- Opowiadanie: Ajwenhoł - Nie tak znów wesołych świąt (1)

Nie tak znów wesołych świąt (1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie tak znów wesołych świąt (1)

Tym, którzy czytali moje inne teksty z tej strony, należy się słowo wyjaśnienia. Opowiadanie pochodzi, o ile pamiętam, z 2002 roku i pisałem wtedy "trochę" inaczej. Lifting zrobiłem bardzo ogólny i pobieżny,ale pomyślałem, że skoro idzie Boże Narodzenie, to może tekst będzie akurat na czasie. Całość jest dosyć długa, wrzucam więc tylko pierwszy rozdział. Przyjmie się, będzie pozytywny odzew – wrzucę więcej.

 

ROZDZIAŁ 1 – MISJA W POLSCE

Była północ. Pokryte śnieżnym puchem miast spało. No dobra, niecałe. Dla niektórych życie rozpoczynało się dopiero teraz. Różne ludzkie podgatunki wychodziły z łóżeczek dopiero po wieczorynce. Ale czy miało to znaczenie dla trzech młodych elfów, którzy właśnie przemykali w fiacie 126P po gwieździstym, lekko tylko zachmurzonym niebie?

 

Nie miało.

 

Maluch, którym jechało trzech elfów, byłsmoliście czarny i nie miał ani numerów rejestracyjnych, ani klamek. Na masce wymalowana była trupia czaszka, a pod spodem dumnymi gotyckimi literami wykaligrafowano METALELFIKA. Maluch leciał w powietrzu rozbrzmiewając odgłosami jakby kosiarki spalinowej i piły elektrycznej. Dodatkowo coś ryczało i chrypiało.

 

– Kurt, wyłącz płytę – ziewnął ze znudzeniem elf siedzący na przednim siedzeniu pasażera.

 

Kurt Kombajn, zarośnięty elf ze szramą na zielonej twarzy, agrafką w nosie, w czarnej skórzanej kurtce, czarnej koszulce z gwiazdą Dawida i napisem „Szabat w niedzielę", wyłączył radio i zapytał:

 

– Mówiłeś coś, Sylwanus?

 

– Wyłącz płytę, bo nas nakryją.

 

Najmłodszy z elfów kręcił się na tylnym siedzeniu jakby miał owsiki.

 

– Patrzcie, tu wszystko jest inne niż u nas na biegunie! I jaki upał!…

 

– No. Będzie z -100C -przytaknął Sylwanus. – Współczuj Świętemu, Vinzent: stary piernik musi obskoczyć dwa razy więcej domów niż wszystkie elfy razem wzięte. Tych ludzi jest teraz do kolędy, i trzy dni nieraz schodzi, żeby zebrać wszystkie zamówienia na prezenty.

 

– Skąd wiesz? – zapytał Vinzent – Nigdy nie zbierałeś zleceń.

 

– Papcio Bubel mi o tym mówił – odparł Sylwanus. Ucięło to dalsze pytania Vinzenta. Papcio Ernesto Bubel, Naczelny Nadzorca Fabryki Zabawek Elfik & Elfik Corporation, był autorytetem w dowolnej dziedzinie, nawet jeśli szło o hodowlę cierników gujańskich. Miał dobrze ponad 300 lat, wszystkie zęby, stalowe struny głosowe i ciężką drewnianą laskę na wypadek sprzeciwu. To wszystko razem wzięte zwał „charyzmą".

 

– Lepiej zastanówcie się, od którego domu zaczynacie – mruknął Kurt Kombajn.

 

– Myślę, że od tego z czerwonym dachem. Wysadź nas nad nim, dostaniemy się do środka przez komin.

 

– Czekam na rogu, pod tamtą latarnią.

 

– Tamta już jest zajęta -zauważył Sylwanus.

 

– No to pod następną. Wyskakujcie.

 

Sylwanus i Vinzent poprawili fryzury i krawaty, założyli ciemne okulary, otworzyli drzwi i wyskoczyli, krzycząc „Geronimo". Sylwanus zgrabnie wylądował na szczycie komina, ale Vinzent nie uwzględnił prędkości wiatru i obijając się[1] i wrzeszcząc wpadł do rynny. Kurt Kombajn w maluchu przeciągnął dłonią po twarzy.

 

– O WŚRÓD NOCNEJ CISZY!!! – zaklął Vinzent bardzo brzydko, kiedy już spadł na sam dół.

