Gdybym za pomocą nieodkrytych ludzkości dotychczas sposobów miał wgląd w przyszłość – nawet zaledwie tę własną – postąpiłbym inaczej pamiętnej lipcowej nocy, która odmieniła me życie do tego stopnia, iż wzdrygam się niemal za każdym razem, gdy muszę zmrużyć powieki. Dlatego też postanowiłem, że pierwsza próba przelania mych nadszarpniętych z szybko postępującą psychozą myśli na papier będzie również tą ostatnią.
Pomimo tego, iż wydarzenia, które chcę w jak najdokładniejszy sposób spisać, miały miejsce na przestrzeni ostatniego roku, to nadal czuję, jakbym chodził z buzującym garem w głowie, pełnym niewyśnionych wręcz rzeczy, jakich przyszło mi doświadczać. O ile większość emocji już zdążyła opaść, to jednak nie pozwolę sobie na bycie nękanym więcej przez coś, co musi w końcu ze mnie ujść – niezależnie od tego, czy ktokolwiek uwierzy w to, czy nie.
Domyślam się, iż najłatwiej byłoby streścić wszystko w kilku zdaniach – lecz w tym wypadku jest to niewykonalne. Zaklinam się, iż nieraz próbowałem, co sam niepełniący już posługi kapłańskiej w mej parafii ksiądz Marek mógłby zaświadczyć.
Pozostaje mi zacząć od początku, przynajmniej tego, który ja uważam za faktyczny. Po ukończeniu katolickiego gimnazjum bardzo chciałem udać się do świeckiej szkoły, pomimo bycia zachęcanym przez habitową dyrekcje do kontynuowania nauki pod szyldem chrześcijańskim. Nie chodzi tutaj o to, iż czułem odrazę do katolicyzmu bądź też do osób, które starały się wpoić wszystkim uczniom zasady spisane na mojżeszowych tablicach prawa. To normalne, że idąc do miejsca z góry naznaczonego mianem chrystusowym – należy być gotowym na mniej lub bardziej rozwiniętą indoktrynację religijną. Sprawa wyboru szkoły ponadgimnazjalnej pozostała tylko i wyłącznie w mojej gestii, nie jak w wypadku wyboru gimnazjum, kiedy to decydujący głos mieli rodzice. Tak więc przeglądając listę dostępnych okolicznych szkół zważałem jedynie na poziom nauczania – a liceum zarządzane przez te same siostry zakonne co gimnazjum, które wtedy skończyłem, nie cieszyło się rewelacyjną renomą, choć muszę przyznać – z ręką na sercu – iż nie było też najgorsze w rankingach zdawalności egzaminu dojrzałości.
Po dłuższych rozmyślaniach mój wybór padł na Collegium Gostomianum, czyli pierwsze liceum ogólnokształcące w Sandomierzu. Nie tylko przodowało w wynikach matur, lecz również miało łatkę szkoły z zasadami i tradycjami – co potem okazało się być nie do końca zgodne z prawdą. Wartym wspomnienia jest fakt, iż ufundowana pierwotnie przez jezuitów placówka znajdowała się w okolicy kościoła katedralnego, do którego wraz z rodzicami uczęszczałem co niedzielę.
Pierwszy dzień lekcji w nowym miejscu okazał się być dość zwyczajny. Wiadomo że każdy człowiek, a w szczególności nastolatek z fajerwerkowo buzującym gejzerem hormonalnym, miewa problemy z wdrożeniem się w nowe środowisko – co może wynikać z wielu przyczyn. O ile najczęstszą wydaje się być wstyd przed odrzuceniem powiązany z zachwianym poczuciem własnej wartości, o tyle w moim wypadku było zgoła inaczej. Nie miałem problemu z nawiązywaniem relacji międzyludzkich, ale również nie przedsiębrałem rozległych kroków w celu otrzymania łatki towarzyskiego chłopaka. Mówiąc krócej – było mi obojętne, czy kogoś poznam czy nie.
Bardzo często zdarza się, że gdy szukamy czegoś, co nam zginęło jaki czas temu, nie potrafimy tego znaleźć. Koncentrujemy się tak mocno na zagubionej rzeczy, tak usilnie jej wypatrujemy, iż często zapominamy o oczywistościach. W amoku otumanienia człowiek może być przejęty zagubieniem okularów, które tak naprawdę miał cały czas na nosie.
Siedząc tego poniedziałkowego, wrześniowego poranka w klasie po apelu inaugurującym rozpoczęcie roku szkolnego, dopiero w momencie, gdy Iza i Andrzej podeszli do mnie, zdałem sobie sprawę, iż gapiłem się na nich przez dobre parę minut wstecz. Byli to pierwsi rówieśnicy, których poznałem po przekroczeniu progu renesansowego budynku. Okazali się być dwójką przyjaciół – a przynajmniej tak przedstawiła ich dziewczyna o śnieżnobiałych włosach. Wymieniłem z nimi kilka klasycznych, zapoznawczych zdań, które miały charakter bardzo ogólny, a gdy czas na integrację dobiegł końca – rozeszliśmy się, a ze mną pozostało satysfakcjonujące uczucie towarzyszące nawiązywaniu nowych znajomości.
Kolejne dni i tygodnie zajęć okazały się wymagające – nie ukrywam, że przestępując progi Collegium Gostomianum zachowałem w sobie cząstkę gimnazjalnego podejścia do nauki, co szybko zostało zweryfikowane przez najtrudniejsze przedmioty na moim profilu, to jest matematykę, geografię oraz angielski. Złożoność zagadnień matematycznych jest niepodważalnie rozleglejsza niż nawet nauka o ziemi i języku razem wzięte, a przynajmniej tak mi się z początku wydawało, gdy musiałem wieczory spędzać przy odrabianiu prac domowych z zagadnień prawdopodobieństwa czy geometrii, które większość rówieśników spisywała tuż przed samymi zajęciami, a których nie przychodziło mi rozwiązywać z największą prostotą. Nie kopiowałem od innych uczniów i nie chodzi o sam fakt oszustwa – niekoniecznie się go brzydzę. Po prostu chciałem się czegoś nauczyć i coś wiedzieć, a ściąganie nie jest środkiem do osiągnięcia mądrości, czego najlepszym przykładem był tępy, klasowy osiłek Kuba z blizną na twarzy w kształcie półksiężyca, tak wielbiony przez połowę bezmyślnych dziewczyn w klasie.
Przez pierwszy miesiąc mój kontakt z zapoznaną pierwej dwójką towarzyszy ograniczał się do wymiany zdań nieodbiegających charakterem od tych toczących się w temacie wieczornej pogody między dwiema seniorkami. Nie przeszkadzało mi to jednak, ponieważ Iza i jej niski kolega często nie spędzali czasu pomiędzy zajęciami na korytarzu, gdzie gromadziła się większość klasy. Tam też na dziesięciominutowych przerwach (obiadowa trwała dwadzieścia minut) poznałem się z resztą grupy. Wspomniałem już wcześniej, iż połowa dziewczyn w mojej klasie to po prostu idiotki, szczególnie ta wypindrzona, ruda Terlewska, która kręci tyłkiem w sposób przypominający kreślenie okręgu cyrklem, dlatego też o tej części nawet nie będę wspominał; nie jest ona istotna w kwestii zrelacjonowania tego, co zaszło rok temu, a co teraz wylewa ze mnie siódme poty przez miejsca, z jakich jedynie w ciele rozgrzanego atlety czy też biegnącego maratończyka powinna uchodzić jakakolwiek ciecz.
Bowiem już pod koniec września zostałem zaproszony przez Ignasia Radkowskiego, z którym zdążyłem się najbardziej zaprzyjaźnić przez te pierwsze kilka tygodni, na wieczorne ognisko wypadające w pierwszą sobotę października. Co do samej postaci mego najbliższego towarzysza – znajdował się pośrodku skali normalności – i zapewne dlatego tak łatwo udało nam się nawiązać bliższą relacje. Nie przechwalał się, ale znał swoją wartość.
Niektórzy znaczenie słowa wartość przyrównują do znaczenia słowa cena – i choć bardzo chciałbym wyjaśnić, jak mocno się mylą – to jednak nie jest miejsce i czas na takie rozważania. Dlatego też cenę, jaką musiałem zapłacić za udział w ognisku na bulwarze sandomierskim zgodziłem się uiścić bez większego namysłu. Dziesięć złotych za kiełbasę, chleb, ketchup, napitki i – co mnie najbardziej ciekawiło – nocne opowieści nie było ceną wygórowaną.
Tak więc opuściwszy szkołę dzień przed wspomnianą imprezą, moje myśli poczęły kierować się w stronę jutrzejszego dnia. Byłem rad, iż Ignaś wdroży mnie w środowisko ludzi swojego pokroju bądź nawet i gustowniejsze – nie wierzyłem bowiem, by ów łysy i krępy chłopak o charakterze zbliżonym do mego, obracał się w patologicznej społeczności. Swoją drogą mogłaby to być też fajna odskocznia od monotonnego, szkolnego życia – w końcu zabawić każdy się lubi. Na dodatek moje serce ukoił fakt, że na ognisko zaproszenia z klasy dostali Iza, Andrzej, Gabrysia i ja – nie wliczając Radkowskiego – a więc zapowiadał się udany event bez otumanionej części grupy. Z początku zastanawiałem się, jakim to sposobem Ignacy zdołał zagadać do dziewczyny o białych włosach i jej niskorosłego kolegi; uczęszczali oni na zajęcia wybiórczo, lecz po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że kilka razy faktycznie spotykali się z Radkowskim po szkole, co wspominał mi łysy przyjaciel, wyjaśniając, że ktoś w końcu musi chorym przekazywać materiały z lekcji. Zgodziłem się z nim i sam zaoferowałem swą pomoc, po chwili uświadamiając sobie, iż niepotrzebnie – okazało się bowiem, że Iza, Andrzej i Ignaś to sąsiedzi z osiedla, do którego ja miałem kawał drogi z mojej zabitej dechami wsi. Ich obecność w kratkę miała się poprawić już niedługo.
