
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Aurela to jedno ciało. My wszyscy jesteśmy Jej krwią. Jesteśmy Jej kośćmi. Częścią Jej ciała. Skoro zatem ręka prawa rani lewą stopę, jak daleko Aurela może iść naprzód? Gdy palce wyłamują się nawzajem, czy Aurela obroni się przed nieprzyjacielem? Choć każda część ma zadanie, nie jest, i nigdy nie była nią kłótnia. Usta nie powinny doprowadzać do głodu. Oczy błędnie prowadzić. Dlatego również usta obumrą z głodu. A oczy oślepną na źle wybranej ścieżce pełnej cierni.
Owszem. Powiecie: Niezgoda i Zawiść okalecza wszystkie kraje sprawiedliwie i po równo. Odpowiadam wam. Jeśli zatem Świat zamieszkują wyłącznie kaleki, czy Aurela musi być jedną z nich?
Przemówienie przed Radą Stu, Carrane, rok 26 po Tesyliusu
Ból Powrotu
Wilga spojrzał na żołnierzy idących wraz z nim w szeregu. Próbował dojrzeć na ich twarzach ślady odwagi, której mu niewiele pozostało. Po krótkiej obserwacji zdruzgotany opuścił głowę.
– Dzieci Wenus! – krzyk wdarł się gwałtownie w jego uszy. – Widzę światła waszych oczu. Widzę kryjącą się w nich odwagę!
Chłopak popatrzył w kierunku krzyczącego. Stary hrabia stał wyprostowany w strzemionach przed frontem swojej armii. Kary ogier tańczył pod nim niespokojnie gdy dowódca próbował utrzymać go zwróconego ku czołu swych sił.
Trzy dni temu Haghar wysłał konnice i rycerzy z dziedzicem jednego ze swych najcenniejszych lenników, samemu zostając zaledwie z piechotą, czekając na dobre wieści. Młody Rethel miał szybko zniszczyć przeciwnika i pozwolić swojemu seniorowi rychło wrócić do świetlnego miasta. Do króla, który męczył się swoimi ostatnimi dniami życia na tym świecie. Jednak nawet możnym los czasem nie sprzyja. Dwa dni później wrócił Rethel, a raczej to co z niego pozostało, przyniesione przez kilku rycerzy jego ojca. Jak się okazało byli to wszyscy którzy ocaleli. Bezsilną furię hrabiego Haghara słychać było całe południe i wieczór.
Przez następne dwa dni lennicy próbowali przekonać swojego pana by zawrócił z powrotem na tereny Wenus. Nie poskutkowało. Trzeciego kazał odesłać część taborów. Zabrały ze sobą niepotrzebne zapasy i dobytek nieżyjącej szlachty. W tym wiele namiotów które starzec wolał odprawić niż dać na zimne noce chamskiej piechocie.
Gdy niedługo potem ruszyli, zaczęto szeptać ,że stary szaleniec wymyślił sobie heroiczny bój który zapewniłby mu powrót do stolicy w chwale i zaszczytach. Dezercja szerzyła się obficie, wraz z coraz liczniejszym porannym wieszaniem dezerterów. Morale topniały z każdym postawionym krokiem. Na szczęście lorda ten marsz maruderów trwał krótko. Armia którą mieli pokonać nadeszła.
Chorągwie wroga spokojnie ustawiły się na ich drodze. Nie musiały czekać długo. Niewielka, ledwie trzytysięczna armia Wenus z krzykliwym dowódcą stanęła naprzeciwko dziesiątkom tysięcy milczących wojownikom z Syriusza. Zakutym w grubą, srebrną stal.
– Śmierć im! Śmierć tej zgniłej wataże upiorów! – kontynuował Haghar miotając szaleńczym wzrokiem po tłumie ludzi. – Pokażcie królowi męstwo oręża sług jego!
