością miał głowę na karku! A przynajmniej Gluteus starał się w to uwierzyć. Od podrostka marzył, by uczynić coś wielkiego, zapisać się na kartach historii. Nareszcie miał okazję!
Ale się z deczka bał.
Zwłaszcza teraz, gdy zauważył łopoczące w oddali proporce i wyrzeźbione na dziobach statków paszcze przerażających gryzoni. Spojrzał za siebie, na ciągnięty przez chomika pociągowego wóz z kosztownościami. Westchnął przeciągle i z powrotem wbił wzrok w statki.
No nic, trzeba zrobić swoje. A co będzie to będzie, najwyżej trafi do Szczuredenu, gdzie będzie mógł jeść, ile chce w nieskończoność.
Nie taka zła ta wizja, pomyślał i od razu jakoś tak lżej mu się zrobiło na sercu.
Byli już całkiem blisko, gdy zza otaczających ich pagórków wyłoniło się kilkanaście szerokich sylwetek. Futrzaści najeźdźcy kurczowo trzymali topory i miecze, wpatrywali się dziko w posłańców. Niektórzy patrzyli po pobratymcach, inni trzepotali wibrysami, nie wiedząc co począć.
– Witajcie! – pisnął Gluteus i aż uszy oklapły mu ze wstydu, gdy kilku wielkich świniaków zaterkotało z jego głosu. Książę odkaszlnął i spróbował ponownie. – Witajcie! – rzekł teraz bardziej zdecydowanie, a świnkingowie ucichli. – Przybywamy w pokoju, przynosimy wam dary!
Wojownicy wymieniali spojrzenia, przestępowali z łapki na łapkę. Wyglądali, jakby szukali czegoś w tłumie.
– Da-ry! – przesylabował Gluteus. – Rozumiecie po szcz… aj!
Spojrzał na Skrotonsa, który właśnie nadepnął mu na ogon. Wojownik stanowczo pokręcił głową i wymownym spojrzeniem pokazał księciu, żeby nie przeciągał struny. Kilka świnek morskich poruszyło się niespokojnie, gdy w oddali zadzwoniła kolczuga. Stojący przed Gluteusem wojacy rozsunęli się, a między nimi pojawił się ktoś nowy.
Wyglądał na dowódcę. Pokryty rysami od kocich pazurów hełm zwieńczony pióropuszem, opinająca lśniące czarne futro kolczuga i inkrustowana złotem rękojeść miecza były tylko częścią bogactwa i przepychu uzbrojenia świnkinga.
– Witajcie, szczury lądowe – powiedział donośnie, chociaż szczury miały wrażenie, jakby po prostu na nich warknął. – Czego tu szukacie? Śmierci?
Część świnkingów zarechotała, niektórzy kilkukrotnie uderzyli orężem o tarcze. Naczelny świnior podniósł łapę i wszyscy ucichli.
– Przynosimy dary – mruknął Gluteus i odchrząknął. – Dary od króla Ogonosa!
– Czyżby Ogonos zechciał negocjować? – zapytał z przekąsem świnking i rozejrzał się po podwładnych. – I nie przychodzi osobiście, a wysyła jakiegoś podrostka, ha.
– Jestem ks… – zaczął, ale coś uszczypnęło go w bok.
– Cicho siedź – syknął Skrotons.
– Jesteśmy tutaj w imieniu króla! – poprawił się Gluteus. – I w imieniu króla chcemy negocjować pokój!
Świnking odwrócił się, spojrzał przez bark i powiedział tylko:
– Więc chodźcie „tutaj w imieniu króla”.
Dowódca poprowadził ich w głąb obozu. Praca wrzała wszędzie wokół, kuźnie rozpalone były do czerwoności, szkutnicy, w pocie nosków, naprawiali i budowali łodzie. Każdy namiot, każdy statek i każdy element obozu wręcz bił przepychem po oczach. Złote wykończenia, srebrne poidła, jedwabne hamaczki… wszystkie najrzadsze i najdroższe elementy wystroju dałoby znaleźć się właśnie tutaj, wśród świnkingów.