 

– Stul dziób! Upaprałeś sobie marynarkę – syknął na niego z góry Sylwanus. Wszystkie elfy, zajmujące się zbieraniem zleceń (zwane potocznie esesmanami – skrót od pierwszych liter „Służby specjalne" albo „Secret service") nosiły garnitury w paski i kapelusze jak włoska mafia lat 20-tych. Oczywiście, instytucja esesmana wśród elfów istniała już dobre pół wieku przedtem, jak Alowi Capone zmieniano pieluszki, i od tego czasu tradycyjny mundur nie zmienił się w ogóle. Ale nikt nie uwierzyłby, że mafiosi zmałpowali ubiór od małych, zielonych, wielkouchych elfów.

 

– Wchodzę przez skrzynkę na listy, ty właź przez komin! Jeśli się rozdzielimy, łatwiej zlokalizujemy zlecenie. Pamiętaj: cały czas musimy mieć Grobową Minę i trzymać prawą rękę w wewnętrznej kieszeni marynarki!

 

*

 

Małgosia nie spała tej nocy. Po południu napisała list do Świętego Mikołaja i położyła go na parapecie. Teraz czekała, aż przyjdzie go zabrać. Ułożyła w łóżku parę starych miśków i nakryła je kołdrą, aby wyglądały jak ktoś pogrążony w ramionach Morfeusza. W rzeczywistości przypominały one stare miśki przykryte kołdrą, ale przecież liczą się chęci. Małgosia zaś schowała się w szafie i uzbroiła w pistolet na gumowe kulki na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Obserwowała sytuację przez dziurkę od klucza. Miała zamiar przyłapać rodziców na zabieraniu listu. No bo przecież wszyscy wiedzą, że Święty Mikołaj nie istnieje. Tylko dorośli są tacy naiwni, że myślą, że dzieci są naiwne, a dzieciom nie pozostaje nic innego, jak przytakiwać z naiwną miną i słuchać coraz to nowych naiwnych opowiastek naiwnych dorosłych o Świętym Mikołaju. Przecież gdyby on istniał naprawdę, nie byłby chyba aż tak głupi, by każdego roku dawać Małgosi stołowy serwis dla lalek, podczas gdy ona co roku prosiła o najnowszy model uzi. Do tego filiżanki i spodeczki miały znak firmowy „Elfik & Elfik Corporation – spółka z wyjątkowo ograniczoną odpowiedzialnością", co zamiast podwyższać oczywiście obniżało wiarygodność bajek o elfach i Mikołajach. Trzeba być kompletnym idiotą, by nazywać zakład produkcyjny „Elfik & Elfik Corporation", pomyślała Małgosia siedząc wśród kulek naftaliny.

 

A w ogóle, przecież elfów nie ma.

 

*

 

– Posterunkowy Ciura, powinniście byli już dawno zrobić obchód dzielnicy – oznajmił komisarz Szczeżujka, nie podnosząc oczu znad gazety. Komisarz Szczeżujka, komendant podrzędnego komisariatu policji, był opasłym wąsatym mężczyzną o fizjonomii morsa, ale posterunkowy Ciura nie miał nigdy okazji dokładniej przyjrzeć się przełożonemu, bo ten rzadko kiedy spoglądał ponad gazetą. Jego twarz można było zobaczyć jedynie w tych rzadkich chwilach, kiedy sięgał po wystygłą kawę. Ciura przyrządzał ją w poniedziałek rano, ale komisarzowi wystarczała do soboty wieczór. Tylko czasem koło czwartku trzeba było ściągać zielony nalot z powierzchni. Cały czas za to można było podziwiać podeszwy butów komisarza, które nieustannie trzymał nogi na stole.

 

Posterunkowy szybko wepchnął do szuflady najnowszy numer „Misia", którego wiernym prenumeratorem był od lat trzydziestu. Stawił się błyskawicznie przed komendantem i zasalutował. Szczeżujka nie podniósł oczu. Nie miał ochoty patrzeć na tego trzydziestosześcioletniego osła, przypominającego ogólnie mieszankę wszystkich zwierząt z rzędu kopytnych, od hucuła po na himalajskiego jaka.

 

– Tak jest, panie komendancie!

 

Ciura opuścił komisariat policji. Szczeżujka kątem oka zerknął przez okno.

 

– Gdzie ty idziesz, bałwanie?!

 

– Idę do tego ciemnego zaułka na lewo, panie komendancie!

 

– Przed chwilą ktoś wołał stamtąd „ratunku!" – Komisarz zdjął łyżeczką z powierzchni kawy cieniutką warstwę Aspergillus fumigatus. Był już przecież piątkowy wieczór.

 

– Wobec tego rozejrzę się trochę po tej jasnej ulicy po prawej, dobrze, panie komendancie?