Stający obok Wilgi żołnierz otworzył usta by powiedzieć coś obraźliwego. Ku jego zdziwieniu nie wydały one żadnego dźwięku. Poszarzały na twarzy popatrzył na stojącą pod ich wzgórzem srebrną armię. Ust nie udało mu się zamknąć z powrotem. Był młody, podobnie jak Wilga nie miał jeszcze zarostu na twarzy. Jak większość żołdaków w tej armii, pomyślał chłopak. Zebrali nas jako niepotrzebny dodatek do zbrojnych. A teraz zostaliśmy tylko my. Popatrzył w dół. Już niedługo, podszepnął mu złośliwy głosik.
– Weź dupę w troki i spieprzaj, stary idioto. – Wilga usłyszał jak obok starszy żołnierz warczy w gniewie. Jego dziesiętnik.
Ale Hrabia go nie wysłuchał, tak jak modlitw wielu innych. Zatoczył lśniącą od metalu ręką i wskazał mieczem na poruszającą się armię u dołu. Jakby czekając wyłącznie na ten znak, samotny jeździec odłączył się od jego straży przybocznej i nie oglądając się na ruszającą powoli piechotę, pognał w dół. Na opończy miał wyszytą szkarłatną różę. Ojciec Rethela, ser Arhan, pojawiła się myśl w głowie Wilgi.
Chorągwie Wenus poruszyły się oświetlane skąpym wieczornym światłem Selene. Najpierw linię włóczników. Zaczął iść wraz z innymi. Wolno. Potem szybciej i szybciej. Regimenty nachodziły na siebie i mieszały tworząc chaotyczną masę brązu i żelaza spływającą ze wzniesień. Nad jej głowami szybowały roje strzał wystrzeliwane przez pozostałe z tyłu oddziały ser Edana Tarrego. Łucznicy nie byli wystarczająco wyszkoleni. Co chwila któryś z biegnących piechurów walił się na ziemię ze strzałą w plecach bądź przeszytym gardłem.
Mimo poświęconych ofiar, ostrzał nie powalił żadnego spośród znajdujących się u stóp wzgórza srebrnych zbrojnych. Zupełnie jakby stal ludzi z Wenus była dla nich niczym miękkie olszowe drewno. Czarne sztandary stały niewzruszone pośród srebrnych szeregów ustawionych w linię ciągnącą się przed wzniesieniami. Pozostała część armii upiorów wychodziła z traktu ustawiając się chorągwiami na swoich pozycjach wśród mroku wieczora. Klucząc i manewrując pośród długiej trawy.
Nagle rzesze srebrnych wojowników rozpościerające się przed szarżującą armią Wenus, znieruchomiały. Rozległ się czysty dźwięk i jak jeden mąż, pierwszy lśniący szereg ruszył. Po nim następny, mała chwila odstępu i kolejny. Poruszyły się czarne sztandary. Wilga był już wystarczająco blisko by rozróżnić postacie. Widział ten sam rytm kroków, ten sam gest wyciąganych mieczy z pochew, młotów ściąganych z pleców. Jedna chorągiew po drugiej, idealnie zgrane, wyćwiczone. Widział to też chłopak który wcześniej chciał zakląć. Potknął się i zniknął pod butami biegnących za nim rodaków. Również teraz nie wydał żadnego dźwięku. Wilga poczuł jak żołądek domaga się zwrócenia posiłku. W tym samym momencie uderzenie pozbawiło go tchu. Dobiegli.
Zewsząd rozległ się ryk, a Wilga po raz pierwszy w życiu usłyszał hałas bitwy.
Krzyki rozdarły wieczorne powietrze. Większość z nich urywała się w połowie by nigdy więcej nie zabrzmieć.
