- Opowiadanie: oruen - Teatr świetlny

Teatr świetlny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Teatr świetlny

– Józek! – wydarła się babcia. – Józek, weź no tu chodź do mnie!

– Już idę! – odkrzyknął chłopak.

W pośpiechu zbiegł po schodach i zapukał do pokoju babci. Zawsze czuł przed nią respekt, dlatego nawet jeśli został zawołany, wolał na wszelki wypadek być możliwie jak najgrzeczniejszym.

– Proszę! – dobiegło z pokoju.

Wnuk powoli otworzył drzwi. Babcia siedziała na bujanym fotelu i co rusz poprawiała okulary. Owe okulary były główną przyczyną, dla których mały Józef czuł przed nią respekt pomieszany z lekkim strachem. Grube denka, w których chlupotała gęsta ciecz, zakrywały jej pół twarzy. Delikatnie zdobiona miedziana obudowa wzmacniająca, którą mama Józka codziennie szorowała w misce, błyszczała delikatnie w półmroku pomieszczenia. Z miejsca, gdzie obudowa łączyła się z okularami, wypływały trzy strumienie kabli, łączące maszynę z głową i karkiem babci. Trzeci płynął prosto do mikrogeneratora eterycznego, szumiącego cicho w kącie. Józek nerwowo przestąpił z nogi na nogę, czekając, aż babcia na niego spojrzy. Zaskrzypiała drewniana podłoga i babcia, razem z okablowanym fotelem, zmieniła pozycję. Pomarszczona twarz, skrywająca się częściowo za mlecznobiałymi okularami, spojrzała uważnie na chłopca, który poczuł, jak przez kręgosłup przebieg mu armia mrówek.

– Co tak skaczesz z nogi na nogę? – zapytała cichym głosem.

– Muszę do toalety – skłamał Józek.

– To idź, ale zanim pójdziesz, mam do ciebie małą prośbę.

– Słucham uważnie, babciu – chłopiec niemal wyprężył się na baczność.

– Pójdź proszę do Apteki pod Orłem, i kup dla mnie nowy wkład do oczu, nie mogę już nawet gazety przeczytać – powiedziała, wciskając mu w rękę parę banknotów. – Kup sobie coś słodkiego za resztę.

– Oczywiście, babciu – twarz chłopaka rozjaśnił uśmiech, który zgasł natychmiast gdy spojrzał na kłujące w oczy nagłówki gazet, głoszące wielkimi literami: „WOJNA!".

– Babciu, a myślisz, że do nas też bolszewicy przyjdą?

– Nie bądź głupi – powiedziała uspokajającym głosem babcia. – Nasi chłopcy dadzą im popalić pod Równem jeszcze. A teraz śmigaj, chcę jeszcze pójść do teatru świetlnego dzisiaj, a bez wkładu nie dam rady nic zobaczyć. No, już cię nie ma!

Chłopiec, podniesiony na duchu, wybiegł z pokoju. Pani Leokadia, poprawiając co rusz okulary, powolutku odcyfrowywała gazetę. Z przyzwyczajenia sprawdziła datę – ze względu na wiek, zdarzało jej się nie wychodzić z łóżka nawet kilka dni. Z trudem odczytała rządek cyfr – 20.06.1920. Dzisiejszy „Czas" donosił o postępach bolszewickiej armii w głąb polskiego terytorium. Westchnęła ciężko, odłożyła gazetę na swoje biurko i przygasiła świece. Nim zdążyła zasnąć, po pomarszczonej twarzy spłynęła, jedna, jedyna łza, odbijająca lekko światło płynące z okularów.