 

Ciura nie doczekał się odpowiedzi. Szczeżujka pochłonięty był lekturą pisemka, które podkradał posterunkowemu, kiedy ten szedł do ubikacji, i wkładał do środka gazety.

 

Ciura wrócił po półminucie, zdyszany i czerwony na twarzy.

 

– Panie komendancie! Panie komendancie!

 

– Hy?

 

– Pod drugą latarnią, tuż obok znaku zakazu parkowania, stoi czarny maluch bez klamek!

 

– Gdzie był kierowca?

 

– W środku, panie komendancie.

 

– Trza było mu wlepić mandat. Czemu tego nie zrobiliście? – burknął Szczeżujka. Ten imbecyl zawsze przeszkadzał mu, kiedy próbował odczytać kolejną historyjkę z obrazkami w miejscuniektórych słów.

 

– Chciałem, panie komendancie. Ale on pokazał mi tak.

 

Szczeżujka postanowił zerknąć na chwilę znad gazety, żeby zobaczyć, jak kierowca pokazał Ciurze.

 

– Posterunkowy Ciura, wiecie, że za pokazywanie takich gestów przełożonemu możecie wylecieć z policji?

 

– Kiedy nie ja pokazywałem, tylko on mi pokazał, panie komendancie – zaczerwienił się Ciura. Szczeżujka westchnął i ponownie zatonął za gazetą.

 

– Jak wyglądał?

 

– Mały, zielony, zarośnięty, z wielkimi uszami i długim nosem z kolczykiem w lewej dziurce. Blizna na twarzy. Niecałe 30 cm wzrostu, ubrany w czarną kurtkę skórzaną, czarną koszulkę z żydowską gwiazdką, w czarnych dżinsach z szatanistycznymi naszywkami i w glanach. Słuchał w radiu czegoś, co przypominało piłę łańcuchową, rzucał się po siedzeniu dla kierowcy, wrzeszczał i udawał, że gra na gitarze -rzekł Ciura rzeczowo.

 

Szczeżujka po raz drugi tego dnia popatrzył sponad gazety, co nigdy przedtem się nie zdarzyło.

 

– Więc ja mu, panie komendancie, mówię tak: „Przepraszam pana bardzo, ale tu jest zakaz parkowania". I on wtedy wyszczerzył zęby i pokazał mi tak, jak ja przed chwilą.

 

– Wiecie co, posterunkowy? Idą Święta. Weźcie sobie urlop i jedźcie do rodziny na wieś. Jak długo tylko chcecie.

 

*

 

Vinzent bezszelestnie przecisnął się przez otwór na listy i na palcach przemknął przez hol. Wszedł w pierwsze drzwi, na jakie się natknął. Znalazł się w salonie. Pod przeciwległą ścianą dostrzegł wygaszony kominek. Tędy chyba powinien wylecieć Sylwanus, pomyślał. Podbiegł szybko w tamtą stronę, wskoczył na łeb jakiegoś wypchanego zwierzaka, leżącego przy kracie kominka.

 

– Hej, Syl, jesteś tam? -zawołał Vinzent półgłosem.

 

Odpowiedziała mu cisza…

 

…którą przerwało głuche warczenie.

 

– O, kolęda… -jęknął elf. Spojrzał w dół. Wypchany zwierz błysnął ślepiami i wyszczerzył białe kły.

 

– AAAA!!! NA POMOC, SYLWAAANUUUUS!!! KOLĘĘĘDAAAA!!!

 

Vinzent wrzeszcząc dziko uciekał przez cały dom, goniony przez wielkiego dobermana. Wbiegł po schodach, nie zwracając uwagi, że prawie na każdym stopniu leżała wypatroszona lalka.

 

*

 

Sylwanus trafił do szybu wentylacyjnego. W długim ciemnym tunelu zobaczył mdłe światełko. Ruszył w jego stronę i ostrożnie wyjął kratę. W niewyraźnym świetle zauważył zarysy wanny i jakichś szafek. Musiał trafić do łazienki.

 

W porządku, pomyślał Sylwanus i skoczył w dół. Z chlupotem wpadł do klozetu. Szybko z niego wyskoczył, otrzepał się jak zmoczony pies, zakolędował pod nosem i wyszedł na korytarz. Znajdował się na piętrze. Było cicho jak makiem zasiał. Rozejrzał się w poszukiwaniu dziecięcego pokoju. Zobaczył pluszowego misia powieszonego na klamce. Jest na dobrej drodze. Poprawił okulary, włożył prawą dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki, wysunął do przodu szczękę i z Grobową Miną wszedł do środka.

