Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Czemu to zawsze spotyka właśnie mnie? To już trzeci raz w tym miesiącu! Znowu będę musiał zabić jakiegoś frajera, a nawet nie znam jego imienia! Co ludzie widzą we mnie takiego, że muszą mnie wyzywać? Ten młodzieniec, który właśnie stoi przede mną i patrzy na mnie wilkiem, nazwał mnie cieniasem! Walnąłem go w mordę, a czego się spodziewał? Że go zignoruję? O, nie! Mnie, Duxyna Fagglera nikt nie będzie nazywał cieniasem! Nie pozwolę na to!
Przykro mi, panie nieznajomy! Trzeba było uważać na słowa! Ale kolejnej szansy nie będzie!
Tfu! Giń, frajerze!
Młodzieniec pocił się, a ręce mu drżały. Widocznie to jego pierwszy pojedynek. Pierwszy i ostatni.
Złapał za rewolwer, ale zanim zdążył go unieść, ja już strzeliłem. Wywaliłem w niego cały magazynek, ale najpewniej już po pierwszym strzale nie żył.
Zebrani klaskali. Ukłoniłem się wytwornie, zamiatając kapeluszem ziemię, po czym skierowałem się do saloonu. Przez tego gościa nie dokończyłem whiskey.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Kilku siedzących w kącie facetów uraczyło mnie spojrzeniem, ale zaraz wrócili do picia i rozmowy.
Podszedłem do lady.
– Grant! – zawołałem barmana.
– O, Faggler! Już z powrotem? Coś szybko.
– Ale nie na wystarczająco szybko, bo ktoś mi, kurwa, whiskey zdążył ukraść! Lej następną!
– Oczywiście. – Grant położył przede mną szklankę i nalał do pełna. – A, właśnie. Był tu jakiś młodzieniec i kazał ci coś przekazać.
– Co takiego? – spytałem, po czym przechyliłem szklankę i upiłem duży łyk, lekko się przy tym oblewając.
– Mówił, że niejaki Szikarpjon chciałby się z tobą zobaczyć.
Odstawiłem szklanicę na ladę i wytarłem usta wierzchem dłoni.
– Shikarion. – poprawiłem. – Jak wyglądał ten młodzieniec?
– Niski, chudy i brudny. Miał opaskę na lewym oku.
– Dobra. – za drugim podejściem udało mi się opróżnić naczynie. – Lej kolejną.
– Shikarion chce się spotkać jak najszybciej.
– Lej, Grant! Jeszcze dwie szklaneczki i ruszam.
Po drodze rozmyślałem, czego ten cholerny elf może chcieć. Zaś coś zagraża ich osadzie? Może znowu chce mnie wyciągnąć na polowanie? Na miejscu się okaże. Na szczęście to tylko kilka mil.
Liczne wigwamy i tipi były widoczne z daleka. Pozłacany totem błyszczał w słońcu. Widziałem, jak dwóch elfów wychodzi mi naprzeciw. Z tej odległości nie mogli mnie poznać, więc napięli łuki.
Nie lubię, jak się do mnie mierzy. Nienawidzę wręcz. Chyba zaraz ich, kurwa, powystrzelam!
Gdy mnie rozpoznali, opuścili łuki. Podjechałem bliżej. Kojarzyłem tą dwójkę. Byli to bracia o jakichś dziwacznych, kilkuczłonowych imionach. Jak to elfy.
Jeden z nich, Ihur-Kako-Mako-Galik, czy jakoś tak, wziął konia za uzdę i poklepał przyjaźnie po szyi. Ja zaś zszedłem z siodła i stanąłem obok nich. Byli ode mnie znacznie wyżsi, a wyglądali typowo po elficku. Mieli długie, czarne włosy i, jakby to ujął poeta, dumne oblicza. Ich uszy były szpiczaste, a zarostu nie mieli w ogóle. Do tego ubrani byli tylko w jakieś spodnie postrzępione od boków. Elfy mają jakąś specjalną nazwę na takie postrzępienie, ale nie pamiętam, jaką. Mięśnie mieli niczym ze stali. Patrząc na nich tęsknie wspominałem swą posturę sprzed lat.