Józek biegł przez ulice Mikaszewic, chcąc zdążyć przed zamknięciem apteki. Apteka pod Orłem była jedyną, w której można było zrealizować zamówienie na nowy wkład do oczu. Była to też najstarsza apteka w mieście, a Apteka pod Lwem nie mogła się z nią równać ani pod względem asortymentu, ani pod względem szybkości realizacji zamówienia. Cieszył się letnią pogodą i dodającymi otuchy słowami babci. Od operacji babcia nie mogła kłamać, była to komplikacja po połączeniu przewodu. Tak powiedzieli mu rodzice, nie chcąc, by pytał ją o poważne sprawy. Rozmowa miała jednak kompletnie odwrotny efekt – od tamtej chwili mały zasypywał babcię pytaniami, kiedy się tylko dało.

Po kilku minutach dobiegł do budynku aptecznego. Miętoląc banknoty w rękach, wszedł do środka i ustawił się w kolejce. Dyżurny chemik apteki, rozpoznając go, uśmiechnął się do niego znad trzymanej w rękach gazety. Józek pomachał mu ręką.

W końcu nadeszła jego kolej. Stanął na palcach i przytrzymał się kontuaru dla utrzymania równowagi, po czym przywołał gestem znajomego chemika.

– No no – zacmokał Jasiński, podchodząc do kontuaru. – Niedługo urośniesz tak duży, że nie będziesz musiał stawać na palcach, żeby dać mi po twarzy – powiedział żartobliwie.

– Staram się – odparł chłopiec, nie bardzo wiedząc co powiedzieć.

– To co zawsze? Porcja białkowo-eterowa dla pani Leokadii?

– To samo.

– Musisz chwilę poczekać, nie spodziewałem się że przyjdziesz w tym tygodniu. Przecież babcia na pewno ma jeszcze zapas, czemu przysyła cię znowu?

– Nie wiem, mówiła coś o zapasach na wszelki wypadek.

– Obawia się wojny? Tej brudnej masy czerwonych, pijanych chłopów? Powiem ci coś: za miesiąc to nasi pogonią ich aż do samej Moskwy! No, ale skoro babcia prosi – powiedział, mrugając porozumiewawczo do Józka.

Chłopiec usiadł na ławeczce i po dłuższej chwili odebrał duży słoik pełen gęstego, mlecznobiałego płynu.

– Dużo tego, nie wiem, czy będę miał tyle pieniędzy – wyjąkał.

– Oj, nie przejmuj się – powiedział Jasiński. – Za każdym razem kiedy wpadasz, mam okazję poćwiczyć wytwarzanie tego specyfiku. Mało kto go używa, więc zrobiłem trochę więcej. Płacisz tyle co zawsze, nie martw się.

– Dziękuję bardzo – powiedział chłopiec wręczając mu odliczoną sumę pieniędzy. – Do widzenia!

Pozostało mu tylko pójść do cukierni i przepuścić resztę na słodycze. Za pozostałą sumę mógł kupić nawet kilkadziesiąt karmelków. Ruszył na rynek, mijając po drodze kilka dorożek.

Drogę do cukierni Kandulskich znał na pamięć. Zawsze przychodził tam po kupieniu nowego wkładu do oczu dla babci. Dzisiaj nie było inaczej. Przekroczył próg łowiąc nosem zapach chleba, świeżego ciasta i czekolady. Cukiernia obchodziła dzisiaj dwudziestą rocznicę powstania i z tej okazji właściciel postanowił zorganizować pokaz teatru świetlnego. Udało mu się kupić stary, jeszcze przedeterowy wyświetlacz, zdobył tez kilka taśm, w tym niepokazywaną jak dotąd w Mikaszewicach Podróż na Księżyc. Kilka dni temu z dumą przywieszał afisze ogłaszające nadchodzący pokaz. Wybierał się na niego każdy, kto tylko zdążył kupić bilet. Józek żałował, że nie może się tam iść, ale postanowił w zamian osłodzić sobie życie karmelkami.

– Możesz powiedzieć rodzicom że mogą przyjść razem z babcią – szepnął mu w ucho konfidencjonalnie właściciel cukierni. – Wołkowscy właśnie odwołali swój udział i zwrócili bilety. Mam je trzymać dla twoich rodziców?