– Nieźle se żyją, co? – szepnął Skrotons. – Ciekawe po co im te najazdy w takim razie.
Gluteus wzruszył wąsikami. Nie myślał teraz o tym, bo burczało mu w brzuchu. I to mocno. Coraz mocniej.
Dowódca zaprowadził ich do największego namiotu w obozie. Świnking obszedł centralnie położone ognisko i stanął po drugiej jego stronie. Gluteus zajrzał do zawieszonego nad nim gara. Pusty.
I suchy. Oraz czysty. Nieużywany.
Dwa szczury w orszaku świnkińskich strażników wniosły wielką skrzynię i postawiły między dowódcą a Gluteusem.
– Jestem Atrum, a moim panem jest Antraknut – odezwał się świnking po dłuższej przerwie. – Pokażcie mi swoje dary.
Gluteusowi zaburczało w brzuchu. Pokazał sługom, żeby otworzyli kufer.
Atrum wbił wzrok w górę złota i srebra, która wręcz wysypywała się z pojemnika. Monety, korony, pierścienie i perły, znaczna część bogactwa Ratlandii! Trudno było rozpoznać emocje świnkinga, bo jego pyszczek skrywał hełm. Gluteus wyprostował się tylko dumnie, spojrzał ukradkiem na Skrotonsa i pokiwał głową.
Spodoba mu się, powiedział bezgłośnie, sygnalizując samymi uszami.
Odwrócił się z powrotem do Atruma.
– Panie, jeśli jesteś zadowolony z darów, poproszę o nakarmienie. Jesteśmy po długiej drodze, nasze żołądki skurcz…
Nie zdążył dokończyć, bo wieko skrzyni trzasnęło o korpus kufra i z powrotem schowało wielkie bogactwa królestwa. Wszyscy zamarli, dało się słyszeć tylko głośne oddechy Atruma.
– Precz! Precz mi stąd, kłamliwe szczury! – wrzasnął tak, że aż niektórzy świnkingowie się wzdrygnęli. – Precz i nie wracajcie, bo my przyjdziemy do was! Jesteście jednak tak ślepi, jak myśleliśmy!
W mgnieniu oka szczurów już w obozie nie było.
Pędzili na przełaj, potykając się co rusz o własne łapki. Chcieli jak najszybciej oddalić się od rozwścieczonych wojowników, których topory zerkały na nich z żądzą krwi. Z każdą przebytą piędzią ziemi myśli w głowie Gluteusa układały się w coraz to bardziej sensowną całość.
– Ja… chyba wiem! – krzyczał książę do Skrotonsa co któryś oddech. – Wiem… chyba!
– Co wiesz? – Skrotons spojrzał za siebie i widząc, że nikt ich nie goni, postanowił się zatrzymać. – Co wiesz, panie?
Gluteus także przystanął, reszta poselstwa zrobiła to samo.
– Wiem… czego potrzebują! – Książę spróbował złapać oddech i mówić jednocześnie. – To nie bogactw im trzeba!
– Zdecydowanie, mój panie. – Skrotons przytaknął i uśmiechnął się z zadowoleniem.
– No to w drogę, do mojego ojca!
***
Nastał dzień wigilii.
Armia szczurów lądowych rozstawiła się na szczycie wzgórza. Król Ogonos wraz z żoną Szczuleną oglądali, jak u podnóża wzniesienia krzątają się dziesiątki poddanych, a w tym ich syn. Ci ustawiali dębowe stoły w rzędy i szeregi, które rozciągały się na wieledziesiąt ogonów od prawej do lewej. Gdy dostawiono krzesła, na stołach poczęły pojawiać się potrawy, dziesiątki potraw! Przeróżne dania, od siana z ziołami, pietruszki, ogórków i buraków, zastawiały białe, zlewające się ze śniegiem obrusy. Potrawy zakrywano od góry, pozostawiając coś, co z zewnątrz wyglądało jedynie jak nic nieznaczące półkule metalu.