 

*

 

Małgosia ze zdumieniem obserwowała małego, zielonego gangstera. To bez sensu, pomyślała. Małe, zielone ludziki nie istnieją. A już z całą pewnością nie w jej pokoju i nie przebrane za Ala Capone. Pewnie rodzice dosypali jej czegoś do kolacji, by przekonać ją o prawdziwości Świętego Mikołaja i elfów. Dyskretnie zwróciła kolację w głębi szafy. Ponownie popatrzyła przez dziurkę od klucza. Elf ciągle tam był, stał teraz na parapecie i wyraźnie czegoś szukał. Wyglądał na zaniepokojonego. Pewnie usłyszał migracje kolacji z żołądka Małgosi na zewnątrz.

 

Małgosia ujęła mocno pistolet i z głuchym chrzęstem przeładowała go. Była gotowa rozprawić się z wielkouchym intruzem niezależnie od tego, czy istniał on naprawdę, czy był tylko wytworem jej żołądka.

 

*

 

Sylwanus stał na parapecie zbity z tropu. Coś tu było nie w porządku, i to nie jedno coś, ale całe mnóstwo cosiów.

 

Primo, sterta miśków przykrytych kołdrą, mająca zapewne imitować śpiącą osobę, ale za to całkiem udanie imitowała miśki przykryte kołdrą.

 

Secundo, łypiące na niego z dziurki od klucza w szafie oko.

 

Rzyg, rzyg.

 

Tertio, dochodzące z wnętrza tejże szafy jednoznaczne odgłosy.

 

Zgrzyt.

 

Po czwarte (Sylwanus umiał liczyć po łacinie tylko do trzech), nieprzyjemny, metaliczny odgłos, również jednoznaczny, jeśli lubi się oglądać filmy z cyklu „zabili go i uciekł".

 

-SYLWAAANUUUUS!!!! RATUUUNKUUUU!!!!!!!!

 

Po piąte, dochodzące z parteru, lecz nasilające się z każdą chwilą krzyki przerażonego Vinzenta…

 

Kolęda…

 

…przerażonego Vinzenta?!!!…

 

I wtedy młody elf zlokalizował zlecenie. Była to koperta, wsunięta pod doniczkę, pokryta rysunkami czaszek i krzywych szubienic, a zaadresowana DO ŚWIENTEGO MIKOŁAJA. Rzucił się w tamtą stronę i wyrwał kopertę spod uschniętego kaktusa. W tym pokoju nawet kaktusy usychały.

 

Hande hoch! – z szafy wyskoczyła może sześcioletnia dziewczynka w kurtce Bundeswehry z wycelowanym w niego pistoletem. Sylwanus nie stracił ani na chwilę Grobowej Miny.

 

Małgosia wystrzeliła w jego stronę całą serię gumowych naboi. Sylwanus odchylił się do tyłu wykonując karkołomne uniki przez pociskami; ani jedna kula nie sięgnęła celu, za to ukształtowały na szybie malowniczy kontur elfa. Kiedy dziewczynce wyczerpał się magazynek i chciała ponownie przeładować broń, do pokoju wbiegł wrzeszczący dziko Vinzent, a za nim wielki, śliniący się doberman.

 

– SYLWANUS, MAAAYDAAAY!!!

 

Sylwanus, zachowując ciągle nieruchomą twarz, rozejrzał się po pokoju i ujrzał wiszący na umocowanej do sufitu żyłce model helikoptera Apache-Longbow. Wskoczył na parapet, z parapetu na firankę, z firanki na lampę, zrobił salto i wylądował za sterami śmigłowca. Mając przed sobą tablice rozdzielcze, dziesiątki ekranów, ekraników, wskaźników, dźwigni, przekładni, pokręteł i przycisków Sylwanus czuł się jak ryba w wodzie albo jak elf na biegunie. Śmigła helikoptera zawirowały, maszyna ruszyła z miejsca i zerwała linkę.

 

Małgosia przeładowała tymczasem pistolet i odwróciła się w stronę Vinzenta.

 

Wyobraźcie sobie perspektywiczne ujęcie kamery: na pierwszym planie pokazane od tyłu rozstawione nogi Małgosi, na drugim Vinzent (ciągle z Grobową Miną i ręką w wewnętrznej kieszeni marynarki), a na trzecim obśliniony doberman w kolczatce.

 

– Bierz go, Pikuś! – zawołała Małgosia.