– Poproszę – powiedział chłopiec, ładując karmelek do buzi. – Na pewno będą zachwyceni, gdy im przekażę. – uśmiechnął się promiennie.

Kilka chwil później szedł ulicą, niosąc cukierki w ręce i słoik pod pachą. Przyspieszył, widząc samochód ojca przy domu – nie chciał się spóźnić na obiad.

– Babciu! – zawołał od progu. – Przyniosłem ci wkład do oczu.

– No nie – powiedziała matka. – Znowu jadłeś karmelki przed obiadem. Oj nie, tak nie będzie, mój panie! Reszta jak już wyczyścisz talerz do połysku – rzekła, obierając mu papierową torbę i kładąc ją na szafkę.

– Siadaj do stołu – zaskrzeczała babcia.

Józkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Na widok parującego talerza ziemniaków z drobno pokrojoną kiełbasą pociekła mu ślina. Bez wahania chwycił za widelec.

– Zaraz, chwila proszę pana – powiedział pół żartem, pół serio ojciec. – A ręce umyte?

Chłopiec pokręcił głową.

– No to szoruj mi zaraz do łazienki i pucuj na wysoki połysk! Chłopcze, ile razy mam ci powtarzać o podstawowych zasadach higieny? – jęknął w udawanym napadzie złości.

Zamiłowanie do czystości pana Kazimierza brało się z pracy. Był jednym z głównych inżynierów firmy produkującej aparaty i silniki eteralne, które dbały o porządek jak o swój wizerunek – miał być nieskazitelny. Ojciec Józka często przynosił pracę do domu, ale nikt nie miał mu tego za złe, jako że umożliwiło to sfinansowanie operacji i nowych okularów dla babci.

– A, pan Kandulski polecił mi przekazać, że Wołkowscy zrezygnowali ze swoich biletów, więc trzyma je dla was – powiedział Józek, wchodząc do kuchni.

– To świetnie – rozpromieniła się mama. – Ale i tak będziesz musiał zjeść wszystkie warzywa.

– Jak zjesz, to będziesz mógł rozpakować prezent, który ci przywiozłem z pracy – powiedział ciepło ojciec, odkładając gazetę.

Józek od razu zaczął jeść szybciej.

– Nie tak prędko, bo się zadławisz – strofowała go babcia. Okulary zachlupotały, gdy odwróciła się na krześle i nałożyła sobie kolejną porcję.

Po posiłku ojciec zabrał małego Józefa do salonu i wyjął ze swojej torby podróżnej średniej wielkości karton opakowany w szary papier pakowy.

– Tato, przywiozłeś mi buty? – zapytał zdziwiony chłopiec po odpakowaniu prezentu.

– To nie byle jakie buty – powiedział ojciec. – Pamiętasz, jak mówiłeś mi że się szybko męczysz jak biegasz na boisku z chłopakami z sąsiedztwa? Przymierz i rozchodź je trochę, zobaczysz jak lekko się w nich porusza. To pierwsza i jak dotąd jedyna para, rozpoczynamy produkcję po wojnie. – zafrasował się na chwilę – Czyli niedługo, jak tylko pogonimy tę czerwoną hołotę – stwierdził optymistycznie. – A, i dzięki że wpadłeś do cukierni, inaczej nie dostalibyśmy biletów. – mrugnął porozumiewawczo.

– Dzięki tato – rozpromienił się chłopak i wciągnął buty na nogi.

 

Cukiernia była tak pełna ludzi, że niemalże pękała w szwach. Ekipa techniczna mozoliła się rozkładając sprzęt, a ludzie przy deserach z rozbawieniem patrzyli na Kandulskiego, który najwyraźniej zapomniał jak zamontować taśmę w sprzęcie. W końcu zgaszono światła i terkoczący projektor, po kilku wściekłych uderzeniach Kandulskiego, rozpoczął pracę.