Minął powalonego konia. Biegł przed siebie, ile pozostało mu sił w nogach, byle dotrzeć do najbliższego wozu. Niedopasowana kolczuga uwierała ruchy, a lewa ręka ciążyła mu zraniona poniżej barku. Nie mógł nią ruszać, czując nieznośny ból wokół łokcia. Mimo to zaciskał zęby i wymuszał na siebie ciągły bieg. Na nic zdał mu się wysiłek. Tuż przed celem zaatakowała kolejna fala bólu, silniejsza niż pozostałe, na chwilę go oślepiając. Ta drobna nieuwaga wystarczyła. Wydał zduszony okrzyk czując jak stopą zahacza o coś twardego. Zacisnął podświadomie powieki. Szczęśliwie ból ustąpił tak nagle jak się pojawił. Zanim upadł udało mu się rozpaczliwym zrywem przekręcić na prawą stronę, tym samym ratując się przed utratą przytomności.
Otworzył oczy zrezygnowany. Leżał tak niedaleko tego przeklętego wozu. Zerknął przelotnie do tyłu i zobaczył o co się potknął. Po raz kolejny tego dnia żołądek podszedł mu do gardła. Przecież powinien się już przyzwyczaić do tego widoku, wyrzucał sobie. Był pośrodku piekła podczas bitwy. Czy raczej rzezi. Przerażającej, jednostronnej rzezi.
Odwrócony nie mógł zauważyć jak przebiegający przed nim piechur trafiony bełtem z niewidocznej kuszy zatacza się, puszczając drzewce przerdzewiałej halabardy. Przez wysoką cenę stali, ich jednoostrzowe żeleźce były na pierwszym postoju armii ku wściekłości kwatermistrzów, niedbale usuwane z drzewca by stać się obiektem wymiany z okolicznymi chłopami. Ten sposób dokarmiania piechota królestwa stosowała za każdym razem gdy lord dowódca armii traktował ich jak psy, zakładając ,że sami się zaopatrzą. To co było w dawnych czasach zaledwie przykrymi incydentami stało się koniec końców długo pielęgnowaną tradycją. Przez obie strony. Hrabia, nieco bardziej inteligentny od swoich poprzedników, zapobiegawczo kazał rozdać co droższe elementy uzbrojenia, w tym również halabardy, tuż przed bitwą. Przez ten szczegół niewielu spośród obdarowanych potrafiło się nimi posługiwać. Na efekty nie musiał długo czekać.
Halabarda upadłą tępą stroną naprzód.
Majaczył. Usłyszał brzęk zderzającego się metalu wypełniający cały świat dookoła niego. Przeraźliwe błagania śmiertelnie rannych gdy deptali po nich towarzysze. Oraz gdy milkli miażdżeni przez posuwające się nieustannie naprzód żelazne buty z Syriusza. Do bitwy dołączyły następne oddziały wroga pod powiewającymi błękitnymi chorągwiami. Upiory stawały krok za krokiem a oni nic nie mogli na to poradzić. Wrzaski na prawej flance były coraz głośniejsze. W pewnej chwili zauważył błysk srebra a usta wypełnił mu cierpki smak krwi. Ludzie dookoła padali w burzy żelaznych ostrzy. Przednie linie włóczników zostały wybite. Wydawało się ,że w powietrzu widać krwawą mgiełkę osiadającą na tarczach, hełmach, skórzanych opończach. Obrócił wzrok, czwarty regiment nie istniał, teraz tylko oni utrzymywali prawą flankę armii. Niczym burza upiory które wyrżnęły ich towarzyszy wmieszały się między nich. Wojownicy z narzuconymi na plecy wilczymi skórami. Nie działali wspólnie, każdy toczył własną walkę. Siali śmierć gdzie tylko sięgały ich dwuręczne topory. Padł sztandar regimentu. Pozbawieni tej ostatniej podpory, ludzie zaczęli uciekać. On również. Tratowali się nawzajem byle tylko nie zostać w tyle, byle tylko dotrzeć do taborów. Milczący wojownicy ścigali ich dalej, nie przerywając formacji, nie zaprzestając ciosów, zbierając obfite żniwo wojny. Potem, ciemność. Nie pamiętał co robił przez całą drogę. Wreszcie wszedł między wozy i składane naprędce namioty, wśród usuwane pośpiesznie obozowiska. Wtedy, zaraz za nim, nadeszli również Oni.