 

Kamera oddala się i unosi w górę. Całą scenę widać teraz z lotu ptaka (gdyby tylko jakiś ptak latał po pokoju Małgosi). Na chwilę obraz przesłaniają wirujące śmigła helikoptera i kremowy kapelusz siedzący za sterami. Śmigłowiec brawurowo i efektownie zniża lot, przelatuje tuż nad ziemią, Vinzent podskakuje i chwyta jedną z płóz, maszyna znowu leci w górę akurat na sekundę przed tym, jak szczęki Pikusia zaciskają się w powietrzu tam, gdzie przed chwilą był elf. Sylwanus steruje helikopterem w stronę okna i wybija szybę. Dwóch elfów odlatuje w stronę wielkiego księżyca w pełni. Cięcie.

 

Pikuś powąchał dywan tam, gdzie stał Vinzent, i miał bardzo durny wyraz pyska, durniejszy nawet, niż zazwyczaj miewają dobermany. Ale jeszcze durniejszy wyraz pyska miała Małgosia, która z szeroko rozdziawionymi ustami wpatrywała się w dziurę w szybie. Dziura miała kształt helikoptera i elfa uczepionego jego płóz. Szczególnie dobrze zostały odwzorowane uszy.

 

Elfy zabrały jej list do Świętego Mikołaja.

 

*

 

– Ale kiedy, panie komendancie, wszystko było tak, jak panu powiedziałem.

 

– No to, Ciura, na co jeszcze, do wszystkich diabłów, czekacie?! Idźcie i wlepcie mu mandat! – komisarz Szczeżujka wkurzył się porządnie.

 

– Ale bo on nie ma nawet numerów rejestracyjnych!

 

– Ciura, czy ja muszę za was wszystko robić?

 

Posterunkowy stanął w drzwiach. Maluch stał w dalszym ciągu pod latarnią i nawet tutaj słychać było odgłosy heavymetalowej kakofonii. Ciura widział kudłatego wielkoucha, który skakał po oparciu fotela, wykrzywiał się i wrzeszczał. Posterunkowy zerknął w drugą stronę. Na wysokości jego oczu leciał model Apache. Za jego sterami siedział drugi zielony knypek, a jeszcze jeden trzymał się płozy na dole. Obaj ubrani byli jak przedwojenni gangsterzy.

 

– Kolęda, Vinzent, kończy nam się bateria! – wrzasnął ten w kokpicie.

 

– Co? -odkrzyknął ten niżej.

 

Helikopter gwałtownie wyminął zdumionego posterunkowego Ciurę.

 

– No co tak stoisz, kolędniku, usuń się z drogi!!!

 

– SYLWANUS, ŚCIANAAA!!!

 

Obydwa wielkouchy wyskoczyły ze śmigłowca. Jeden trzymał kopertę zwiniętą w rulon.

 

ŁUUP.

 

Maszyna w ułamek sekundy później uderzyła w ścianę i rozkwitła w różę krwawoczerwonych płomieni. Wybuchła kilka razy pod rząd, rozrzucając dookoła mnóstwo śrubek i blaszek. Sylwanus i Vinzent (ujęcie: dwóch elfów z Grobowymi Minami i wyciągniętymi rękami leci centralnie na kamerę, na tle wielkiej kuli ognia) wylądowali na ulicy zgrabnie jak na elfy przystało, i podbiegli do czarnego malucha bez klamek. Kurt Kombajn otworzył im drzwi i obaj esesmani wskoczyli do środka. Kudłaty elf wrzucił jedynkę, silnik małego fiata zaryczał potężnie, samochód ruszył z piskami i zawrócił gwałtownie i przemknął ulicą tuż koło posterunkowego Ciury, który gorączkowo próbował znaleźć jakieś wytłumaczenie dla tego, co działo się wokoło.

 

Maluch wzniósł się w powietrze i lotem powolnym i ciężkim jak skandynawski death metal odleciał na północ.

 

Cięcie.

 

– No co tak stoicie z otwartą gębą, Ciura? Zamknijcie te drzwi, wpuszczacie zimno do środka! Co, możeście widzieli Świętego Mikołaja z elfami, hę? – komisarz Szczeżujka zarechotał z własnego dowcipu.

 

Ping.

 

Ostatnia śrubka z helikoptera smętnie potoczyła się pod stopy posterunkowego.

 

– Nie. Świętego Mikołaja tam nie było – powiedział Ciura po dłuższej chwili zastanowienia. Kropelki potu wystąpiły na jego czoło. – Macie rację, panie komendancie. Przydałby mi się dłuższy urlop.

 

Postanowił skoro świt wyjechać do Hajdarabadu.

 

*

 

– No dobra, skończeni kolędnicy, opowiadajcie wszystko, ale ze szczegółami… Choć może najpierw powinniście się umyć – Kurt Kombajn nieco pretensjonalnie zatkał nos.