Twarze elfów były pomalowane na różne kolory. Najbardziej wyeksponowane były pomarańczowo czarne kreski na policzkach, brawa ich plemienia.
– Witaj, śmiertelny przyjacielu! – powiedział jeden z nich. Imienia nie chce mi się zgadywać.
To ich cholerne przywitanie zawsze wydaje mi się obelgą! Pieprzeni nieśmiertelni frajerzy! Wyglądają, jakby mieli po dwadzieścia lat, a ci koło mnie, żeby daleko nie szukać, mają ponad dwieście.
– Witajcie, bracia. – powitałem ich w ich stylu. – Co tam u was?
– Nienajlepiej, bracie. – odrzekł jeden z elfów. – Ale Shikarion wszystko ci wyjaśni. Czeka na ciebie w wakai.
– O ile dobrze pamiętam, to ten wielki namiot?
– Właśnie.
Wszedłem do wakai. Ubrany w cały postrzępiony i dziwnie gruby jak na tą porę roku strój Shikarion palił fajkę pokoju z kilkoma współplemieńcami. W powietrzu unosiło się tyle dymu z fajki, że ledwie ich widziałem. Zawsze radziłem im palić na zewnątrz.
– Witaj, Faggler! – Shikarion pozdrowił mnie skinieniem głowy. On jedyny umiał witać się normalnie i nie zwał mnie swoim ,,śmiertelnym przyjacielem''. – Chciałbym porozmawiać z naszym gościem na osobności! – ogłosił.
Jeden z elfów niechętnie oddał wodzu fajkę, po czym wszyscy mężczyźni opuścili namiot. Podczas gdy wychodzili, wyjście było otwarte, więc wywiało nieco dymu. Przynajmniej będzie się dało oddychać.
Usiadłem obok wodza. Nim cokolwiek powiedział, dał mi fajkę pokoju. Zaciągnąłem się ochoczo, a Shikarion zaczął mówić.
– Miło cię widzieć, przyjacielu! Ilu ludzi zabiłeś od naszego ostatniego spotkania?
– Dwóch. – odpowiedziałem szczerze, wypuszczając dym.
– Dwóch w dwa tygodnie? Słabo, Duxyn, słabo.
– I tak lepiej od ciebie, Shikarion! – uśmiechnąłem się. – No, ale przejdź już do rzeczy!
– Do rzeczy powiadasz… Oczywiście! Mówi ci coś nazwisko Wilgar Dickens?
– Ten oszust, co lubi tytułować się ,,człowiekiem interesu''?
– Właśnie. Nie wiem, czy wiesz, ale Wilgar jest krasnoludem. A wiesz jakie są krasnoludy.
– Wiem. – potwierdziłem. – Gburowate, złośliwe, chamskie, myślą, że wszystkie rozumy pozjadały. W skrócie: Skurwysyny.
– Istotnie, bracie. Dobrze to ująłeś. Widzisz… Dickens buduje kolej. I twierdzi, że wykupił te tereny i może sobie na nich tory zbudować. Nic go nie obchodzi, że nieśmiertelne istoty go zamieszkują…
– Dobra, dobra, nie przesadzaj. Wieczna młodość to nie nieśmiertelność. Jakbyście byli nieśmiertelni, nie potrzebowalibyście mojej pomocy…
– Daj skończyć, Duxyn! Gdy okazało się, że ani prośby, ani groźby, nic nie dają… – Shikarion zaciągnął się fajką. Zaciągał się długo. Elfy mają pojemne płuca. Z wypuszczanego dymu wódz zrobił okrąg.
– Niech zgadnę. Zaoferowaliście mu pieniądze? – spytałem.
– Tak, ale i w tedy się nie zgodził. Wiem jednak, jak go nakłonić. Potrzebuję jednak pomocy twojej i kilku twoich kumpli z miasta.
– Da się załatwić. O co chodzi?
– Pamiętasz, co zrobiliśmy trzy lata temu w Kurkin Ville?
– Pamiętam. I popieram twój pomysł. Tamta akcja tak rozsławiła Orszak Śmierci, że będziemy jeszcze bardziej wiarygodni!
Wódz spojrzał na mnie z uśmiechem, po czym podał mi fajkę.