W oddali zabrzmiał róg. Róg świnkingów. Ogonos podniósł wzrok i ujrzał czerniejący horyzont. Zbliżały się. Setki wygłodniałych świnek morskich były coraz bliżej! Coraz mniej czasu do sprawdzenia teorii Gluteusa i Skrotonsa! Jeśli miał rację, to ciąg najazdów i porażek mógł w końcu dobiec końca, a jeśli nie…
Ogonos niemalże podwinął ogon, ale nie mógł pokazać słabości przed swoimi podwładnymi. Jako król musiał być opoką.
– Szczury, schować się za zbocze! – zakomenderował król.
Wojsko posłusznie cofnęło się i skryło w zaroślach, pozostawiając szczyt wzgórza pusty. Brzękanie kolczug i hełmów na chwilę wypełniło powietrze, po czym z powrotem zapanowała cisza.
– Obyś miał rację, mój synu – szepnął jeszcze Ogonos i sam dołączył do armii.
***
– Zbliżają się! – krzyknął Gluteus.
Klepnął Skrotonsa w ramię i położył zamknięty od góry talerz na najbardziej wysuniętym naprzód stole. Wojownik skinął głową i razem stanęli wyprostowani na czele całej formacji meblarskiej. Reszta szczurów pochowała się w pobliskich krzakach i na drzewach, modląc się w swych maleńkich sercach, żeby plan księcia wypalił.
Minęło kilka dłużących się chwil, aż w końcu niedaleko stanęła armia Atruma. Hełmy błyszczały w blasku grudniowego słońca, refleksy świetlne tańczyły na ostrzach toporów i klingach mieczy. Łuskowe zbroje i ciężkie kolczugi przypominały raczej smoki aniżeli stworzenia z tej ziemi.
– Posłańcy! – zawołał Atrum, widząc uśmiechniętych Gluteusa i Skrotonsa. – To wy obraziliście mnie w moim domu i to wy za to zapłacicie!
Gluteus poczuł, jak miękną mu nogi, ale zebrał się w sobie i wykorzystał całą siłę, żeby nie ulec strachowi. Atrum stał dumnie między swoim ludem a szczurami, taksując księcia i wojownika przenikliwym wzrokiem. Widać było, że poprawia uchwyt na toporze. Już miał wznieść oręż nad głowę i dać sygnał do ataku…!
I Gluteus podniósł pokrywę znad talerza.
Oczom wszystkich ukazał się soczysty ogórek.
Topór Atruma upadł na śnieg, za nim podążył jego hełm. Dowódca rzucił się ku potrawie i wbił długie zęby w miąższ zielonego rarytasu.
– Żwyczęsztwo!!! – krzyknął Atrum tryumfalnie, a jego żołnierze w tym samym momencie rzucili się ku stołom.
Zrzucali z siebie zbroje, bronie wdeptywali w śnieg. Nad zgromadzonymi zapanowało szczęście, zamiast bitewnego szału pojawiła się ekstaza. A pośród tego wszystkiego niewzruszenie stał Gluteus ze swym przybocznym.
Niektóre co pewniejsze siebie szczury zaczynały wyglądać zza drzew i spod krzaków. Część z nich zdecydowała się zbliżyć do zastaw. Z każdym oddechem było ich coraz więcej.
Zza wzgórza, na którym stało wojsko Ogonosa, poczęli wybiegać z początku pojedynczy żołnierze, a po chwili całe oddziały. Tak jak świnkingowie, rzucali uzbrojenie gdzieś na bok, mknąc ku wyżerce, z której korzystali już jeszcze-do-niedawna-wrogowie.
A Gluteus się uśmiechał. Miał ochotę wszystkich wytulić, płakać ze szczęścia, że tak to się skończyło. Wrzawa wokół niego rosła w najlepsze, ale on wciąż stał obok Skrotonsa i patrzył na to wszystko z ciepłem w sercu.
Książę oparł się o bark wojownika i westchnął.
– Zgłodniałem, przyjacielu.