Podekscytowaną noc bardziej przeleżałem niż przespałem, bowiem ciągle chodziły mi po głowie myśli o tym, kto te niesłychane historie będzie opowiadał podczas przyszłego spotkania i czego one będą dotyczyły. Z łóżka wstałem jednak całkiem wypoczęty i gdy wybiła godzina szósta po południu, pojechałem rowerem do zapewne jedynej normalnej dziewczyny w mojej klasie – Gabrysi. Ta średniego wzrostu szatynka od początku przykuła moją uwagę są kobiecą naturą. Boże! Gdybyśmy wtedy nie nawiązali aż tak bliskiej relacji – może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.
Do wątku związanego z dziewczyną, w której poważnie się zadurzyłem jeszcze powrócę, choć już w tym momencie ma dłoń delirycznie się trzęsie. Tak więc po zgarnięciu mojego szatynowego obiektu westchnień – który na dodatek zaczął powoli odwzajemniać zaloty piszącego te słowa chłopaka – udaliśmy się na bulwar we wskazane wcześniej miejsce; czekała tam na nas reszta nieznanych osób, wraz z Radkowskim. Po Izie i Andrzeju nie było śladu. Zostaliśmy przedstawieni reszcie grupy i ulokowani pomiędzy nowopoznanymi ludzi. Wokół panowała przyjemna, koleżeńska atmosfera dobrze współgrająca z narastającym, tematycznym na tego typu spotkaniach mrokiem. Nie dało się dostrzec nikogo innego w zasięgu wzroku prócz zaproszonych na ognisko. Toczyły się rozmowy przeplatane konsumpcją przygotowanego mięsiwa i spożywaniem bliżej nieokreślonej mocy trunków. Choćbym miał sczeznąć w najdalszych zakamarkach szatańskiego lochu, nie jestem sobie w stanie przypomnieć imienia kogokolwiek innego z poznanych wówczas osób, prócz Jaśmina.
Gdy wybiła punkt dwudziesta a ciemność zdołała opanować niemal całą przestrzeń, zapamiętany przeze mnie żyrafiego wzrostu chłopak wyłonił się spośród zgromadzonych i wyszedł na środek dogaszonego już ogniska, oznajmiając, że czas na to, na co wszyscy czekaliśmy. Chociaż byłem mocno oddany zalotnym uczynkom z Gabrielą, postanowiłem na chwilę powstrzymać swe fizyczne żądze i skupić się na tym, co miało zaraz się rozpocząć. Dla podgrzania wewnętrznej atmosfery jeszcze bardziej, postanowiłem wypić na szybko dwie kolejki czegoś, co w smaku przypominało bardziej spirytus z domieszką bliżej nieokreślonych substancji, niż wódkę.
Wtedy ujrzałem coś, co nie sposób wyjaśnić niczym innym, niż najprostszym i najdosadniejszym zarówno opisem. Ścieżka prowadząca do naszego miejsca miała mniej więcej dwadzieścia metrów, a na jej końcu właśnie pojawiło się kąsająco mocne światło. Zasłoniłem oczy, sądząc iż może upity zawczasu alkohol źle działa na moje źrenice, lecz po chwili doszedłem do wniosku, że to niemożliwe – nigdy nie miałem światłowstrętu. Przemogłem się więc i zerknąłem jeszcze raz na drogę; intensywność światła zelżała, zezwalając na dojście do wniosku, iż w naszą stronę zbliżają się Iza i Andrzej. Niosą w dłoniach dwie, niemal złączone ze sobą, elektryczne lampy.
Ich obecność przeszyła mnie bliżej nieokreślonym uczuciem. Niemałego przestrachu doświadczyła Gabriela – aż przylgnęła do mojego ramienia; ciężko zdać sobie sprawę, jak szybko i intensywnie tak błaha z pozoru czynność potrafi podniecić nastolatka. Śnieżnobiałe włosy mignęły po chwili obok mojej twarzy, gubiąc gdzieś w tłumie niskiego towarzysza. Gdy Iza dołączyła do Jaśmina – mieli między sobą ognisko – ten oznajmił, spoglądając jednocześnie na Gabriele i inne, pokryte półcieniem twarze uczestników tego spotkania, że właśnie taki był zamiar ceremonialnego wejścia – wzbudzenie pierwszej nutki strachu.
Wtedy właśnie, w oczach Izy i Jaśmina, dostrzegłem scenę wijących się chaotycznie ogników. Wiedziałem już, iż historie, które będą opowiedziane dzisiejszego wieczoru, nie zostaną nigdy puszczone w wieczorynkach.
Mógłbym zacząć przytaczać je właśnie tutaj. Pisać o tym, jak na przemian Iza i Jaśmin zabierali głos. Jak ich opowieści o nieznanych mi dotąd mitologicznych miejscach, zdarzeniach i stworach materializowały się w mojej głowie. Nie starczyłoby mi jednak czasu na takowe działanie, bowiem czuje, iż rozwiązłość winna towarzyszyć jedynie tym częściom tekstu, które są związane z koszmarem wspomnianej, lipcowej nocy. Tak więc – będę mówił tutaj jedynie za siebie – w mojej głowie zapadła szczególnie historia o Le’Ractu, lecz była ona przytoczona na tyle szybko i pobieżne, że nie sposób było wtedy wysnuć z niej więcej niż to, co w ostatnich słowach wymamrotał Jaśmin, a co jawnie przeszyło zgrozą nie tylko mnie i Gabriele, lecz również resztę uczestników ówczesnego słuchowiska.
Nie jestem jednak pewny, co stało się w tamtym czasie z Ignacym i Andrzejem, bowiem gdy treści historii zeszły na te najbardziej mnie ciekawiące – ich już nie potrafiłem odnaleźć wzrokiem.
Doszukać się również nie mogłem prawdziwego, druzgoczącego wpływu wypowiedzi żyrafiego wzrostu chłopaka na me myśli – poczęły one powtarzać, tak samo jak i je pierwotnie recytujący, następujący zwrot: Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc!
& & &
Zaprawdę musiałem zrobić sobie kilka minut przerwy, bowiem nic nie wskazuje na to, bym miał zakończyć swój wywód prędko – szczególnie gdy właśnie teraz zaczyna się główny wątek, od którego poruszenia usilnie z początku się wzbraniałem. Mam jednak na uwadze dobro nie tylko moje, lecz również mych ewentualnych potomków, rodziców, siostr i brata, ale i całej ludzkości, która kiedykolwiek mogłaby zderzyć się z czymś tak ohydnie sprzeniewierzonym jak to, co – daj dobry Boże – zdołam opisać dalej.
Przez wiele dni po pamiętnej, sobotniej nocy zastanawiałem się nad sensem słów, które wypowiedział Jaśmin. Ich echo nadal rozbrzmiewa w mej głowie, lecz pierwotny efekt, jaki te diabelskie podszepty wywołały w mym umyślę najwidoczniej uleciał. Z początku zachodziłem w głowę, jak to się stało, iż moja świadomość ucięła się w momencie trzykrotnego powtórzenia wcześniej wspomnianej sekwencji, a powróciła dopiero kolejnego dnia, gdy obudziłem się w domu drgając, pokryty zimnym potem. Bezgłośna recytacja musiała zadziałać podobnie do hipnozy, lecz jak głęboko nie sięgnąłbym pamięcią w rejony wiedzy medycznej i ezoterycznej – bycie w transie nigdy nie prowadziło do tak szybkiej i długiej utraty pamięci.
Bowiem abyście Wy, czytelnicy, byli świadomi tego, że dopiero po ubiegłorocznej, lipcowej nocy – czyli po pamiętnych, szkaradnych wydarzeniach – zyskałem dostęp do treści wymazanych mi wtedy na blisko dziesięć miesięcy. Jakże plugawe są to wspomnienia, za których ponowną utratę zapłaciłbym najwyższą wręcz cenę!
Niemal cały październik trudziłem się, by dojść do tego, co wydarzyło się po mym wpadnięciu w hipnozę. Było to całkowicie zrozumiałe zachowanie. W niedzielę po ognisku obudziłem się w stanie przypominającym wysoką gorączkę. Zmartwiłem się, sądząc, że musiałem się czymś zatruć, lecz alkohol jak i kiełbasy nie wykazywały wówczas jakichkolwiek oznak zepsucia. Dodatkowo wątpliwości te rozwiała Gabrysia, do której zadzwoniłem zaraz po przebudzeniu, ze strachem wylewającym się oczami i uszami. Obiekt mych miłosnych westchnień zadziałał na mnie krzepiąco, twierdząc, iż po opowieści o Swarożycu, nastąpiło podsumowanie spotkania toastem oraz rozejście się w nienagannej atmosferze zgromadzonych na bulwarze. Ja wraz z Gabrielą, Ignasiem, Jaśminem, Izą i Andrzejem miałem udać się jeszcze na krótki spacer, podczas którego poruszaliśmy tematy wcześniej opowiedzianych historii. Na koniec odprowadziłem szatynkę do domu, kończąc soczystym pocałunkiem nasze rozstanie.
Przerażająca jest jednak wzmianka o Swarożycu. Gabriela bowiem, jak i reszta ludzi których zdążyłem o to zapytać – twierdzą chórem, iż to właśnie opowieść o wspomnianym bogu ognia była tą ostatnią. Nikt z nich nie przytaczał tej, która sprowadziła na mnie hipnozę oraz wywołała w reszcie słuchaczy coś, co ciężko nazwać utratą pamięci, lecz bardziej jej częściowym wymazaniem. Bowiem wszyscy oni zdawali identyczną relację, pomijając fragment szybkiej opowieści o Le’Ractu oraz następującej po nim recytacji. Przyjąłem więc wreszcie, że mój podchmielony umysł wdarł się w konszachty z samymi sługami piekieł, którzy to za możliwość wysłuchania straszliwych opowieści kazali płacić zdrowiem na umyśle – mówiąc w skrócie – po prostu za dużo wypiłem. Tak więc przez pewien okres czasu nie poruszałem tematu ogniska, zapominając o nim na tyle, na ile się dało.