– Tylko pamiętaj: Innym elfom ani słowa. Niech myślą, że to dzieło naszych szamanów. Magia! – przypomniał.
– Tymczasem będzie to, jak my to mawiamy, magia świecka! Ha, ha, ha! Kocham ten termin! – zaśmiałem się po czym pyknąłem z fajeczki. Następnie zaciągnąłem się solidnie, wpuściłem dym nosem, walnąłem się pięścią w brzuch i odkaszlnąłem, uwalniając resztę dymu. – Załatwisz, co trzeba? – spytałem w końcu.
– Tak. Tą samą substancje, co ostatnio. Ty zaś załatw stroje i ludzi. A zanim się to stanie pojedźmy na budowę. Poznasz Dickensa, a ja już ostrzegę go przed ,,klątwą'', którą na niego rzucimy.
– Zgoda. – podałem mu fajkę. – Możemy ruszać nawet teraz.
– Ruszajmy więc. – odłożył fajkę na specjalną poduszkę.
Wyszliśmy z wakai. Shikarion powiedział elfom gdzie się udajemy. Braciom o trudnych imionach kazał zabrać się z nami.
Ruszyliśmy na północ.
Jechaliśmy kilka godzin. Upał był nie do zniesienia. Nie mam pojęcia, jak Shikarion wytrzymywał w tak grubych łachach.
W końcu dojechaliśmy. Ociekający potem, brudni pracownicy biegali niczym mrówki w mrowisku donosząc kolejne partie torów. Byli wśród nich ludzie, ale większość stanowiły krasnoludy. Ich gęste, długie i brudne brody kleiły im się do nagich torsów!
Jakiś dostojnie ubrany krasnolud w meloniku mierzył wszystkich surowym wzrokiem i od czasu do czasu wrzeszczał na kogoś za obijanie się. Był to Wilgar Dickens. Gdy ujrzał nas, zaklął głośno, splunął na ziemię i w towarzystwie uzbrojonego w sztucer człowieka wyszedł nam na spotkanie.
– Znowu marnujecie mój cenny czas! – splunął nam pod nogi. Gdyby trafił mi w buty, z pewnością bym go zabił. – Czego tym razem, kurwa, chcecie!
– Ostrzec cię. – powiedział Shikarion.
Dickens spojrzał na człowieka obok i skinął głową. Ten zaś podniósł broń i wymierzył w głowę elfa.
– Czy to groźba? – spytał, gładząc się bo brodzie.
– Ostrzeżenie. – powtórzył spokojnie wódz. – Moi szamani rzucili na ciebie klątwę. Niedługo odwiedzi cię Orszak Śmierci. Daje ci ostatnią szansę. Jeśli tory ominął naszą wioskę, szamani zdejmą klątwę.
– Rozumiem. – odpowiedział równie spokojnie, po czym wybuchnął. – Czy wy, kurwa nie rozumiecie, że w dupie mam wasze klątwy!? W dupie mam was i wszystkich, którzy chcą stanąć mi na drodze! Choćbyś, kurwa, Szatana mi tu wywołał, tory i tak zrobię! I będą one, kurwa, przebiegać tam, gdzie będzie mi się podobać!
– Nadużywasz kurw. – zauważyłem. Mężczyzna ze sztucerem wycelował broń we mnie.
– Panie Dickens, proszę powiedzieć swojemu człowiekowi, żeby opuścił sztucer, zanim połamię mu nim nos. – poprosiłem.
– Jeszcze słowo, a każę cię rozwalić, kimkolwiek jesteś.
Nie wytrzymałem. Lewą ręką chwyciłem za lufę sztucera i skoczyłem nieco w bok. Broń wypaliła, ale przewidziałem to i ustawiłem się tak, że kula mnie ominęła. Prawym prostym uderzyłem mężczyznę w nos. Chyba mu go złamałem. Złapał się za niego lewą ręką. W tedy lewym sierpowym uderzyłem w skroń. Wyszarpnąłem mu broń i obróciwszy ją zręcznie walnąłem go kolbą w kroczę. Gdy się schylił, dostał kolanem prosto w złamany nos. Gdy tylko padł na plecy, wycelowałem mu w twarz.