 

– Sam byś śmierdział, jakbyś wpadł do klopa! – powiedział Sylwanus, wyżymając kapelusz za oknem malucha.

 

– Wpadłeś do kibla? Łech! – Kurt wzdrygnął się z obrzydzenia.

 

– Nie zgrywaj takiej laleczki, bo pod choinkę dostaniesz serwis stołowy dla dziewczynek. Wystarczy szepnąć słówko Świętemu, że zmieniasz zamówienie. To da się załatwić.

 

– Ej, no co ty, Syl?! – Kurt Kombajn przeląkł się nie na żarty. – Miał być czarny świecznik o podstawce w kształcie pentagramu i nowy but hiszpański!

 

– Jak będziesz grzeczny i wysłuchasz całej bajki, to może nic nie powiemy – odrzekł Sylwanus.

 

– A potem jeszcze zatrzymamy się w jakiejś przydrożnej knajpce i coś nam postawisz, OK.? Nic nie jadłem od dwóch godzin – Vinzent nigdy nie marnował nadarzającej się okazji.

 

– Wzięliśmy przecież prowiantu na trzy dni. Nie moja wina, żeś wszystko zeżarł w pół godziny.

 

– Słuchaj, chcesz mieć ten świecznik i trampek holenderski?

 

– Dobra, dobra, Vinz, nie musisz zaraz tak ostro… ale w zamian za to całą drogę powrotną słucham Grupy Wolanda. Mam ich nowy album, „Transcendentalne Jestestwa Omnipotentnego Pana Chaosu". Opowiadajcie wreszcie.

 

Sylwanus i Vinzent opowiedzieli wszystko.

 

*

 

W dole miasta, miasteczka i wioski migotały tysiącami świateł, których było teraz siedem razy więcej niż w każdym innym miesiącu: świeciły choinki, wystawy sklepów, domy. A tutaj, w górze, gdzie niebo z zawrotną prędkością przecinał czarny maluch bez klamek i numerów rejestracyjnych, cały świat poniżej wyglądał jak jedna wielka ozdoba choinkowa. Z małego fiata dochodziły salwy gromkiego, niemal histerycznego śmiechu.

 

Sylwanus i Vinzent opowiadali, a Kurt Kombajn trzymał się za brzuch, rzucał się po siedzeniu i wył ze śmiechu. Po dość długim czasie uspokoił się i otarł łzy.

 

– O kolęda… ale śmiańsko, ja nie mogę! Aż się popłakałem. Żałuję, że nie widziałem miny tamtego policjanta, kiedy ufandzoliliście tym helikopterem w ścianę! Swoją drogą, kiedy was nie było, on do mnie przyszedł i zaczął coś mówić, ale mu pokazałem gest, jakiego nauczyłem się od ludzi.

 

– A co to za gest? -zaciekawił się Vinzent. Kurt pokazał mu go.

 

– A co on oznacza? -drążył temat najmłodszy z elfów.

 

– KURT, UWAŻAJ!!! -wrzasnął Sylwanus i gwałtownie złapał za kierownicę. W ostatniej chwili udało mu się przechylić samochód na bok, nam coś niebiesko-czerwonego minęło ich z niesamowitą prędkością. -Potrąciłbyś Supermana!

 

– Prędzej on potrąciłby nas. Kto mu dał prawo lotu?!

 

– Jeśli chodzi o ścisłość, nie przypominam sobie, by i tobie…

 

– Cicho bądź! Ani słowa Papciowi! Jeszcze zwinie mi nos w trąbkę i będzie nim dzwonił na pobudkę.

 

– Skoro tak, to kiedy zatrzymamy się w jakimś fast-foodzie? Jestem okropnie głodny – Vinzent po raz kolejny spróbował wydusić z Kurta Kombajna ile tylko się da.

 

– Dobra – jęknął najstarszy z elfów.– Wylądujemy na tej stacji benzynowej. Musimy zatankować, a obok jest McDonald.

 

*

 

Facet tankujący samochody na stacji benzynowej drzemał. Obudził go straszliwy łomot, a po chwili zobaczył nadjeżdżającego czarnego fiata 126P. Samochód nie miał numerów rejestracyjnych ani klamek, za to na masce narysowana była czaszka. Pracownik stacji przywykł do niezadawania pytań pasażerom samochodów. Trafiały się przecież różne dziwne typki. Często im mniej się wiedziało, tym dłużej i lepiej się żyło. A tak w ogóle, to miał dziwne wrażenie, jakby maluch wylądował na ulicy dopiero jakieś 50 metrów przed stacją. Pewnie mu się śniło. Maluchy nie latają.