Do końca roku kalendarzowego zdążyłem mocno podciągnąć swą wiedze wkraczającą w obszary przedmiotów profilowych. Nie czułem się już w okolicy średniego poziomu klasowego z prawdopodobieństwa oraz algebry – za to mogę podziękować Ignasiowi. Począwszy od drugiego tygodnia października spotykaliśmy się po lekcjach w szkolnej auli, gdzie traktowaliśmy głównie o zagadnieniach matematycznych. Nie potrzeba było miesiąca, byśmy przerobili wszystkie podręcznikowe tematy przeznaczone do realizacje na cały rok szkolny. Sprawa miała się podobnie z geografią. O ile ma wiedza z zakresu nauki o ziemi nigdy nie była na niskim bądź też wysokim poziomie – o tyle wytrwałe wertowanie zbiorów kartograficznych, geologicznych i hydrologicznych dostępnych w lokalnej bibliotece pozwoliły mi i Radkowskiemu na zajęcie solidnej pozycji w klasowym rankingu wiedzy o naszej planecie. Niestety moje umiejętności lingwistyczne zawsze nieco kulały z powodu dziecięcej, do końca nie wyleczonej wady wymowy, niemniej jednak nie dawałem za wygraną i wraz z Gabrysią, z którą już w listopadzie byłem w związku, ukończyliśmy teoretyczną i praktyczną część podręcznika do angielskiego. Ciekawym odnotowania faktem była obecność Ignasia w szkole. O ile wykreślenie Izy i Andrzeja z listy uczniów nie wzbudzało we mnie większych podejrzeń – podobno wyjechali za granicę, a ja sam nie widziałem ich od przełomu listopada i grudnia – o tyle mój łysy przyjaciel zaraz po starannie zakończonej, skumulowanej profilowej sesji nauczania pod koniec grudnia ulotnił się, pozostawiając mnie pierwszy raz z mieszanymi uczuciami.
Radkowski bowiem przez cały okres naszej kilkumiesięcznej przyjaźni przybrał rolę wiarygodnego kompana, z którym można było się pouczyć, pośmiać ale i porozmawiać. A to ostanie interesowało go tym bardziej, im dłużej się znaliśmy. Z pespektywy czasu widzę to lepiej, lecz wtedy – gdy roztrząsaliśmy sens interesujących nas tematów – nie docierał do mnie fakt, iż najprawdopodobniej byłem niejawnie przepytywany i kwalifikowany. Zaklinam się na wszelkie bóstwa! Gdybym wtedy wiedział, co się wokół mnie dzieje, prędzej pozwoliłbym sczeznąć memu ciału w najgorszych pieczarach, niż dopuścić do tego, co stało się później.
Przed zniknięciem Ignasia zdążyłem jednak odbyć z nim kilka głębszych rozmów oscylujących wokół październikowego ogniska. Nie nawiązywałem oczywiście do tematu ostatniej, rzekomo jedynie przeze mnie słyszanej opowieści. Chodziło o sprawy związane z samą ideą takich spotkań, weryfikacją zaproszonych jak i opowiadających czy też o bibliografię nieziemskich niekiedy treści wypowiadanych na głos. Co by jednak nie mówić – jego wyjaśnienia pozostawiły we mnie nutkę niepokrzepionej ciekawości, którą później aż z haniebną nawiązką nadrobiłem. Radkowski bowiem zdążył wspomnieć jeszcze na jakiś czas przed nagłym zapadnięciem się pod ziemie, iż są w planach kolejne ogniska o charakterze jeszcze bardziej okultystycznym niż to poprzednie, oraz że nie omieszka dać mi znać, gdy tylko dowie się więcej na ten temat.
Tak więc od początku stycznia na lekcje w naszej klasie uczęszczało osiemnaście osób. Ja, Gabrysia, tępy bliznowaty Kuba wraz z otoczką adorujących mu świrów i ruda kokietka Terlewska ze zgrają cepowatych dzid. Od początku nowego roku kalendarzowego wiadomo już było, kto jest względnie normalny, kto zdrowego na umyśle jedynie udaje, a kto nawet nie kryje się z własną głupotą. Koniec końców – według mojej subiektywnej opinii – do grupy tych pierwszych kwalifikowałem się jedynie ja z moją już wtedy partnerką.
Nie innego zdania był prowadzący nasze zajęcia katecheta. O ile na początku roku szkolnego ksiądz Marek realizował swój program w odpowiednim tempie, o tyle sprawa nie wyglądała już tak kolorowo z nastaniem stycznia. Warto zaznaczyć, iż nauczyciel religii radził sobie z rozwydrzoną hołotą nie lepiej, niźli pijak próbujący zrobić jaskółkę. Lekcje w sali naznaczonej czterema krzyżami wielkości dłoni dorosłego mężczyzny przebiegały z początku w bardzo przyjemnym tonie. Każdy słuchał, lub też udawał, że słucha. Natomiast katecheta przechodził przez kolejne segmenty biblijnego nauczania z niemałą chyżością. Jego tempo zostało nieco sfolgowane na przełomie listopada i grudnia, wcale nie z powodu narastającego, klasowego gburostwa.
Wspominam w myślach pewną sytuację, która mogła mieć powiązanie z ledwie widoczną zapaścią umysłową księdza. Po zakończeniu rozważań na temat piątego przykazania, gdy do końca godziny lekcyjnej pozostało niespełna pięć minut, katecheta zapytał nas swym łagodnym, mentorskim głosem, czy są jakieś pytania dotyczące omawianego materiału. Poruszaliśmy bowiem zagadnienia wkraczające nie tylko w rejon chrześcijańskich zasad, lecz również w pewne kruche i tajemnicze rejony metafizyki – o ile ciągle obracaliśmy się na gruncie rzeczy względnie tożsamych z wiarą chrystusową. Wtedy też zauważyłem, jak Andrzej siedzący kilka ławek przede mną, szepcze coś nerwowo do ucha Izy, a blada twarz dziewczyny zaczyna nabierać purpury. Gdy po jakimś czasie nikt nie podniósł ręki, ksiądz zachęcił nas jeszcze ochoczej do podjęcia tematyki jednego z wydawać by się mogło najważniejszych przykazań. Przyglądałem się dalej posturze Izy, która będąc niezmiennie traktowana podszeptami niskiego, szpakowatego przyjaciela, zatkała sobie usta dłońmi i co kilka sekund drgała. Gdy wybił dzwonek, wszyscy wyszliśmy z sali prócz trójki osób – księdza Marka, Izy i Andrzeja, którzy mniej więcej po pięciu minutach również opuścili klasę. Na twarzy katechety malował się obraz odrazy; unikał również naszego wzroku, wlepiając go tępo przed siebie. Spytałem następnie Izę, okazując pobieżne zainteresowanie tematem – nie chciałem zdradzać tego, iż zauważyłem możliwie jako jedyny jej nietypowe zachowanie podczas ostatnich minut lekcji religii – czy wszystko w porządku, co ona potwierdziła ochoczym, ponadprzeciętnie promiennym uśmiechem, wyjaśniając jednocześnie, że zjedzona z rana kanapka z łososiem musiała jej zaszkodzić. Natomiast od następnej lekcji ksiądz Marek omijał dalekim wzrokiem ławkę, w które siedzieli niosący niegdyś elektryczne lampy nastolatkowie, a samo tępo brnięcia przez kolejne zagadnienia biblijne zwolniło. Zachowanie katechety odmieniło się nieco, gdy dwójka przyjaciół wyjechała za granicę, lecz nie długo dany był mu spokój, bowiem już wtedy narastało klasowe chamstwo i degeneracja – oczywiście generowane wyłącznie przez klub wielbicieli bliznowatego i rudej – nie wyłączając od udziału w nikczemnych uczynkach ich liderów. Dlatego więc wcześniej wspomniałem, iż zasady i tradycje w Collegium Gostomianum podupadły na znaczeniu. O ile dużą część uczniów dałoby się wrzucić do worka z napisem „normalni”, o tyle porównywalnie spora grupa wylądowałaby w koszu z napisem „nowomodny zbytek społeczny”. Chociaż muszę w tym momencie uderzyć się w pierś i szczerze przyznać, iż jest to mój subiektywny pogląd. Być może nie nadążałem za tym, co świat przygotował dla mnie i moich rówieśników i aż trwoga przeszywa me ciało na samą myśl o tym, jak to wszystko będzie wyglądać, gdy – o ile uwolnię się od koszmaru zapoczątkowanego podczas pierwszej październikowej soboty – dorosnę.
Muszę przyznać, że w tak niechlujnym otoczeniu ciężko było utrzymać skupienie pozwalające na komfortowe czerpanie wiedzy. Niemniej jednak zdążyłem do tego czasu z przedmiotów profilowych wysunąć się mocno na prowadzenie, przez co nie musiałem już tak usilnie skupiać się na bieżących tematach. Z coraz większą tęsknotą wyczekiwałem więc weekendów, gdzie mogłem spędzać czas przy swoich lekturach, grać w gry komputerowe czy też spotykać się z moją lubą. Istnym, wypoczynkowych katharsis miały okazać się dla mnie ferie, a to z powodu, który zaraz opiszę.
Już na początku stycznia stwierdziliśmy z Gabrysią, że należałoby skonsumować nasze uczucie w jakimś zjawiskowym i pamiętliwym miejscu. Nie należeliśmy do osób stroniących od bliskości fizycznej, przeto te ponad dwa miesiące rozwijającej się nieustannie relacji wystarczyło, by dojść do wniosku, że tego chcemy i to właśnie w miejscu, które mieli – paradoksalnie – ufundować nam rodzice. Sandomierskie Centrum Kultury ostatnimi laty podupadło w kwestii działalności prospołecznej. Z kretesem odcięto dopływ finansowania dla chóru San-Do-Mir, formacji tanecznej Paradox i kina „Starówka”, co wznieciło powszechne niezadowolenie społeczne. Grożono nawet wtargnięciem siłą do siedziby SCK i dokonaniem przymusowego audytu, co najwidoczniej podziałało na lokalne władze.