– Jestem Duxyn Faggler! – przedstawiłem się. Dwójka krasnali wycelowała do mnie z rewolwerów.
– Skończ, Faggler! – skarcił mnie Shikarion.
– Repetier. Sztucer Henry'ego. Piękna broń. Szkoda, że należąca do takiego frajera, który z pewnością nie umie się nią posługiwać. – powiedziałem. Po chwili milczenia upuściłem Repetier. Specjalnie zrobiłem to tak, by spadł kolbą na kroczę leżącego. Zrobiłem krok w tył, a leżący na ziemi frajer obficie krwawiący z nosa zwinął się do pozycji płodu.
– My już idziemy. – rzekł Shikarion. – Orszak Śmierci złoży wam niedługo wizytę.
Dosiedliśmy koni. Dickens patrzył na nas gniewnie, ale nic nie mówił.
– Rada na przyszłość: – zwróciłem się do celujących we mnie krasnali – Nie celujcie we mnie.
Odjechaliśmy. Dickens pożegnał nas soczystym splunięciem na ziemię i wyrafinowaną obelgą.
Zorganizowanie całego przedsięwzięcia zajęło nam dwa dni. Moją rolą było znaleźć odpowiednią grupę, która mogłaby wcielić się w Orszak Śmierci. Musiałem więc odwiedzić kilku starych znajomych. Shikarion zaś musiał zrobić ten świecący płyn. Po wysmarowaniu się nim naprawdę będziemy wyglądać jak duchy. Nie wiem z czego uzyskuje on tą substancję i, szczerze powiedziawszy, nie obchodzi mnie to. Jakieś tajemne, elfie sposoby.
Chyba nie wierzyliście, że elfy naprawdę znają się na magii? Że ci elficcy szamani naprawdę mogą wywołać duchy przodków do pomocy? He, he! Nigdy tak nie było! Szamani muszą istnieć, bo to tradycja. Elficka religia. Dlatego Shikarion publicznie przypisuje im wszystkie zasługi, a sam zajmuje się organizacją ,,prawdziwego'' Orszaku Śmierci. Jednak większość ludzi wierzy w moce szamanów. Większość trzęsie portkami przed Orszakiem Śmierci.
Spotkaliśmy się potajemnie, w ich kryjówce. Kilka mil od elfickiej osady. Tylko ja, Shikarion i licząca sobie jedenastu mężczyzn banda Fillina. W drodze zapewniłem wodza, że można im ufać. Ci, którzy ostatnio wcielali się w Orszak Śmierci byli w innej części kraju, a trzeba było działać szybko. Fillinowi zaś ufałem i już gdy umawiałem nas na to spotkanie zdradziłem, w czym rzecz.
Jechaliśmy pół godziny. Do jego konia zaprzęgnięty był wóz, na którym jechały beczki pełne substancji, która miała ,,uczynić nas duchami''. W końcu ujrzeliśmy oczekującego na nas mężczyznę. Miał on mocny zarost i kasztanowe włosy niemal sięgające ramion. Był… Hmmm… Duży. Znaczy wysoki i nieco grubawy.
Zatrzymaliśmy się przy nim i zeszliśmy z koni.
– Witaj! – uścisnąłem mu rękę, po czym powiedziałem:
– Poznaj Shikariona, wodza plemienia Zargasów. Shikarionie, poznaj Hena Fillina. Zawodu chyba podawać nie muszę.
– Bardzo mi miło. – uśmiechnął się Fillin. – A teraz zapraszam. – wskazał nam jaskinię znajdującą się obok nas.
Weszliśmy do niej i przez chwilę zagłębialiśmy się w mrok. Nie musieliśmy długo czekać, a naszym oczom ukazało się światło. Za zakrętem jaskinia rozszerzała się. Zobaczyliśmy dziesięciu mężczyzn, siedzących przy ognisku. Gdy i oni nas zobaczyli, przestali rozmawiać i czekali, aż któryś z nas przemówi.