Uczucie przesuwającej się pod nim ziemi otrząsnęło go z szoku. Ktoś ciągnął go za obie nogi. Chudy chłopak, sądząc z wielkości niewiele młodszy od niego, potykając się od ciężaru większego od własnego, wciągał go pod wóz z masztami na namioty. Znieruchomieli między kołami, do bólu ramienia dołączyło uczucie palonej wolnym ogniem skroni.
– Dzięki… – załamującym się głosem powiedział Wilga.
– Le… Leżej przy ziemi – odpowiedział chłopak. Głos trząsł mu się ze strachu. Spod rudej czupryny wystawała brzydka twarz poznaczona wyraźnymi bliznami po ospie. Świeże, musiał ją przejść całkiem niedawno. Tuż przed tą pieprzoną kampanią, pomyślał Wilga.
Leżeli niezauważeni pod wozem kryjąc się wśród długiej trawy. Niewidoczni i bezpieczni, przyglądali się rozpaczliwej walce ludzi o życie. Po krótkim, jak życie piechura, wytchnieniu zdali sobie sprawę ,że sami w dalszym ciągu w niej uczestniczą. Przez mrok wieczora zbliżał się coraz wyraźniejszy pierścień srebrnych postaci. Muszę wytrzymać, powtarzał sobie Wilga. Kiedyś to wszystko się skończy. Musi się skończyć. Rudzielec milczał. Nie sposób było odgadnąć o czym myślał z twarzą ściągniętą niepokojem przyglądając się swoim ostatnim chwilom.
Zza płonącego niedaleko zaprzęgu wypadł wyjący potępieńczo człowiek. Zaraz za nim w dzikim galopie pokazała się czwórka konnych. Mężczyzna w panice próbował uskoczyć na bok, jednak zebrał się do tego zbyt późno. Zginął pod kopytami drąc okrutnie gardło, jakby mogło to mu przynieść wybawienie. Jeźdźcy nie zwracając uwagi na tratowanych przy okazji ludzi, pośpieszali konie do szybszego galopu bijąc je po bokach płazami mieczy. Nagle spośród tumultu wybiły się trzy głuche odgłosy. Niczym żywe ptaki zaświergotały bełty, by po ułamku sekundy umilknąć wśród dźwięku rozszarpywanego mięsa. Pod trzema rycerzami padły konie. Pęd był zbyt duży by którykolwiek z nich mógł przeżyć spotkanie z ziemią, nie w zbroi. Huk uderzających w ziemię ciał zmieszał się z wyraźnym trzaskiem łamanych kości i zgrzytem wyginanych stalowych elementów zbroi.
Skryci pod wozem Wilga wraz z rudzielcem obserwowali przerażeni jak ostatni z konnych zatrzymuję się przed ich wozem ściągając lejce wystraszonego rumaka. Spojrzał nierozumiejącym wzrokiem na swoich powalonych towarzyszy. Jego dłonie w welurowych rękawicach zacisnęły się mocniej, tocząc walkę z wyrywającym się do bezładnej ucieczki koniem. Jeźdźcem był Haghar. Bez swojego błyszczącego miecza, z wiatrem rozwiewającym rzednące siwe włosy pozbawione ochrony hełmu. Brudna zbroja, niedawno wypolerowana i lśniąca, dopełniała obrazu klęski jaka spotkała hrabiego, a którą jego stan wręcz symbolizował. Miecz zapewne zapodział wśród wichru walki, a hełm spadł mu z głowy podczas ucieczki. Mogło też być na odwrót co świadczyłoby ,że starzec ma jeszcze coś w sobie z mężczyzny. Lecz cokolwiek się wydarzyło, z prostego powodu nie było już ani krzty ważne dla lorda dowódcy. Teraz, pierwszy raz od początku bitwy został sam. A jego twarz zmieniła powoli wyraz pokazując ,że wreszcie to zrozumiał.