Ludzie w skupieniu oglądali, jak sześcioro astronomów wsiada do rakiety i gigantyczna armata wystrzeliwuje ich w stronę Księżyca. Gdy pocisk wbił się w oko satelity, rozległy się oklaski, które przeistoczyły się w nieprzyjazne gwizdy, gdy Selenici wzięli dzielnych badaczy do niewoli. Uwolnienie astronomów i udaną ucieczkę powitano z ulgą. Zarządzono krótką przerwę przed następna projekcją. Gwar rozmów uderzył w niebo.

Kandulski wyszedł na zaimprowizowaną na krześle mównicę.

– Halo halo! Czy mogę prosić o chwilę uwagi?

Rozmowy ucichły.

– Ten miły pan – rozpoczął, wskazując gestem niskiego młodzieńca w garniturze. – Powiedział mi właśnie, że zupełnym przypadkiem ma przy sobie ulepszoną eteralnie wersję filmu braci Lumiere pod tytułem Wjazd pociągu na stację! Czy chcemy obejrzeć, jako ciekawostkę?

Kazimierz Przytulski poruszył się niespokojnie na krześle.

– Tak! – odezwał się chór głosów.

Film został zamontowany w projektorze, ale zaciął się. Kandulski obszedł urządzenie i uderzył kilkakrotnie w obudowę. Projektor zaterkotał i światło spłynęło na pobielaną ścianę cukierni.

Pociąg ruszył. Zbliżał się do stacji jakby w zwolnionym tempie. Kandulski zaklął pod nosem i uderzył ponownie w obudowę. Na granicach ruchomego obrazu zaczęły przeskakiwać niebieskie wyładowania elektryczne. Widząc co się dzieje, Przytulski zerwał się z miejsca, podbiegł do urządzenia i natychmiast je wyłączył.

Nic to nie dało. Pociąg nadal zbliżał się do stacji, pomimo wyłączenia projektora. Młodzieniec w garniturze gdzieś się ulotnił. Wszyscy, jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w ekran.

Pociąg nie zatrzymał się na stacji. Ściana wybuchła, sypiąc wokół fragmentami cegieł, i z dziury wyłonił się pancerny parowóz. Z wagonu zaczęli wysypywać się ludzie.

– Chodu! – ryknął półprzytomny Kandulski, dostrzegając czerwone gwiazdki na czapkach i mundurach. – Bolszewicy!

Przytulski ze zgrozą w oczach ciągnął zakrwawioną żonę po ziemi. Obserwował, jak oddział błyskawicznie składa się do strzału i oddaje salwę w stronę uciekających ludzi.

– Rawenctwa dlja wsech! – wrzasnął jeden z żołdaków, wbijając bagnet w brzuch nieprzytomnej babci i oddając strzał.

Przerażony Przytulski złapał żonę w pasie i zaczął biec w stronę samochodu, słysząc, jak żołnierze składają się do drugiego strzału. Kula świsnęła mu koło ucha. Choć nie wiedział, że to możliwe, przyspieszył. Poczuł uderzenie w plecy. Nie zdążył. Bruk spłynął krwią.

 

Józek siedział w pokoju, jedząc karmelki. Spokojny wieczór przerwało gwałtowne pukanie.

Niespiesznie ruszył w stronę drzwi wejściowych i zajrzał przez wizjer. Za drzwiami stała stara Jasińska z domu obok. Zdziwiony, uchylił drzwi.

– Jezus, Maria, uciekaj Józek! – krzyknęła sąsiadka, ledwie tylko zobaczyła jego twarz. – Bolszewicy w mieście! Mówią, że wyleźli ze ściany z cukierni i zabili wszystkich!

– Rodzice, babcia… – jęknął przerażony Józek.

Do domu dobiegł znajomy chemik. Koszulę i fartuch miał całą we krwi, wyglądał, jakby za chwilę miał się przewrócić.

– Józefie Przytulski – powiedział ze smutkiem. – Najszczersze kondolencje.

Józek zaczął płakać.