– Witajcie. – ukłonił się elf. – Jestem Shikarion, wódz Zargasów. Pewnie wszyscy wiecie, czego od was chcemy, ale dla pewności, streszczę to wam. Otóż chcę, byście wysmarowali siebie, swe ubrania, broń i konia, substancją, którą przywieźliśmy. Gdy już będziemy wyglądać jak duchy, pogalopujemy na budowę. Wiem, że Wilgar Dickens śpi w karecie, by nie musieć wciąż dojeżdżać na kontrole. Tak więc złożymy Dickensowi wizytę. Postaramy się przy tym nikogo nie obudzić. Jeśli jednak nie uda nam się to, nie wahajcie się strzelać. Dickensa jednak zabić nie wolno. Jedynie go nastraszymy. Tą kwestię pozostawię panu Fagglerowi. – uśmiechnąłem się, gdy to mówił. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem otrzymacie pięć tysięcy dolarów. Jakieś pytania? Nie? To dobrze, ruszajmy.
– Chwileczkę! – wtrąciłem się. – Powiem wam jeszcze, że nawet wskazane byłoby zabicie kilku robotników, albo strażników! Będziemy budzić większy lęk. A teraz na zewnątrz i wysmarować się! A dokładnie!
Trwało to może godzinę. Substancja ta nie szkodziła skórze, a sprawiała, że wyglądaliśmy, jak prawdziwe duchy. Prawdziwy Orszak Śmierci.
Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w stronę torów. Droga trwała kilka godzin.
– Hej, Duxyn! Co to za armata? – spytał Shikarion jadący obok mnie.
– To? – skinieniem wskazałem na przewieszoną przez plecy broń. – To jest Winchester, i to nie byle jaki. Strzelba powtarzalna, tak zwany pump-action. Kaliber dwanaście.
– Myślisz, że będziesz musiał go użyć?
– Nie wiem. W każdym razie mam na to ochotę.
Gdy zobaczyliśmy, że nasz cel jest już blisko, kazałem się zatrzymać.
– Słuchajcie wszyscy! – powiedziałem. – Pierwsi idą Shikarion i Fillin. Podrzynają oni gardła strażnikom. Nie powinno być to trudne. Założę się bowiem, że będą spać. Następnie wchodzę do karety, budzę Dickensa i pogadam z nim. Mniejsza o szczegóły. Reszta zaś niech obstawi teren i gdyby ktoś się obudził, strzelajcie od razu. Zrozumiano?
– Zrozumiano!
– To jedziemy! Shikarion, Fillin, jedźcie przodem. Strażników powinno być dwóch.
Całą grupą ukryliśmy się za wielkim głazem, tuż przy karecie. Tam właśnie uwiązaliśmy konie. Na placu budowy było spokojnie. Wszyscy spali. Ciszę zagłuszało tylko chrapanie. Krasnale bowiem słynne są z tego, że chrapią z głośnością pociągu.
Obserwowałem, jak Hen Fillin i Shikarion podbiegają do strażników. Jeden leżał na plecach i chrapał, a drugi siedział oparty o koło karety z kapeluszem na oczach. Spał cicho. Mężczyźni podcięli im gardła. W tedy do akcji wkroczyłem ja. Gdy znalazłem się przy karecie bandyci Fillina poczęli szukać dobrych stanowisk strzeleckich.
Otwarłem drzwiczki karety. Dickens leżał na plecach na swym łóżku i chrapał głośno. Odłożyłem strzelbę pod ścianę i obudziłem go plaskaczem.
– Co, kurwa? – spytał, otwierając oczy. Gdy mnie ujrzał odskoczył jak oparzony i sięgnął pod poduszkę. Dobył rewolweru, lecz nim zdążył we mnie wycelować chwyciłem jego nadgarstek. Jedną ręką wykręciłem mu go tak, że upuścił broń. W tedy prawicą dobyłem noża i przyłożyłem mu go do mostka. Warto wspomnieć, że na twarzy miałem bandanę by mnie nie poznał.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – spytał.
– Dowódcą Orszaku Śmierci. – odpowiedziałem zmienionym głosem. – Chciałem pogadać w sprawie tego, że twe tory mają przebiegać przez elficką wioskę. Otóż masz natychmiast zmienić plany i nadłożyć drogi. Pozwól, że przedstawię pierwszy argument. – powiedziałem i niespodziewanie wbiłem mu pół ostrza w sam środek uda. Wrzasnął z bólu, z pewnością budząc kilka osób. Z zewnątrz usłyszałem strzały i przekleństwa.