Bowiem właśnie w styczniu ustami dyrektor placówki podano prasie komunikat o zorganizowaniu nadzwyczajnej, nowej atrakcji dla dzieci i młodzieży. Chodziło o kolonie zimową nad którą patronat miało objąć SCK. Turnus miał trwać równe siedem dni i odbyć się w czwartym tygodniu lutego, a więc – bez zdziwienia – w momencie, gdy w województwie świętokrzyskim wypadały ferie.
Nasi rodzice bez chwili namysłu zaakceptowali pomysł zimowego wyjazdu, choć tutaj muszę przyznać, że gdyby wiedzieli, co zamierzamy – oraz że jesteśmy parą – to nie byliby tak zachwyceni. Z niecierpliwością poczęliśmy oczekiwać na koniec trzeciego tygodnia lutego, w którym już zajęcia szkolne odbywały się niezbyt profesjonalnie. Większość osób miała wystawione oceny półroczne – i to o dziwo pozytywne – więc nauczyciele przymykali oczy na pojedyncze nieobecności oraz jeszcze większą (naprawdę!) niesforność uczniów na zajęciach. Rozumiałbym luzowanie zasad panujących w szkole, gdyby zastosowano je jedynie do tej przyzwoitej części młodzieży – lecz nie potrafię pojąć kroku absurdalnego, wymierzonego tym samym w spójność i stabilność szkoły jako całości.
Ostatni dzień nauczania przedostatniego tygodnia lutego przypadł w piątek, a ja już wtedy czułem, iż prędzej sczeznę, niż oddam się w szpony klasowej bandy i zobojętniałych na ich wybryki edukatorów. Mógłbym donieść na całe to kumoterstwo, lecz szkoda mi było czasu i nerwów na przepychanie się w odpowiednich instancjach państwowych ze zgrają nieokrzesańców. W czasie długiej przerwy – gdy buzujące we mnie emocje sięgnęły zenitu – złapałem Gabrysie za rękę i wyszedłem przed szkołę by nieco ochłonąć, a tam spotkałem niespodziewanie mojego łysego przyjaciela, który miał dla mnie wiadomość o iście szatańskim charakterze.
& & &
Lepszego momentu na spotkanie Ignaś nie mógł sobie wybrać. Nie jestem pewny, czy czekał oparty o szkolny mur specjalnie na nas, czy też postanowił odetchnąć chwilę podczas drogi prosto na zajęcia po blisko miesięcznej nieobecności – lecz jego widok wygenerował na mej twarzy szeroki uśmiech.
Od razu zagadnąłem o jego niezrozumiałą dla mnie nieobecność w szkole. Musiał mieć jednak jakieś solidne usprawiedliwienie, bowiem do dzisiaj był odczytywany na listach obecności – w przeciwieństwie do Izy i Andrzeja – więc nie zdziwiłby mnie fakt, gdyby nagle zapadł się pod ziemię – tak jak to zresztą uczynił – i nie dawał znaku życia, ponieważ walczył z jakąś ciężką chorobą, miał problemy rodzinne czy też nastąpiła jakakolwiek inna, niedającą się od tak wymienić sytuacja, zmuszająca Radkowskiego do zaprzestania edukacji na bliżej nieokreślony czas. Stojący przede mną chłopak odparł jedynie, że na wyjaśnienia przyjdzie pora, ponieważ on jest tutaj z innego powodu, który zdradzi mi i Gabrieli już za niedługo, lecz nie w tym miejscu.
Przeczesałem Ignasia wzrokiem z niemałym zaciekawieniem; dostrzegłem dopiero teraz, jak jego twarz się zmieniła względem tego, jak wyglądał jeszcze za czasów regularnego uczęszczania na zajęcia. Nie chodzi jedynie o to, że jego skóra utraciła dawny różowy kolor, a teraz odcieniem nawiązywała do czystej bladości – to bowiem nie było niczym nadzwyczajnym w przypadku zmagania się z pewnego typu dolegliwościami cielesnymi, na które mógł cierpieć mój ówczesny przyjaciel. Przez mniej niż sekundę spotkaliśmy się wzrokiem, a ja, w jego źrenicach nie dostrzegłem standardowej, czarnej pustki, lecz rozlewające się aż na tęczówkę płomienne barwy, przypominające iskry wierzgające się na wszystkie strony w czasie rozpalania ogniska.
Widok ten przeszył mnie najgłębszą zgrozą; moją dłoń zaatakował skurcz, przez co Gabrysia – z którą wtedy trzymałem się za ręce – aż odskoczyła na bok i ze zdziwioną miną poczęła wypytywać, czy wszystko ze mną dobrze. Zorientowałem się właśnie, że ma luba musi mieć problemy ze wzrokiem, bądź ja sam bujam w obłokach podobnie jak w czasie rzekomych, październikowych opowieści. Na szczęście w tym momencie wtrącił się Radkowski, jakby zwyczajnie olewając to, iż mogłem odkryć jego ponure oblicze. Nakazał nam iść za sobą aż do schodków prowadzących na plac papieski, gdzie mieliśmy dowiedzieć się, dlaczego ktoś wyglądający jak nieboszczyk, który powinien zażywać w tym momencie kuracji, trudzi się wędrówką do szkoły w celu przekazania nam czegoś istotnego.
Usiedliśmy więc na bruku i tak dowiedziałem się o tym, co Ignacy zapowiedział jeszcze w grudniu. Wszystko miało ponownie odbyć się na bulwarze sandomierskim, z tą jednak różnicą, że grono uczestników będzie ściślej zweryfikowane niż to miało miejsce poprzednim razem. Jak bowiem wyjaśniał mój dziwnie podekscytowany przyjaciel, ognisko podczas pierwszej soboty października miało charakter stricte poglądowy dla uczestników, a weryfikujący dla wtajemniczonych. W tym momencie trwoga przeszyła me wnętrzności, a ja sam miałem ochotę zwrócić zjedzony wcześniej posiłek. Dobrze że siedziałem, bowiem inaczej poturlałbym się po gipsowych schodkach aż na sam dół stromego zejścia. Moje wcześniej przypuszczenia nie mogły być w świetle przedstawionych przed chwilą faktów fałszywe – tak jak wszyscy uczestnicy ogniska byli testowani w październiku, tak samo i ja sam, podczas sesji edukacyjnych z Ignasiem, stanowiłem jego obiekt badań o charakterze wręcz obskurnie ohydnym.
Podczas gdy Radkowski z widocznym pobudzeniem oznajmił mi i Gabrysi, że przeszliśmy testy pozytywnie, nastała chwila ciszy, która w mym umyśle sprawiała wrażenie niekończącego się zwoju obrazów i dźwięków, których ze względu na wszechogarniający mnie niepokój, nie byłem w stanie odpowiednio doświadczać, a które jakby nagle wyrosły po tym, jak mój przyjaciel zaniemówił i utkwił wzrok w okolicznej panoramie. Widok ze schodów był zgoła oszałamiający. Niedająca się poskromić śnieżnemu dyktandu Wisła – ocierająca brzegi bulwaru sandomierskiego – płynęła spokojnie, nadając sąsiadującemu z nią – a znajdującemu się tuż pod nami – placu Jana Pawła II charakter oazy spokoju, gdzie głos ćwierkających z wolna ptaków mieszał się z odgłosami uczniów powracających na teren szkoły. Zerknąłem na zegarek; pozostało zaledwie trzy minuty przerwy, więc pora było swe myśli ponownie naprowadzić na tory odpowiadające sytuacji.
Zastanawiałem się, czy Gabrysia jest równie przerażona co ja. Jej twarz zdradzała niewielkie oznaki zaniepokojenia, lecz ledwie widoczne trzęsące się dłonie – która próbowała ukryć między nogami – wskazywały co innego.
Nagle serce podskoczyło mi do gardła i sądzę, że mej lubej również. Ignaś wstał z zawrotną prędkością i ukląkł za nami, tak że jedno jego ramie obejmowało mnie, a drugie szatynkę. Zrazu poczułem mocny zapach perfum Old Spice, którymi chłopak aż nadto lubił traktować swe ciało. Twarz Ignasia wylądowała pomiędzy naszymi, a my – ciągle w szoku – nie byliśmy w stanie odwrócić się, by spojrzeć mu w oczy. Nie było to jednak konieczne, bowiem łysy podjął po chwili jedną z najistotniejszych kwestii, na myśl której obecnie przeszywa mnie fundamentalna zgroza. To tutaj bowiem nastąpił kolejny krok w moim – ale i nie tylko – zatraceniu.
Do naszych uszu niesione zimowym, chłodnym powietrzem słowa Ignacego dotarły wydawać by się mogło dopiero po chwili, bowiem wrażenie, jakie wywarły na nas było tak mocne, iż wyszarpały niejako na kilka sekund z naszych ciał zmysł słuchu. Pomimo tego, że spodziewaliśmy się już od jakiegoś czasu tego pytania, to jednak gdy padło ono na głos, moją twarz przeszył skurcz oddający poniekąd mój wewnętrzny stan emocjonalny.
Zostaliśmy bowiem zagabnięci o sprawę kolejnego ogniska. Czy chcemy w nim brać udział? Jeżeli nie – to jest nasza szansa, by się wycofać, ponieważ później jej nie będzie, a konsekwencje za niewywiązanie się ze złożonych słów są w środowisku wielbiących okropne opowieści ogromne i jak to wolnym głosem powiedział Radkowski – c a ł k o w i t e. Co ów słowo znaczyło, nie miałem wtedy jeszcze zielonego pojęcia, tak więc jedynie teraz na samą myśl o skutkach mych czynów ciarki biegają mi po plecach.