 

Terkoczący samochód podjechał do starego, zardzewiałego dystrybutora z napisem OLEJ NAPĘDOWY. Pracownik stacji poszedł tam i ujął pistolet na benzynę, nie patrząc na kierowcę ani na pasażerów i nie zastanawiając się, od kiedy maluchy mają silniki Diesla. Szyba od strony kierowcy odsunęła się i pracownik stacji usłyszał ze środka chrypiący głos. Taki głos miał wujek Zenek po czterdziestu latach ostrego picia i dwóch wylewach.

 

– Tylko pamiętajcie o Grobowych Minach, chłopaki – powiedział głos, po czym zwrócił się do pracownika. – Do pełna, synu.

 

Pracownik odważył się zerknąć do wnętrza malucha i szybko tego pożałował. Zobaczył trzech małych, zielonych ludzików o wielkich uszach, długich nosach i Grobowych Minach. Dwóch z nich miało ciemne okulary, garnitury w paski i trzymało prawe ręce pod połą marynarki. Trzeci wyglądał gorzej niż niejeden twórca muzyki dla młodzieży. Kierowca uśmiechnął się szeroko, co doskonale wyeksponowało starą bliznę na policzku. Pracownik stacji szybko opuścił wzrok i skupił się na tankowaniu. Nalał do pełna.

 

– Ile? – zapytał kierowca.

 

– Pińdziesiont – odparł pracownik i nie oglądając się ruszył w stronę kasy. Miał cichą nadzieję, że czarny maluch odjedzie jak najdalej stąd i już nigdy więcej nie będzie musiał go oglądać. Przeliczył się. Głośne trzaśnięcie drzwiami samochodu rozwiało wszelkie nadzieje. Ze stoickim spokojem usiadł za ladą i zaczął stukać w klawisze kasy fiskalnej. Kierowca wskoczył na stół i stał przed nim. Pracownik stacji starał się ignorować fakt, że miał jakieś 25 cm wzrostu.

 

Spokój.

 

– Pińdziesiont – powtórzył. Kierowca położył na stole niebieski banknot. Pracownik odważył się na niego zerknąć. Zamiast Kazimierza Wielkiego widniała na nim głowa innego brodacza, uśmiechniętego od ucha do ucha, w idiotycznej czapeczce i z bazooką na ramieniu. Podpisano ją „Święty". Kierowca pstryknął palcami i nagle nie wiadomo skąd wszędzie dookoła pojawił się złotawy pył.

 

– Poczuj magię Bożego Narodzenia! – zarechotał ostrouch. – Nie tak znów wesołych świąt! – zaskrzeczał, zeskoczył ze stołu i wyszedł.

 

– Nie tak znów weso… – zaczął pracownik i ugryzł się w język. Bez sensu.

 

Spokój.

 

Otworzył szufladę i zamarł, kiedy spojrzał na banknoty. Generalnie nie zmieniły się zbytnio. Tylko wizerunki były inne. Na stuzłotówkach widniał brodaty ostrouch w spiczastym kapeluszu z miną, jakiej nie powstydziliby się kardynałowie Richelieu i Mazarini. Podpisani go „Papcio Ernesto Bubel". Niejaki Ramzes w spiczastym kapeluszu, wyglądający jeszcze gorzej niż postacie z kreskówek na Cartoon Network, jawił się na banknotach dwudziestozłotowych. Na dychach wielki biały niedźwiedź („Neron") szczerzył okrwawione kły. Ale kiedy pracownik spojrzał na leżącą na honorowym miejscu dwustuzłotówkę, zdębiał całkowicie: pośrodku, z czarnego malucha bez klamek, bezczelnie szczerzyło zęby dwóch ostrouchów wyglądających jakby dopiero co wyskoczyli z filmu o mafii, i ten trzeci, kierowca, jakby żywcem wzięty z programu o zagrożeniu sektami i satanizmem we współczesnym świecie w telewizji Trwam. Kierowca z całą pewnością należał do tych, którzy dzwonią do Radia Maryja i mówią trzy słowa.

 

Pracownik stacji zerknął przez okno i otarł dłonią spocone czoło. Maluch odjechał do pobliskiego McDonalda. Pracownik podniósł ze stołu żuchwę i postanowił następnego ranka wyjechać do Hajdarabadu.

 

*

 

– Widzieliście tę jego szczenę na stole? Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w durnych kreskówkach! -zachichotał Vinzent.

 

– Nie chcę nic mówić, ale my właśnie jesteśmy w takiej jakby durnej kreskówce – zauważył Sylwanus. – Tyle, że na papierze. A teraz, to chyba nawet jesteśmy w Internecie.