Krasnolud zacisnął zęby.
– I co? – spytałem. – Tory ominął tą wioskę.
– P… Proszę mnie zrozumieć… Ja…
Ciąłem mocno i szybko. Od góry. Krzyknął, zanim jeszcze trafiłem. A trafiłem. Krew obryzgała prześcieradło, a krzyk Dickensa zamienił się w skrzek. Jego ucho spadło na poduszkę.
– Aaa! Kurwa mać! uciąłeś mi ucho! – wrzasnął.
– Tylko jedno. Póki co. – niestety nie mógł zobaczyć mego szyderczego uśmiechu.
– T… eee… torrr… y… yyy…
– Wyraźniej!
– Tory ominą wioskę! Przysięgam! Proszę mnie oszczędzić! Błagam! – jęczał.
Spojrzałem mu w oczy.
– Dobrze. – powiedziałem. – Jeśli jednak okaże się, że kłamałeś, przyjdę ponownie. Nie zważając na błagania będę odpiłowywał ci palce, a kikuty przypalał. Gdy zabraknie palców, zajmę się kończynami. Mam więc nadzieję, że nie łżesz!
– Nie! Przysię…
Nie dokończył. Silny cios nadgarstka w szyję pozbawił go przytomności.
Teraz muszę się zająć tą cholerną strzelaniną, pomyślałem. Chwyciłem Winchestera i wyskoczyłem z karety. Oknem. Pobiegłem, szczęśliwie nie obrywając, i schowałem się za jakąś skrzynią. Było ich tu pełno, jak to na budowie. Blisko mnie, za kamieniem, chował się Fillin. Shikariona nie widziałem. Wystawiłem najpierw lufę, potem resztę karabinu, a na końcu sam wyszedłem. Szybko zlokalizowałem kilku uzbrojonych przeciwników. Strzeliłem raz w biegu. Widziałem, jak mężczyzna pada na ziemię. Przeładowałem, po czym strzeliłem w kolejnego, ale chybiłem. Jakaś kula trafiła niebezpiecznie blisko mnie, więc skoczyłem za kamień. Wychyliłem się i trafiłem kolejnego. Prosto w oko.
– Orszaku Śmierci! – wrzasnąłem zmienionym głosem. – Pora wracać do Krainy Wiecznych Łowów!
Na komendę cała drużyna poczęła biec za głaz, za którym uwiązaliśmy konie. W biegu odwróciłem się i idąc tyłem oddałem kilka strzałów. Trafiłem jakiegoś krasnoluda w dłoń, pozbawiając go rewolweru. Ich jednak wciąż było wielu i wciąż do nas strzelali.
Podczas gdy oni odwiązywali konie, ja wychyliłem się zza kamienia i strzeliłem w lampę naftową. Przewróciła się ona i stłukła, wywołując wielki płomień blisko miejsca, w którym kryło się kilku bezbronnych robotników.
W końcu wskoczyłem na grzbiet swego konia i zamykając pochód ruszyłem w stronę ich kryjówki. Strzały szybko ucichły. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jeziorze, by obmyć się z tego tej świecącej substancji. Tam właśnie rozdzieliliśmy się. Zapłatę Shikarion obiecał dostarczyć najpóźniej za dwa dni. Później, wraz z Shikarionem pojechałem do jego wioski. Ujrzawszy wigwamy, zatrzymaliśmy się i zeszliśmy z koni.
– Dzięki za pomoc, przyjacielu! – uśmiechnął się do mnie, ściskając mą dłoń.
– Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. – powiedziałem.
– Wiem. I wzajemnie. Trzymaj się.
Odwróciłem się i dosiadłem konia.
– Bywaj! – pożegnałem go, poprawiając kapelusz.
– Tak, masz rację, Duxyn! – Hen odłożył pustą szklankę na ladę i gestem nakazał Grantowi nalać sobie do pełna. – Na świcie coraz więcej zła. Zło i skurwysyństwo są coraz częstsze i coraz powszechniejsze. Mam wrażenie, że ten legendarny Orszak Śmierci będzie miał coraz więcej do roboty. – mrugną dyskretnie.