Jeżeli zdecydujemy się brać udział w kolejnym ognisku, oznaczać to będzie włączenie nas do grona kultywatorów. Będziemy musieli uczestniczyć w każdym kolejnym spotkaniu, trzymając wszystko to, co poznane świadomie bądź nieświadomie dla siebie i współczłonków z grupy oraz wykonywać rozkazy wyższych nam rangą bez kwestionowania ich zasadności, jednocześnie służąc hojną pomocą dla tych o stopniu niższym. Co do konsekwencji niehonorowana kultywatorskiego sposobu życia – opisałem to kilka zdań wcześniej.
O ile początkowe uczucie chęci poznania nowych, wartościowych osób świeciło mi w kwestii podjęcia decyzji o uczestnictwie w październikowym ognisku, o tyle teraz zdałem sobie sprawę, iż to wszystko nie jest jedynie wymysłem nastolatków lub też jedną z ich pomysłowych zabaw. To było coś więcej – czułem to już wtedy, słysząc ostatnią opowieść, lecz jednak począłem odpychać na bok jej faktyczne opowiedzenie przez Jaśmina, będąc niejako przekonanym przez innych uczestników spotkania, że ostatnią historią była ta o Swarożycu. Teraz jednak zacząłem ponownie wierzyć w swe zmysły i chciałem zagłębić się w coraz to mroczniejsze zakamarki nieznanych mi mitycznych treści. Pragnąłem dowiedzieć się, jakim cudem słowa wzmiankujące o Le’Ractu tak silnie na mnie oddziaływały – i skąd ta moc wynika. Wiedziałem już dobrze, jak groźna w skutkach może być moja decyzja; zwróciłem się do drżącej Gabrieli, bowiem Ignaś wycofał się w tył, pozostawiając nas niejako samym sobie. Spytałem czy podjęła już decyzje, lecz odpowiedziała mi cisza przeplatana ćwierkaniem ptaków i dzwonkiem oznajmiającym koniec przerwy. Nie ukrywam, że wtedy bardzo pragnąłem, by razem z nią wkroczyć w te niejasne odmęty zapomnianych historii, za co obecnie nadal nie potrafię sobie wybaczyć. Po chwili jej dłonie objęły mnie w pasie, a ona szeptem wydukała, że zgodzi się tylko wtedy, jeżeli ja również. Chciałem po chwili przypomnieć jej o konsekwencjach takiej decyzji, lecz uprzedziła mnie drżącym głosem, iż dopiero teraz zrozumiała, o co tam tak naprawdę może chodzić i że jest gotowa na wtajemniczenie, nie patrząc na ewentualne represje.
Nie miałem już więcej pytań. Wstałem z przytuloną do mnie Gabrysią i spojrzałem w stronę Ignasia, który nucił pod nosem jakąś zdawałoby się dziwnego pochodzenia piosenkę. Obydwoje jednocześnie oznajmiliśmy, że chcemy wziąć udział w tym szatańskim przedsięwzięciu. Ignaś uśmiechnął się i poprosił, byśmy usiedli tutaj na dłużej, bowiem musi on nam opowiedzieć wszystko, co nowi kultuwatorzy muszą wiedzieć. Mieliśmy właśnie ostatnią godzinę lekcyjną, lecz zważając na charakter obecnie prowadzonych zajęć – nieobecność nie powinna wyrządzić nam praktycznie żadnej szkody.
Usiedliśmy więc tak, że Radkowski siedział w środku. Nasz wzrok utkwił w nieśmiertelnie wręcz płynącej Wiśle, a umysły pogrążyły się w tym, co łysy młodzieniec opowiadał. Minęło może niecałe pół godziny, gdy nagle krępy przyjaciel spojrzał na zegarek i zerwał się z miejsca z tempem niemniejszym niż wcześniej. Oznajmił, że musi już lecieć, ale że widzimy się w poniedziałek na lutowym, inaugurującym ognisku, oraz że składka tym razem nas nie dotyczy, ponieważ będziemy wdrożeni do struktur kultywatorów. Właśnie wtedy, otumanieni przez ogrom ciekawych ale i równie przerażających informacji, doszliśmy wraz z Gabrielą do wniosku, że musimy przełożyć konsumpcję naszego związku na potem i zrezygnować z feryjnego wyjazdu organizowanego przez SCK; obecnie na szczycie listy naszych priorytetowych spraw widniał Zakon Kultywatorów.
& & &
Obudziłem się łapiąc nerwowo powietrze i już wtedy do mych szarych komórek dotarło, że nastał dzień drugiego ogniska. Moje serce jednak zostało poddane pierwszej poważnej presji tego dnia podczas porannego, rodzinnego śniadania. Rodzice nie potrafili zrozumieć, dlaczego zrezygnowałem z wyjazdu i ponieważ zaliczkę za kolonię dało się wycofać bez utraty jakiejkolwiek kwoty, to zapewne jedynie dlatego nasza dyskusja przerodziła się w kłótnie bez rękoczynów.
Wszystko miało rozpocząć się o podobnej godzinie co ostatnio, lecz ze względu na fakt wcześniejszego zachodu słońca w lutym niż w październiku, postanowiłem wyjechać o piętnastej moim jednośladem i skierować się w stronę bloku Gabrieli. Między nami układało się naprawdę dobrze i choć chciałbym napisać więcej o łączącym nas wtedy uczuciu, nie zniosę drapiącego mnie zewsząd poczucia winy, które tym bardziej nasila się, im bliżej jestem opisem feralnej, lipcowej nocy.
Przerażająca wydaję się też postawa księdza Marka podczas niedzielnej mszy świętej w katedralnym kościele, poprzedzającej dzień drugiego spotkania z tajemniczą zgrają kultywatorów. Siedziałem jak zawsze w ostatniej ławce razem z ojcem, podczas gdy mama z rodzeństwem w jednej z pierwszych. Nie to bym się wstydził czy też bał podjęcia jakiejkolwiek interakcji w czasie kazania dla dzieci i młodzieży. Znużyło mnie do cna cotygodniowe słuchanie archaicznych i abstrakcyjnie nierealnych treści wypowiadanych z ust kapłanów, tak więc za aprobatą taty zajmowaliśmy ławkę najbliżej głównych, tylnych drzwi. Pierwsza część nabożeństwa minęła normalnie – nie dostrzegłem w niej jakichkolwiek oznak wskazujących na nieuzasadnione odejście od normy. Gdy jednak tylko na mównicę wszedł katecheta uczący mnie religii, zamarłem z wzrokiem wlepionym w jego rozmytą przez wszechobejmującą jasność świec sylwetkę.
Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, iż mój hipnotyczny stan wynikać może z niepotwierdzonego daru jasnowidzenia bądź był zwykłym zbiegiem okoliczności. Z obecnej perspektywy jestem niemal pewny, że chodzi o to drugie, bowiem gdybym wtedy wiedział, przed czym kapłan starał się ostrzec wiernych – a co do mych uszu nie docierało – postąpiłbym inaczej zmieniającej mnie do cna lipcowej nocy.
Kazanie jak się potem okazało – zweryfikowałem to zarówno z rodzicami jak i z rodzeństwem – traktujące o nieuleganiu niszczącym człowieka pokusom oraz o trzymaniu się z dala od wszelkiej maści pogańskich obrzędów było dla mnie niesłyszalne, a to co docierało z ust rozpalającego się światłem zbliżonym do tego generowanego przez dwie elektryczne lampy ubiegłorocznej nocy katechety brzmiało jak nocne, ohydne podszepty nieokreślonej maści dobiegające zza przysłoniętego okna. Owym słowom nie sposób nadać piśmienny charakter, lecz brzmieniem przypominały pewne treści wypowiedziane przez Jaśmina, na których myśl trwoga przegryza me trzewia każdorazowo.
Coś w mej głowie namieszało podczas owego kazania bądź też na jaw wyszły niewyśnione, czarne scenariusze dające nowe światło na Zakon Kultywatorów – jaka by jednak prawda nie była, muszę wrócić do momentu, gdy z moją szatynką dotarłem na bulwar sandomierski.
Było już po siedemnastej, tak więc zmrok przykrył kwitnącą latem roślinność niczym dziurawy, czarny koc narzucony na białe prześcieradło – bowiem tu i ówdzie przebijał się nieśmiały blask miejskich latarni. Nie wiedzieliśmy w jakiej części owładniętego niemal całkowitym mrokiem miejsca nad Wisła ma odbyć się kolejne ognisko, lecz po chwili przypatrywania się dostrzegliśmy, że dokładnie w tym samym, co uprzednio – zakątku na skraju bulwaru, który leżał w zalesionej części terenu łączącej się z tą przystosowaną do turystycznego użytku. Tam właśnie tlił się ledwie widoczny stos patyków, w stronę którego niezwłocznie postanowiliśmy się udać.
Z każdym krokiem przybliżającym mnie do miejsca, gdzie za chwilę miał zacząć się faktyczny – tym razem jedynie dla zweryfikowanych pozytywnie osób – spektakl czynności towarzyskich i mitologicznych, moje serce biło coraz mocniej. Zastanawiałem się przez moment jak teraz czuje się Gabrysia. Czy jej najważniejszy mięsień w ciele również wali jak oszalały? Czy też, pomimo wcześniejszych wyjaśnień Ignacego dających jasny, okultystyczny obraz przyszłych godzin, boi się tak samo jak ja, jednocześnie będąc pchana do przodu tym strachem, który nakazuje dowiedzieć się, o co tutaj tak naprawdę chodzi?
Nie zdążyłem jednak jej spytać, bowiem z krzaków okalających dróżkę, którą szedłem wraz z moją lubą wyłonił się pomalowany białą farbą człowiek o niskiej i szpakowatej posturze. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to Andrzej, którzy począł nam tłumaczyć, byśmy prędko zeszli z bieżącej, głównej ścieżki i poszli za nim do miejsca docelowego. Przeszyła mnie wtedy niedająca się opisać trwoga; jego oczy zdawały się być odbiciem lustrzanym tych Ignasia, które widziałem w ostatni piątek, pełne wierzgających się, skumulowanych iskier.