 

– I ludzie na nas patrzą? Kolęda, a ja taki nieuczesany!…

 

Wszystkie trzy elfy wybuchły gromkim śmiechem.

 

– Się przejmujesz. Ja ostatnio czesałem się w osiemdziesiątym ósmym – powiedział Kurt Kombajn i zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych.– Co wam kupić?

 

*

 

Czarny maluch bez klamek był jedynym o tej porze pojazdem na parkingu. Wielkie żółte M na czerwonym tle, obwieszone choinkowymi światełkami, smętnie świeciło na długim metalowym drągu. Białe, zimne, elektryczne światło wylewało się przez kwadratowe okna, ozdobione u góry zakurzonymi, wyleniałymi girlandami, u dołu zaś ciągiem czerwonych plakatów, na których widniał Święty, popijający jakiś napój, w którym nawet woda niekiedy była w proszku.

 

Sylwanus, Vinzent i Kurt Kombajn siedzieli przy lepkim, plastikowym dziecięcym stoliku w opustoszałym pomieszczeniu. Dziewczyna w krótkiej czerwonej spódniczce i czerwonej czapeczce z pomponem spała z głową na ladzie.

 

– Hy, elfy, patrzcie: ona ma taką samą czapkę jak my i Święty na Biegunie Północnym! -zauważył Vinzent.

 

– Myśmy takie mieli pierwsi. Ci ludzie wszystko od nas małpują, sami są w stanie wymyślić tylko bombę atomową -burknął Kurt ponurym tonem. -Co wam zamówić, chłopaki?

 

Sylwanus i Vinzent złożyli zamówienia. Kurt Kombajn zgrabnie, jak to elf, wskoczył na wysokie metalowe krzesło i obudził barmankę.

 

– Dwa razy BigMac i siedem wieśniaków – powiedział. Młoda kobieta przetarła oczy, spojrzała na niego z szeroko otwartymi ustami i raz jeszcze potarła powieki.

 

– WieśMaków, kolędniku! – zawołał Vinzent przez całą salę. Dziewczyna rzuciła okiem w tamtą stronę, zarejestrowała w tylnej części mózgu obraz dwóch małych, zielonych sycylijskich gangsterów i zaczęła żałować, że w wieku piętnastu lat przestała chodzić do kościoła. Teraz mogłaby się przynajmniej przeżegnać.

 

– Dwa BigMaki i siedem WieśMaków – poprawił się Kurt i rzucił na plastikową tackę z wielkim M garść klepaków [2].

 

– Yyy… już, proszę pana – powiedziała dziewczyna zdezorientowana. -Coś do picia?

 

Kurt podrapał się w nieogolony podbródek.

 

– Może trzy razy to brązowe coś, co pije Święty na plakacie? – wskazał kciukiem za siebie. Dziewczyna niepewnie skinęła głową i podała elfowi hamburgery, owinięte w biały papier z czerwono-żółtym M. Kurt przyniósł je do stolika i wrócił po trzy kubki Coca-Coli. W tym czasie Vinzent pochłonął siedem WieśMaków; stłumił beknięcie.

 

– Ci ludzie potrafią jednak wymyślić coś oprócz bomby atomowej, i to do tego coś całkiem dobrego – westchnął najmłodszy z elfów i poklepał się po brzuchu. – Hamburgery.

 

Elfy strzepnęły okruchy ze spodni, zmięły papierki, wrzuciły je do kosza na śmieci i wyszły. Barmanka oparła łokcie na ladzie i ukryła twarz w dłoniach. Wzięła głęboki oddech, przełknęła jakieś tabletki i nie patrząc nawet na monety wrzuciła je do kasy. A szkoda, że nie popatrzyła, bo mogłaby zobaczyć zamiastorzełka (z koroną) profil niejakiego Papcia Bubla (bez korony, za to w czapce podobnej do szlafmycy).

 

Na zewnątrz silnik małego fiata ryknął, jakby nie należał do malucha, ale do odrzutowca (kolęda, no to się wygadałem… sorry, Kurt). Dziewczyna rzuciła niepewnie okiem przez okno. Maluch objechał parking dookoła i wzleciał w powietrze. Malowniczo zniknął na tle księżycowej tarczy.

 

Barmanka łyknęła jeszcze parę tabletek i tej samej nocy kupiła bilet lotniczy do Hajdarabadu.

 

 

[1] Gdyby widział to Papcio Bubel, na pewno wygłosiłby jedno ze swych ulubionych kazań na temat wiecznego obijania się Vinzenta.

 

[2] Chciałoby się napisać „KlepMaków".

Koniec
Nowa Fantastyka