Niczym przywołany jego strachem, przed pyskiem konia wyłonił się kontur sugerujący kogoś skrytego w mroku. Spowita w czerń postać rozchyliła szaty, pozwalając by blask zachodzącej Selene nieśmiało odbił się od skrywanego napierśnika i padł na rumaka. Koń zastrzygł uszami ustawiając pysk bokiem, obserwując jak ciemna ręka podnosi w górę miecz. Półtorak zalśnił, by zaraz potem rozorać wciąż patrzącemu koniowi gardło, powalając go wraz z jeźdźcem. Młodzieńcy skrzywili się na dźwięk wizgu konającego konia. Dookoła wozu pojaśniało od odzianych w srebrne zbroje upiorów wolno nadchodzących w kierunku lorda i samotnego wozu.
Wilga zamknął w panice oczy, wypuścił oddech, a wraz z nim resztki odwagi pozwalające mu dotąd nieruchomo leżeć w otoczeniu szerzącej się śmierci. Poczuł szarpnięcie rudzielca próbującego go powstrzymać. Mocował się z nim przez chwilę, lecz dzika panika była silniejsza. Ślepa i niepowstrzymana, ta sama towarzysząca zwierzęciu schwytanemu w pułapkę. Wytoczył się z tyłu wozu i zerwał chcąc za wszelką cenę wybiec z otaczającego go kręgu. Nie liczyła się już zraniona ręka, rwący ból głowy czy krzyk przerażenia który zostawiał za sobą. Nie, on chciał uciec. Jak daleko ma biec od tej przeklętej bitwy by nie mogła go dosięgnąć? Dlaczego nie pozwolą mu odwrócić się od tych okropieństw? Odejść… nie patrzyć za siebie?
Miał zamknięte oczy. Nie widział, że wbiega między postać w czerni a próbującego rozpaczliwie odpełznąć poza jej zasięg Haghara. Uniesiony obiema dłońmi półtorak zadał cios przeznaczony dla lorda. Cięcie jednak nie dosięgło starca, trafiając Wilgę na ukos przez twarz i prawą część klatki piersiowej. Chłopak padł na ziemię zalewając ją ciemną krwią.
Przypadkowe wtrącenie prawie nie zostało spostrzeżone. Zakapturzony upiór bez wahania przekroczył nieruchome ciało chłopaka, niecierpliwym ruchem strzepując z ostrza świeżą krew. Stanął nad lordem i ustawił miecz do sztychu, chcąc w końcu przygwoździć ofiarę do ziemi, by nie mogła dalej uciekać.
-Amaritia – zimny głos zatrzymał cios w powietrzu. -Wstrzymaj się.
Postać w czerni odwróciła się znad niedoszłego trupa.
Niedaleko od nich z ciemności wyłonił się cień, przybierając postać jeźdźca. Zaraz za nim pokazała się świta pieszych zbrojnych. Konny miał na sobie srebrzystą zbroję zdobioną deseniem poskręcanych krzaków róż. Wyróżniała się pośród prostych i gładkich pancerzy świty jak kwiat róży wśród długich liści wysokiej trawy. Niosący jeźdźca siwy rumak dopełniał obrazu bogactwa. Przybrany w równie bogato zdobiony kropierz, wielki koń zdawał się prawie nie zwracać uwagi na otaczające go upiory w obecności których jego pobratymcy z Wenus szaleli z przerażenia. Patrzył przed siebie wzrokiem zimnym niczym ten którym patrzył jego pan.
– Jego płaszcz – konny oświadczył głosem nieznającym sprzeciwu.