Tajemnicza, niedająca się określić słowami siła pchała mnie do przodu i sprawiała, że coraz bardziej chciałem zagłębić się w to, przed czym obecnie wzdrygam się na samą myśl. Jak tylko postąpiliśmy kilka korków za zapewne najbliższym przyjacielem – bądź też adoratorem – Izy, zewsząd otoczyła nas leszczyna, która swymi mrocznymi kształtami poczęła napawać mnie strachem. Za namową przewodnika zostawiłem rower na końcu ścieżki, z której już dobrze było widać, iż zgromadzonych obecnie osób wokół tlącego się z wolna źródła ognia jest ponad dwa razy mniej niż poprzednio.
Nie zdziwił mnie ten fakt ani trochę; w końcu to normalne, że podczas procesu jakiejkolwiek walidacji łączna, końcowa liczba pozytywnych przypadków może być w najbardziej optymistycznym przypadku równa totalnej licznie badanych obiektów, lub też mniejsza. Drugi scenariusz jest najbardziej prawdopodobny i tak też stało się tym razem; niektóre z twarzy zacząłem rozpoznawać, gdy Andrzej prowadził mnie i Gabriele na nasze miejsce do siedzenia. Dostrzegłem Radkowskiego; umalowany był tą samą farbą co prowadzący nas chłopak. Jak się zaraz okaże, każdy był potraktowany identycznym kolorem; z wyjątkiem Izy i Jaśmina, których za żadne skarby świata nie potrafiłem dostrzec w grupie niespełna dziesięciu osób.
Usiedliśmy więc tak, że tworzyliśmy z resztą kultywatorów niemal idealny okrąg, w środku którego z coraz to większą odwagą wiły się pomarańczowe płomienie ognia. Naprzeciwko mnie zasiadł Radkowski z Andrzejem. Dało się odczuć zapach mięsiwa panierowanego w bliżej nieokreślonej substancji. Ktoś szeptał, ktoś otwierał jakiś trunek, ktoś z ekscytacją przecierał ręce. Po chwili zostaliśmy poczęstowani bliżej nieokreślonym napitkiem; byłem jednak pewien, że zawiera wysokie ilości psychoaktywnych substancji, ponieważ po niespełna kilku łykach mój stan zaczął przypominać ten podczas październikowej nocy.
Nie bałem się jednak utraty świadomości czy też uświadczenia ewentualnych, niewidzialnych dla innych scen. Wiedziałem już, że tutaj chodzi o coś więcej, niż zwykłe bajdurzenie. Minęło około dziesięciu minut i upiliśmy wraz z Gabrysią nasze mikstury do końca. Wtedy też Ignacy podniósł się z miejsca i począł podchodzić do każdego z uczestników, szepcząc im coś na ucho. Gdy przyszła moja kolej, przeraził mnie fakt mojej pozytywnej reakcji na wypowiedziane przez Radkowskiego słowa bardziej, niż sama, obłudna treść wiadomości: Le’Ractu, kaec ombc! D’ef o pople mst b’cped!
Byłem już niemal pewny, że w pamiętną sobotę ubiegłego roku nie pomyliłem się co do ostatniego opowiadania. Choć do głowy poczęły przychodzić mi inne wytłumaczenia takiego stanu rzeczy – takie jak fakt silnego, psychotropowego działania prowiantu spożytego wtedy i dzisiaj – to jednak nie potrafiłem uwierzyć, że ludzki umysł jest w stanie wygenerować tak ohydnie brzmiące treści będąc pod wpływem jakiejkolwiek znanej człowiekowi używki.
Jednak po głębszym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że nie chciałem dopuścić do siebie faktu nierealności wszystkiego co związane z Zakonem Kultywatorów. Rosnąca chęć poznania tego, co może istnieć poza wymiarami naszego świata, a łączyć się z ziemskimi istotami w momencie odpowiednio zaanonsowanych obrzędów, napawała mnie rosnącą rządzą wejścia w świat metafizycznych tajemnic.
Wydawało mi się, że Ignacy powiedział to samo do Gabrysi i innych, lecz nie mogłem być tego pewien. Jej twarz – tak jak i reszty – przybrała biały kolor; po chwili zorientowałem się, że hipnotyczne słowa Radkowskiego umożliwiły mu obejście mych percepcyjnych zmysłów i potraktowanie mojej twarzy farbą wiadomego koloru, która teraz spływała z mych policzków wolno na ziemię.
Nie przeraził mnie fakt utraty chwilowej świadomości, tak jak to miało miejsce kiedyś, gdy zbudziłem się zlany zimnym potem. Zacząłem uświadamiać sobie tajemniczą, potężną moc jaką mogli dzierżyć wyznawcy Zakonu Kultywatorów; sam zapragnąłem wejść w to całe wydawałoby się szaleństwo z pełną premedytacją. Gdy łysy przyjaciel zakończył swój obchód i powrócił na miejsce, spytałem Gabrysi, czy nie tylko wie na co się pisze – tutaj już nie miałem wątpliwości. Chodziło mi bardziej o fakt odczuwania tego, co może nadejść. Czy ją też przeszywa z wolna narastająca mroczna energia, niedająca ująć się w znane człowiekowi słowa, a stanowiąca istotę szybkiego pędu wiatru podczas nocnej wichury, skrzeczenia ohydnej istoty nieludzkiej oraz skwierczenia magmy wydobywającej się na powierzchnie.
Odpowiedziała mi stanowczym skinieniem głowy; nasze dłonie złączyły się. Wiedziałem już wtedy, że na cokolwiek czekamy, to wycofać się już nie sposób. Wiedziałem dobrze, jakie są konsekwencje niesubordynacji. Zastanawiałem się jednak, czy bardziej przerażająca jest śmierć czy poznanie brzmiącego nieznośnie znaczenia tajemniczych słów, wypowiedzianych niegdyś przez Jaśmina, a przed chwilą wylewających się – jednak nieco zmodyfikowanych względem pierwowzoru – z ust Radkowskiego.
Dobry boże! Gdybym wtedy wiedział, do czego to wszystko doprowadzi, przywiązałbym sobie do stóp stukilowy kamień i skoczył do pobliskiej rzeki, by zakończyć własny żywot z ostatnim tchnieniem godności w płucach!
W tym momencie dało się wyczuć unoszącą się w powietrzu ciężką atmosferę; niemal tak gęstą, iż uniemożliwiała oddychanie. Mogło to być spowodowanie wzniecającym się coraz bardziej ogniskiem, które podsypane bliżej nieokreśloną roślinnością niosło na okolice białe gryzmoły dymu. Mnie się jednak wydaje, że za mroczny, ściskająca mi jelita klimat odpowiadała dwójka ubranych w białe szaty przybyszów. Ich twarze zostały przybarwione identycznie co nasze, z tą jednak różnicą, iż w ich oczach widać było chaotyczny taniec piekielnych ogników.
Stanęli pośrodku okręgu tak, by mieć ognisko między sobą i zaczęli inwokować nieznane mi słowa. Dałbym sobie rękę uciąć, że nie tak brzmiał ich głos jeszcze kilka miesięcy temu. Zmienił się diametralnie; zdawało się wręcz, że to ich ciała tam stoją i to oni wykonują dziwne ruchy rękoma w powietrzu, lecz ich krtań została owładnięta czymś iście piekielnym. Czymś nie z tej ziemi, nadzwyczaj przyciągającym uwagę i pozbawiającym człowieka świadomości w kilka sekund.
Praktycznie całość szatańskich słów przepadła w czeluści mej niepamięci. Świadomość odzyskałem dopiero, gdy za namową cichych lecz złowieszczych podszeptów znalazłem się nagle obok białowłosej i żyrafiego wzrostu chłopaka. Trzymali oni rogatego, zarośniętego kozła. Był nieco umorusany w błocie, lecz nie wierzgał się ani trochę. Nie odzyskałem pamięci w tak krótkim czasie – i w cale fakt niewiedzy mi nie przeszkadzał – lecz domyślałem się, co należy uczynić z ząbkowanym nożem leżącym na ziemi i ślepo patrzącym na mnie zwierzęciem. Słyszałem w międzyczasie, że jest to konieczne w celu dalszego wtajemniczenia się w Zakon Kultywatorów. Po chwili została przywołana do mnie Gabriela, która nie wyglądała na osobę wyrwaną z hipnotycznej niemocy; była bardziej ciekawa i podekscytowana, niż przestraszona. Razem z nią miałem chwycić nóż, który teraz wyglądał niczym wijąca się żmija, a po chwili począł przybierać kształty nieludzkich i ohydnych figur przestrzennych; zmieniał się bowiem z każdym mrugnięciem, raz wyglądał jak niepełny kwadrat, potem jak wybrzuszony prostokąt, jeszcze później niczym kula z podoczepianymi rombami.
Słysząc zewsząd entuzjastyczne zachęty postanowiłem samemu schylić się po ostre narzędzie. Gdy wróciłem do wyprostowanej pozycji i spojrzałem w oczy Gabrieli, chcąc doszukać się w nich pełnej świadomości rzeczy, które mają za chwilę się wydarzyć – dostrzegłem coś, co wykręciło mi potężnie kiszki. Ksiądz Marek przez nie więcej niż sekundę zastąpił postać mej lubej, a w jego oczach dostrzegłem przezorną wiadomość, która wtedy – przez ułamek chwili – wydała mi się bardzo istotna do rozwikłania.
Nie zostało mi jednak dane zagłębić się w ten tajemniczy, metafizyczny fenomen teleportacji – choć zapłaciłbym teraz wiele, by wtedy myśleć inaczej. Kozioł zaczął nagle głośno beczeć i wierzgać się na boki, a Iza i Jaśmin z drewnianą atrapą noża poczęli instruować nas, co należy poczynić dalej, ledwie utrzymując w ryzach biały kształt.