– Chcemy cię zabrać do cioci i wuja, do chrzestnych – powiedział po chwili. – Ale nie pojedziemy daleko bez energii. Gdzie jest mikrogenerator? – zapytał cicho.

Chłopiec zaprowadził go do pokoju babci i wskazał cicho szumiącą maszynę. Jasiński podniósł ją delikatnie i popychając chlipiącego chłopca, poszedł do samochodu. Zapuścił silnik w tym samym momencie, w którym na zakręcie pojawili się czerwonoarmiści. Widząc gotowy do odjazdu samochód, wystrzelili.

– Szybciej! – warknął Jasiński, wpychając matkę i chłopca do samochodu.

Z piskiem opon ruszył z miejsca, aż zasyczał generator. Bolszewicy wystrzelili znowu. I znowu. Zbłąkana kula trafiła Jasińskiego w potylicę. Pośmiertne drgawki spowodowały wciśnięcie gazu do oporu. Silnik zawył, gdy samochód uderzył w drzewo. Stara Jasińska wypadła przez szybę i leżała bezwładnie na ziemi.

Józek poczuł potworne gorąco rozchodzące się w lewej ręce. Musiał się nią instynktownie zasłonić tuż przed uderzeniem. Spojrzał na nią, zwisała wygięta pod dziwnym kątem. Spanikowany umysł podpowiadał mu tylko jedno: ucieczkę. Wysiadł z samochodu i zaczął biec, słysząc nerwowe głosy za sobą. Rozległy się strzały. Na szczęście dla Józka, pościg był za daleko, żeby były celne. Biegł dalej, prawie nie czując, by jego stopy dotykały ziemi. Ponownie usłyszał strzały i gniewne słowa, których nie był w stanie zidentyfikować. Udało mu się wybiec poza zabudowania.

– Wołodia, biegasz jak ostatnia dupa – warknął Maksim, patrząc na oddalającego się chłopca. – Rozkazy były jasne – zabić wszystkich! A ty nie możesz dopędzić jednego dzieciaka?

– Ten dzieciak biega, jakby w ogóle się zmęczyć nie mógł – tłumaczył się zawstydzony żołdak.

– To się ciesz, że nikt ważny tego nie widział. Litr ląduje najpóźniej do jutra u mnie, inaczej zamelduję komu trzeba, że nie przykładasz się do niesienia rewolucji. Wykonać!

– Tak jest!

Tymczasem Józek biegł przez pole, nie myśląc o kierunku, ciemności i zmęczeniu. Przebiegł przez las i wybiegł na sąsiadujące pole, przełykając łzy. Nogi poruszały się coraz wolniej i wolniej, aż w końcu upadł na trawę i stracił przytomność.

Koniec

Komentarze

Choć nie wiedział, że to możliwe, przyspieszył - nie odoba mi się to zdanie, jakoś, ja wiem, brzmi nie tak, ale to jakieś może moje fanaberie.

No i udało Ci się nie humorystycznie, gratuluję. Fajny pomysł z tym wjazdem bolszewickim :)

@Rhei: Uff, do trzech razy sztuka :)
Dzięki za przeczytanie i wesołych świąt, smacznego jajka i te sprawy ;)

smaczego jajka.. uważaj, bo jak dj Jajko to przeczyta... ;D

"Józek żałował, że nie może się tam iść, ale postanowił w zamian osłodzić sobie życie karmelkami."
To się chyba zbędne.

Rzeczywiście, teraz było poważne, choć jak widzę, nie mogłeś sobie odmówić tego litra na sam koniec ;). Generalnie mi się podobało, ale wszystko potoczyło się zbyt szybko.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Powinnieneś bardziej dopieszczać swoje teksty, bo w tym zabrakło jakiejkolwiek puenty, skończyło się jak ucięte nożem, a nie o to przecież chodzi.

A, to dlatego że jeszcze nie wiem czy nie pisać kontynuacji ;)

Nowa Fantastyka