Zakapturzony wojownik pochylił głowę w niemym szacunku. Zrobił krok w kierunku skurczonego lorda i chwycił jego grubą jedwabną pelerynę.
– Litości… – wystękał Haghar, nie rozumiejąc co tamten zamierza. Wstrzymał oddech.
Rozległ się głośny odgłos rozdzieranego materiału i większa część płaszcza hrabiego została w zaciśniętej czarnej rękawicy. Starzec zaczął z powrotem ciężko oddychać. Upiór wyprostował się i powolnym krokiem ruszył do swojego pana. Stanąwszy przed nim schował miecz i oburącz rozpostarł tkaninę. Na granatowym płaszczu wyhaftowana białą nicią widniała samotna wieża z rozwartymi wrotami.
Jednocześnie, jeden ze zbrojnych gwałtownym ruchem rzucił Haghara na kolana.
– Jego Dostojność, Wielmoża Elegii, właśnie odroczył twoją egzekucję – zawarczał Hagharowi w ucho upiór z narzuconą na plecy wilczą skórą. – Okaż krztę szacunku Wenusjańczyku.
Wielmoży wystarczyło krótkie spojrzenie by rozpoznać herb prowincji Helizy, a wraz z nim otwarte wrota należące do rządzącego nią rodu hrabiów.
– Ufam ,że podróż była przyjemniejsza niż bitwa, wasza dostojność – w głosie wielmoży Elegii słychać było drwinę. – Dawno nie gościliśmy na naszych ziemiach ludzi z Wenus. Prawdę mówiąc, osądzaliśmy traktat Inariński za w dalszym ciągu obowiązujący. Czyżbyśmy się mylili?
Klęczący nieopodal starzec rozglądał się nieobecnym wzrokiem szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki z kręgu srebrnych postaci.
– Zadałem pytanie hrabio! – zawołał wielmoża, po czym skinął ręką w kierunku swojej świty.
Dwóch wojowników chwyciło wyrywającego się Haghara i przyciągnęło przed konia wielmoży. Równocześnie Amaritia wysunął zza swojego pasa wąski sztylet. Brutalnie chwycił niespokojnego lorda za ramię odciął rzemienie naręczaka i podwinął mu rękaw. Z gracją w palcach obrócił sztylet ostrzem do siebie i przyłożył go do nagiego ramienia lorda. Zasyczało. Do starca doszedł nieokreślony swąd, a zaraz po nim ból przypiekanego zimnem ciała. Wrzasnął. Czekający na ten krzyk wojownik w czerni odjął sztylet chowając go z powrotem do małej pochwy.
– Czyżby opieszałość twa już minęła? – wielmoża spokojnie poklepał swojego konia po szyi. – Zatem możesz panie udzielić mi odpowiedzi. Czy to ty dowodziłeś tą armią?
– Ja – spojrzenie hrabiego było dużo przytomniejsze niż wcześniej.
– Zatem wiesz również, że znajdujemy się sześćdziesiąt staje od miasta Elegia nad którym to sprawuję pieczę – powiedział chłodno wielmoża. – Nie potrzebuję pytać co zamierzałeś robić tak daleko na ziemiach Królestwa. Lecz odpowiedz mi panie, czy na tronie Wenus zasiada dalszym ciągu król? Czyżby już nie potrafił trzymać za pysk swych hulających lordów?
– Zaiste, król ma ważniejsze sprawy niż układanie się z upio…– starzec przerwał widząc rękę Amaritii sięgającą do pasa.
Wielmoża patrzył wyczekująco.
– Król… – hrabia urwał niezdecydowany, próbując podjąć wątek na nowo. – Król leży w łożu ogarnięty niemocą. Od miesięcy.
Zgromadzeni poruszyli się niespokojnie.
– Niepokojące to wieści – rzekł do towarzyszących wielmoża. – Lecz w niczym to nie tłumaczy twojej samowoli – Zwrócił się z powrotem do stojącego lorda.