Przełknąłem ślinę i po chwili złapałem się za kostkę; zwierzę kopnęło mnie racicą z niezwykłą siłą. Wyrywało się coraz bardziej, a ja pozbawiony już wtedy ludzkich odczuć empatii, spojrzałem w oczy kozła z ohydną myślą. Jak to jest czuć na rękach ciepłą krew utożsamianego z piekielną symboliką zwierzęcia?
Nie potrafiłem jej wypędzić z głowy. Po chwili jednak nie było takiej potrzeby; na ręce trzymającej nóż poczułem dotyk kobiecych dłoni. Gabriela była zdecydowania tak samo jak ja.
Ostrze zanurzyło się w gardle kozła aż po samą rękojeść. Jego beczenie przerodziło się w rzeźniczy kwik, który trwał niespełna kilka sekund. Następnie – w akompaniamencie bordowych strumieni rozlewających się na wszystkie strony – cielsko padło na ziemie, połową ciała lądując w rozgrzanym ognisku.
Powietrze momentalnie przeszył zapach świeżej krwi i nadpalonej skóry zwierzęcia. Ja natomiast poznałem odpowiedź na zadane w myślach uprzednio pytanie; satysfakcja z współuczestnictwa w tym bluźnierczym obrzędzie wypełniła mnie po brzegi.
& & &
Wiecie co było w tym wszystkim najdziwniejsze? Resztę ferii i kolejne miesiące aż do wakacji spędziłem całkowicie normlanie, to jest nie zastanawiałem się nad tym, jak mocno zmieniła się moja percepcja postrzegania Zakonu Kultywatorów. Przestały przerażać mnie plugawe ceremonie, chociaż nie było ich tak wiele. Nie zastanawiałem się nad faktem regularnie traconej świadomości w czasie obrzędów; w zasadzie nie interesowało mnie to, co się ze mną wtedy dzieje, ponieważ liczył się rezultat.
Najważniejsze było połączenie z tym, co nieosiągalne dla większości śmiertelników; byłem już bardzo blisko tego stanu, co zgodnie potwierdzali wszyscy wyżsi rangą zakonnicy. Iza, Jaśmin, Ignacy i Andrzej ochoczo dopingowali mi w nikczemnych uczynkach o charakterze jeszcze ohydniejszym od tego, który popełniłem podczas czwartego tygodnia lutego. W zasadzie szliśmy z Gabrielą prosto po trupach do celu; niezależnie od tego, czy mowa była o kocie, psie czy innym zwierzęciu z grupy akceptowalnej przez wyższą siłę. Byliśmy pobieżnie informowani o tym, że finalna próba okaże się najcięższą – i to nie z powodu faktu zabicia kolejnego ssaka; to nas nie przerażało, bowiem do wakacji wszystko co czyniliśmy podczas nocnych schadzek wypruło z nas ostatnie resztki empatii.
Nie dziwota więc, że rodzice i kadra pedagogiczna zauważyli wyraźne zmiany w naszym zachowaniu. Gdyby jeszcze skończyło się to na niskich wynikach w szkole czy też narastającej psychopatii, pół biedy – oceny da się poprawić a umysł podreperować u odpowiednich specjalistów.
Co jednak w wypadku, gdy na przestrzeni kilku miesięcy ciało ludzkie staje się papirusem w rękach przedziwnego i nikczemnego pisarza, tym bardziej zbrzydłego im więcej znaków pozostawia na stopach, łydkach, udach, brzuchu, ramionach i plecach. Szatańskie pióro przepełnione krwistym atramentem nie poprzestawało w swej pracy choćby na dzień; budząc się bowiem każdego ranka sprawdzałem w jakim to miejscu pojawi się nowy napis, kształt czy obraz – a jak mocno wysilałbym swe szare komórki do pracy, nie jestem w stanie opisać ich w zrozumiały dla przeciętnego człowieka sposób.
To trzeba by zobaczyć. Te bezczelne ciągli liczb, liter i znaków wydających się losowo obejmować co nowy kształt i obraz naniesiony na jeszcze tak do niedawna piękne, młode ciało. Wszystko jednak pozostawało w ukryciu, bowiem każdą ze splugawionych części byłem w stanie zakryć bez większych problemów; o sposobach na to nie będę się tutaj zagłębiał. Nie bolał mnie sam proces powstawania – jak to nazywali podczas obrzędów – dzieła na mym ciele; Gabriela również nie odczuwała bólu, lecz była do szpiku kości przestraszona pierwszego dnia, gdy piekielny pomiot narysował na jej łokciach wijącą się żmije, która co tylko zerknąć przemieniała się w poświatę dziwnie prezentującego się księdza Marka.
Z ręką na sercu muszę przyznać, że i ja, gdy tylko wokół mego pępka zawinął się czarny kształt z syczącym jęzorem, nie raz i nie dwa dostrzegłem w nim posturę byłego katechety. Sługa boży niedługo po pamiętnym, lutowym kazaniu zrezygnował z nauki w szkole oraz zażądał bezzwłocznego przeniesienia do innej parafii. Dopiero jakiś czas po spędzającej mi sen z powiek lipcowej nocy postanowiłem się do niego odezwać i opowiedzieć mu wszystko to, co wydarzyło się w związku ze sprawą Zakonu Kultywatorów.
Myślę że w tym miejscu muszę przejść do samego sedna sprawy. Czuje już dosadnie, jak od zapisanych dotąd stronnic mierzwi mym ciałem bliżej nieokreślona siła, narastająca z każdym kolejnym zdaniem. Tak więc należy jak najszybciej zakończyć tę plugawą opowieść, ponieważ w mych najśmielszych marzeniach w przyszłości widzę siebie chociaż częściowo poczytalnego, co w ramach postępującej obecnie psychozy wydaje się być śnieniem najodleglejszym z możliwych.
Nastał moment, w którym muszę opisać kluczową, lipcową noc. Zniosę jeszcze jakiś czas szkaradne myśli i zwidy nękające mnie coraz dosadniej, bowiem w tym wypadku nie widzę innej opcji na nawet najmniejsze odkupienie mych okropnych uczynków, niż przekazanie reszcie społeczeństwa w jakie rejony piekielnych odmętów metafizycznych korytarzy za wszelką cenę nie można wkraczać.
Zapewne domyślacie się, co to był za dzień. Lipcowy poranek rozpoczął się dosyć standardowo; mieszkam na wsi a że była sobota – czyli ostatni dzień pracujący dla rolników przed niedzielą – to od rana do późnego popołudnia pomagałem rodzicom w brzoskwiniowym sadzie. Naprawdę wielkie to były owoce, a urodzaj dopisał wyjątkowo w rejonie Sandomierza. Zalany potem wróciłem mniej więcej o piątej po południu do domu, gdzie przygotowałem się do wieczornego wyjścia. Ognisko Zakonu Kultywatorów tym razem miało wyglądać nieco inaczej, bowiem ofiarą miał nie być jakikolwiek oczywisty ssak.
Podekscytowało mnie to do tego stopnia, iż zapomniałem zabrać mojej Gabrysi siatkę świeżo zerwanych owoców; przypomniałem sobie o pozostawionym w ganku pakunku gdy o osiemnastej czekałem już na nieco spóźnioną dziewczynę. Jak tylko ją zobaczyłem, przeszyło mnie uczucie dające się opisać jako mieszanka dziewiczego podniecenia i przenikliwego strachu.
Wyglądała bosko. Ubrana była w zwiewną spódnicę i obcisły top, przez co musiałem angażować niemałe siły, by utrzymać me myśli na faktycznym kursie bulwarowego spotkania. Uszczypnąłem się jednak kilka razy w ramię, bowiem nie potrafiłem uwierzyć, że to, co widzę na twarzy szatynki tak odbiega rozmachem od jej ekstrawaganckiego ubioru. Jej mimika zdawała się sugerować, że obawia się czegoś; gdy jednak spytałem, czy jest w stanie opisać swoje uczucie dosadniej, zbyła mnie machnięciem ręki i stwierdzeniem, że przecież tyle razy wcześniej wszystko się udawało, to czemu teraz miałoby być inaczej.
Trudno mi brnąć w tę historie dalej, niemniej jednak wiem, że płacz i zgrzytanie zębów na nic mi się już zdadzą; nie będę w stanie takimi uczynkami cokolwiek zmienić. W zasadzie nie jestem w stanie wpłynąć na przeszłość, lecz przyszłość…Boże! Przebacz mi, bom nie wiedział, co czynił.
Zjawiliśmy się – jak to na nas przystało – ostatni na bulwarze. Nie było jeszcze ciemno, ponieważ niedawno wybiła siódma wieczorem, tak więc wraz z zaprawionymi już zakonnikami poczęliśmy dyskutować na uboczu. Lampy nie zapaliły się jeszcze i choć mieliśmy całkiem pewny cynk, iż nie zapalą się wcale oraz że za niedługo miejscowa ochrona zastawi wjazd na bulwar, to zachowaliśmy powściągliwość od wykonywania podejrzanych czynności do godziny dwudziestej pierwszej, kiedy to słońce poczęło znikać za horyzontem, pozostawiając nas w morzu bezkresnej ciemności. Zbieranie chrustu w akompaniamencie słabego światła latarek poszło nam sprawnie, a większe konary mieliśmy już poszykowane w docelowym miejscu. Przygotowaliśmy mięsiwo panierowane w sfermentowanej krwi zwierząt uprzednio złożonych w ofierze, co było nie mniej ohydnym uczynkiem, niż wcześniejsze picie tej sczeźniętej, zalatującej alkoholem i psychodelikami cieczy. Już zatem wiecie, co takiego piłem na poprzednich ogniskach, a co obecnie wywołuje w mych kiszkach przerażająco odczuwalne skręty – i choć nie musiałem już wtedy płacić za konsumpcję tych ohydztw, to mimo wszystko przynosiłem ze sobą nawet niewielką flaszkę wódki.