– Jeszcze kilka takich akcji i ludzie zaczną się go lękać. – łyknąłem whiskey. – Ludzie i krasnale nabiorą szacunku do elfów. I do elfickiej mocy.
– Duxyn?
– Słucham?
– Czemu stoimy po stronie elfów? – spytał, oglądając pod światło swój cudny napój, który to skłaniał go do zadawania tego typu pytań.
– Z dwóch różnych powodów. Ja stoję po ich stronie, bo wśród nich panuje wzajemny szacunek, a nie nienawiść. A w dodatku Shikarion to mój przyjaciel. Ty zaś trzymasz ich stronę dla pieniędzy, prawda?
– Nieprawda. – uśmiechnął się. – Ja nie trzymam ich strony. Trzymam stronę tego, kto dobrze płaci. Gdyby teraz Dickens zaoferował mi dwa razy tyle, co wy, za atak na Zargasów, z pewnością bym się zgodził.
– To właśnie nazywam złem i skurwysyństwem, drogi przyjacielu. – powiedziałem, robiąc krok w tył. Niefortunnie potknąłem się o jakiegoś przechodzącego młodzieńca.
– Uważaj jak chodzisz, frajerze! – warknął do mnie.
– Słucham? – spojrzałem w jego stronę. – Mógłbyś powtórzyć?
– Powiedziałem – spojrzał mi w oczy – byś uważał, jak chodzisz fra…
Nie dokończył. Mój prawy prosty trafił go prosto w usta. Był on tak niespodziewany, że posyłał go na ziemię. Natychmiast doskoczyło do mnie kilku mężczyzn, ale zanim zdążyłem cokolwiek im zrobić, młodzieniec zatrzymał ich:
– Czekajcie! – krzyknął, wypluwając na podłogę krew ze śliną. Spojrzał mi w oczy. – Załatwmy to po męsku. – poklepał kaburę z rewolwerem. – Na zewnątrz. Na udeptanej ziemi.
Elfy i krasnoludy są dość, że tak powiem "zużyte", pomysł też niezbyt nowatorski ale opowiadanie nieźle się czytało, postacie - główny bohater i wódz elfow zdają się mieć osobowość. Ładna klamra na zakończenie :) Trafiło się parę usterek technicznych: " by obmyć się z *tego tej* świecącej substancji. Tam właśnie rozdzieliliśmy się. Zapłatę Shikarion obiecał dostarczyć najpóźniej za dwa dni. Później, wraz z Shikarionem pojechałem do jego wioski. Tam właśnie pożegnaliśmy się." + powtorzenie "tam właśnie rozdzielilismy/pozegnalismy", no i nieszczęsne błędy w interpunkcji dialogów. Przed "odpowiedziałem/powiedziałem" nie stawiamy w dialogu kropki. Odsyłam do spisanego poradnika:
http://www.fantastyka.pl/10,2112.html
pozdrawiam:)
Masz kilka, ale niezbyt dużo powtórzeń, jak zauważyła Bellatrix. Jednak nie rzuca się to tak bardzo w oczy. Przeczytaj i oceń sam.
Ładny związek przyczynowo skutkowy(tj żadnego deus ex machina) i zakończenie.
Trochę nadużywasz słowa "on". Myślę, że obawiasz się pogubić w treści, pomylić co kto robił lub powiedział, dlatego podkreślasz często wykonawców danej czynności, praktycznie nie używając podmiotów domyślnych.
Po za tym, tekst jest napisany dobrze i czyta się go przyjemnie.
Pozdrawiam :)
Wywaliłem w niego cały magazynek, ale najpewniej już po pierwszym strzale nie żył. - "choć nie żył już po pierwszym strzale" brzmiałoby prościej i lepiej. Bo Twoja końcówka jakoś dziwnie brzmi.
Zaś coś zagraża ich osadzie? - ?
Nie podpasowało mi z uwagi na styl pisania, budowy zdań. Co nie znaczy, że tekst jest zły.
Dziękuję wszystkim, a szczególnie Tobie, Bellatrix. Poradnik z pewnością przyda się do kolejnych opowiadań.