– Najechałeś swoją armią na tereny Syriusza bez wypowiedzenia wojny – oświadczył wielmoża. – Za ten czyn istnieję tylko jedna kara. Wszyscy którzy brali udział w tym szaleństwie zginą. – Haghar wyraźnie pobladł. – Spośród tych co dotąd przeżyli puścimy jedną osobę która zaniesie wieści do Świetlistego Miasta. Ty hrabio jesteś szlachetnie urodzony. Zarazem jesteś dowódcą tych ludzi. Zatem wskażesz kogo mamy oszczędzić.
Z dalszych części obozu, jakby na sygnał, zamarły odgłosy walki. Rozświetlana przez gwiazdy młoda noc powoli ucichła w oczekiwaniu na znane wyłącznie jej i bogom wydarzenia. Nastała cisza.
Wielmoża wraz z wojownikami Syriusza czekali w milczeniu.
– Siebie… – hrabia przełknął ślinę. – Wybieram siebie – powtórzył chrapliwie.
Zgromadzeni zesztywnieli w obrzydzeniu dla tego chudego starca który nie był godny nawet pogardy.
– Będzie tak jak powiedziałem – wielmoża przerwał ciszę. – Dostaniesz jeść i odpoczniesz. Później straż odprowadzi cię do granicy twoich włości. Oby twój przyszły król miał więcej takich jak ty. Wy, ludzie z Wenus, na więcej nie zasługujecie.
Wielmoża puścił cugle swego wierzchowca i podniósł dłonie do hełmu.
– Idź – zsunął hełm. Ku trwodze hrabiego, ukryta pod nim, ukazała się naga czaszka z nałożonym skórzanym czepcem. Świeciła nieskazitelną bielą, odbijając blask gwiazd. – Idź i opowiedz swoim co przeżyłeś i widziałeś.
Oczodoły czaszki wypełniała ciemność podobna do mroku nocy, mimo to hrabia czuł na sobie coś na kształt spojrzenia. Wystarczająco silnego by w dalszym ciągu ogarnięty grozą opuścił wzrok. Ośmieszony, pokonany i przerażony. Zebrani zaczęli się rozchodzić w różnych kierunkach nocy.
Wojownik z masywnym młotem podszedł do klęczącego rudzielca. Obóz na nowo wypełniły uderzenia stali i krzyki zarzynanych. Rudzielec spojrzał na leżącego nieopodal Wilgę i przeniósł pełne błagania oczy na Hrabiego.
– Proszę… – szybki cios młotem zmiażdżył mu obojczyk i sięgnął płuc. – …pomóż… mi… – rudzielec próbował dokończyć wraz z ostatnim tchnieniem.
Zewsząd dobiegało coraz mniej krzyków. Gdy wreszcie zabrano hrabiego, rzeź miała się ku końcowi.
– Jeszcze oddycha – Amaritia przystanął zdziwiony nad ciałem Wilgi. – Miał dotąd wiele szczęścia.
– Raczej nieszczęścia – odpowiedział stojący obok wojownik. – Trafił na ciebie panie.
– Również i tak można to ująć – Amaritia zsunął czarny kaptur z głowy. Pod spodem skryta była lekko żółtawa czaszka naznaczona wieloma ubytkami i rysami, znamiona walk które odbył w służbie miastu.
Obok dwójki cieni bezszelestnie pojawił się wielmoża na swoim rosłym siwku.
-Nie wolno ci go zabić – oświadczył.
Jego zdobiony hełm z powrotem zakrywał biel kości. Przez miziurę przyglądała im się pustka i ciemność.
– Wasza Dostojność – zdziwiony Amaritia oddał honory.
– Przypilnuj aby opatrzono go z ran. Kiedy skończysz przewieziesz go do miasta i zakwaterujesz w moim pałacu – wydał polecenie wielmoża.