Obecnie jednak od samego spożywania czegoś mającego sporą domieszkę skiśniętej krwi zwierzęcej obrzydza mnie bardziej fakt, że wtedy mi to smakowało. Każdy wychwalał to co spożywał, pomimo tego, że wszyscy wtajemniczeni wiedzieli, co dokładnie ląduje w ich ustach; jedynie testowani żyli w nieświadomości.
Rozłożyliśmy się tak jak zawsze na ziemi, tworząc regularny okrąg. Miejsce obrzędu Zakonu Kultywatorów pozostało niezmienne. Jak tylko usłyszeliśmy ponaglające wrzaski sędziwego ochroniarza skierowane w stronę pozostałych na bulwarze spacerowiczów wiedzieliśmy, że można zaczynać jak tylko Andrzej wróci ze stróżówki – jak zdobywał takie informacje pozostanie jego tajemnicą – z potwierdzeniem braku nocnego oświetlenia.
Tak też się stało około godziny dziesiątej wieczorem. Wszystko wyglądało podobnie jak ostatnimi razy; malowanie białą farmą w akompaniamencie nieziemsko brzmiących podszeptów oraz te opowieści nie z tego wszechświata. Ponownie cząstka mnie uległa zatraceniu, a ja odzyskałem świadomość stojąc jak to miało miejsce na ostatnich ogniskach obok Izy, Jaśmina i Gabrysi. Tym razem jednak trzymałem nóż w dłoni, a nie leżał on na ziemi. Nie było również kozła, kota, psa lub innego zwierzęcia szykowanego na ubój.
Zdziwiło mnie to mocno, bowiem jak już wcześniej wspomniałem, empatii we mnie nie pozostało za grosz, tak więc liczyłem na coś naprawdę porządnego do dźgnięcia. Wtedy obejrzałem się na moją dziewczynę, a ponownie dostrzegłem księdza Marka. Poczułem wtedy niewystępujące od wielu miesięcy wahanie. W tej niedającej się określić posturze katechety było coś…finalnie ostrzegającego. Niemniej jednak obraz zniknął tak szybko jak się pojawił. Zastąpiła go twarz Gabrieli, która zmieszana faktem braku istoty do wypatroszenia nie mniej niż ja, poczęła dopytywać Izę i Jaśmina o wyjaśnienia.
Począłem ją uspokajać, bowiem wiedziałem, że nie zawsze uda się na czas dostarczyć przedmiot ofiarny. Wtedy głos zabrali Iza i Jaśmin, szepcząc z początku, a potem mówiąc coraz głośniej te przerażające słowa: Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! D’ef o pople mst b’cped!
Opanował mnie euforyczny stan; liczyłem złudnie na mający nastąpić zaraz kontakt z niedającym się opisać pomiotem nie z tej ziemi. Ściskałem w dłoni nóż i wodziłem hipnotycznie wzrokiem od Gabrysi po recytującą dwójkę prowadzących obrzęd.
Wtedy padły słowa w mowie ludzkiej. Dowiedziałem się, że aby finalnie dostąpić zaszczytu kontaktu z Le’Ractu, muszę poznać treść wypowiadanych, pradawnych słów oraz wykonać ostatnią, największą próbę razem z moją lubą.
Bez wahania przytaknęliśmy głową, lecz nasza werbalna zgodna nie miała już wtedy żadnego znaczenia. Byliśmy w połowicznym transie, wciągnięci nieopisanie wielką, chorą radością w obrzęd mający wchodzić w skład tych szczególnie istotnych dla Zakonu Kultywatorów. Nie zwracaliśmy uwagi na siedzących wokół ludzi, choć dało się słyszeć chore, podniecające jęki dobiegające z każdej strony. Wszystko ucichło, gdy Iza z Jaśminem podnieśli dłoń by dać znak, że właśnie nastąpi tłumaczenie piekielnych wyrazów. Brzmiało ono tak: Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Śmierć człowiecza musi zostać dokonana!
W tym miejscu uczułem, jak krew w mych żyłach zamienia się w rozpaloną do czerwoności magmę; upuściłem nóż na ziemię ze świadomością, że wraz z Gabrielą musiałbym kogoś zabić. Oznajmiłem, że nie mogę tego zrobić; nie darowałbym sobie do końca życia. Iza z Jaśminem wymienili przenikliwe, długie spojrzenie i utkwili wzrok w mojej dziewczynie. To, o co ją spytali, dźwięczy w mej głowie zawsze, gdy tylko wracam myślami do szatynki. Czy jesteś gotowa zginąć, by dostąpić łaski Le’Ractu? Gdyby nie fakt, że obrzydliwe, zjedzone uprzednio treści zablokowały mój żołądek skutecznie, zwymiotowałbym na ziemię. W tej jednej chwili poczułem się oszukany i zmanipulowany. W tej jednej chwili doszedłem do wniosku, że taki był ich cel od początku – zabić człowieka, a ja miałem być nośnikiem ich woli.
Gabrysia z osłupieniem zaprzeczyła pytaniu i nie potrafiła nic więcej powiedzieć. Spoglądała z niedowierzaniem na prowadzących obrzęd, a jej oczy momentalnie zamieniały się w wijące się chaotycznie ogniki. Ona sama z każdą sekundą kołysała się coraz bardziej, aż wreszcie uklękła, by położyć się na przygotowanym uprzednio kozim futrze.
Rzekła wtedy do mnie, bym się nie wahał. Przecież tak pragnąłeś spotkania z Le’Ractu. Masz je w zasięgu ręki, wystarczy jedynie ostatni krok. Wtedy spojrzałem na Izę i Jaśmina; dostrzegłem w odbiciu ich sylwetek siebie samego. Miałem oczy dokładnie takie same, co Gabriela. Moja dłoń chwyta ząbkowany nóż i powędrowała w stronę grdyki dziewczyny. Poczułem, ja szatynka swoją dłonią próbuje pomóc mi dokonać tego, co już w tamtym momencie musiało być przesądzone.
Część mych mięśni pchało ostry koniec ku szyi dziewczyny, podczas gdy pozostała jeszcze, racjonalna porcja muskulatury starała się wypuścić narzędzie z rąk. Zamknąłem oczy sądząc, że w ten sposób będę w stanie skupić się na tym, by nie dopuścić do tragedii. Mijały sekundy a ja czułem, jak przemieniam się w coś nieopisanego. Jak ulatuje cząstka mnie, a w ekranach zamkniętych powiek widzę istotę, która musi być tym, z kim tak bardzo pragnąłem do niedawna nawiązać kontakt.
Wtedy poczułem ciepło rozlewające się po mych palcach. Pomyślałem, że to musi być jedno z odczuć towarzyszące spotkaniu z Le’Ractu. Widziałem go wtedy wyraźnie, lecz jak mocno nie siliłbym umysłu obecnie, nie jestem sobie w stanie przypomnieć niczego, co dotyczyłoby jego wyglądu. Następnie usłyszałem ciche chlupotanie; czyżby Wisła wezbrała i wdarła się w rejony obrzędowego miejsca?
Otworzyłem oczy i momentalnie tego pożałowałem. Gabriela patrzyła beznamiętnie przed siebie, leżąc bezładnie na bordowym od krwi futrze. Nie ruszała się, a jedyny dźwięk generowała sącząca się, ciepłą ciecz.
Po chwili poczułem, jak coś na mej skórze się niemiłosiernie wije. Widziałem jeszcze, jak nieokreślonego rodzaju znaki, kształty i obrazy z ciała mojej niedawnej dziewczyny parują przez jej ubranie i wzlatują w przestrzeń, w którą również i ja począłem powoli wzlatywać. Dziesięć metrów, sto, dwieście, tysiąc. Z wysokości niewytłumaczalnym sposobem wyraźnie widziałem, jak sylwetki kultywatorów przemieniają się w jeden wielki, wijący się organizm, a następnie zaczynają pochłaniać okoliczną przestrzeń, materie i czas.
A ja zacząłem spadać. Wokół mnie była czarna pustka, pode mną wił się kształt zmieniający się powoli w jedną z widzianych wcześniej, ohydnych figur przestrzennych nieznanego pochodzenia. Gdy wreszcie znalazłem się obok ciała Gabriela byłem przekonany, że oddycha. Jej klatka unosiła się i opadała do momentu, gdy wszystko zalał czarny, ohydnie i nachalnie wypełniający wszystko pomiot.
Pamiętam, że obudziłem się kolejnego dnia w łóżku bez budzika; serce dudniło mi tak mocno, że zacząłem obawiać się, iż zbudzi resztę domowników. Czułem, że zrobiłem coś okropnego. Pamiętałem – jak mi się wydawało – najważniejsze momenty, razem z moim zasługującym na najgorszą karę czynem.
Wtedy też do mych myśli napłynęła wiadomość nie z tej ziemi, której nie byłem w stanie odrzucić. Wiedziałem targany emocjami, że to jedyna droga. Zostało mi wytłumaczone, że wszystko będzie dobrze i wszystko pozostanie w ramach Zakonu Kultywatorów, jeżeli tylko ja postanowię trzymać gębę na kłódkę.
Stosowałem się do tej diabelskiej rady tak długo, jak tylko mój umysł mi na to zezwalał. Ale właśnie dzisiaj, po przemyśleniu wszystkie ponownie, stwierdzam, iż postąpiłem słusznie, spisując dzieje najstraszniejszego okresu mego życia na tych kartkach papieru. Nie wybaczę sobie nikt mych nikczemnych uczynków; kara nie może mnie ominąć, lecz dla reszty ludzi mających zapędy okultystyczne niech ta opowieść będzie przestrogą.
Za nic nie można dać się zahipnotyzować. Za nic nie można zabić drugiego człowieka. Za nic nie można nawiązać realnego połączenia z Le’Ractu.