Amaritia poruszył się zgorszony ideą by kogoś tak mało wartościowego przyjąć w samym mieście, nie mówiąc o pałacu. W roztargnieniu położył prawą dłoń na rękojeści miecza. Przy mniej wyrozumiałym panie mogłoby to zostać odczytane za afront. Choć wojownicy służący miastu wystarczająco długo i ofiarnie by nosić Czerń, posiadali wiele przywilejów ten się do nich nie zaliczał. Jednak ten wielmoża był inny. Nawet jeśli zauważył ruch i poczuł się urażony nie okazał tego, pozwalając Amaritii wyrazić swoje wątpliwości.
– Wasza Dostojność z całym szacunkiem – odezwał się Amaritia, starając się zachować spokój. – Poświęcenie tego człowieka dla swojego pana, tak szczere, że gotów był na oddanie za niego własnego życia, nie powinno być… Nie jest wystarczającą przyczyną by wybaczyć mu obecność w tej armii i puścić wolno. Bynajmniej, Wasza Dostojność sam powiedział, że puścimy z nich wszystkich tylko jednego.
– Nie interpretuj cudzych myśli z taką pewnością Amaritia – wielmoża zwrócił mu uwagę. – Pełne znaczenie słów zna jedynie ten który je wypowiedział.
– Wasza Dostojność, ale w takim…
– On nie miał zamiaru stawać między tobą a hrabią – przerwał mu w zamyśleniu wielmoża. – To był przypadek. Nawet wiedza kim jest nie popchnęłaby go do tego uczynku. Co się zaś tyczy moich słów, wcale ich nie łamię. Nie miałem zamiaru puszczać go wolno. Zostanie w mieście.
– Wasza Dostojność, zatem dlaczego go zabieramy?
– Możesz to nazwać litością – powiedział mu wielmoża Elegii. – Litością dla prymitywnego zwierzątka.
Dostojnik przyglądał się jak wojownicy podnoszą Wilgę z ziemi.
– Którego chcesz nauczyć kim jest – dokończył niesłyszalnym dla nich szeptem. – Kim powinien być.
Umysł go oszukiwał, kusił horyzontami bez granic, pozbawionymi końca. Śnił o skrzydłach unoszących się wśród ciemności. Pruły naprzód, rozpaczliwymi uderzeniami chciwie zagarniały mrok. Tam gdzieś w oddali, gdzie skończy się zimno i ciemność, musiało być światło. Ciepłe, by mogło spalić mgliste pióra. Jasne by mogło rozproszyć czerń, na wpół rozcinaną przez lotki skrzydeł. Tam na krańcu, skrzydła zrodzone z mroku nie będą mogły latać. Więc czemu niestrudzone niosły go ku zagładzie? Czemu wytrwale zagarniały rzednącą z każdą chwilą ciemność? Śniącym okiem zobaczył światło jakie nie dane mu było ujrzeć obudzonym. Poczuł jak spada w dół. A jego upadek otaczała biel, mocniejsza, piękniejsza niż blask Selene. Próbował raz jeszcze ruszyć skrzydłami, wzbić się z powrotem do góry. Lecz pióra dawno się spaliły, skrzydła dawno rozproszyły, a on opadał dalej. W nieskończoność, przez wieczność, w dół. Bez końca.
Szept. Martwa Śmierć uśmiecha się do niego. Jeszcze nie, nie teraz. Jej siostra zaciska cieniste palce na jego duszy. Żyjąca Śmierć. Rozlewa się ciepło. Pełznie przez ciało. Parząc. Paląc. Puszczajcie. Szept staję się głośniejszy. Puszczajcie.
Wilga usiadł gwałtownie. Uwierało go w klatkę piersiową uniemożliwiając mu swobodne oddychanie. Coś na kształt pnączy trzymało go, krępując ruchy, i zaciskając się na gardle. Podniósł prawą rękę chcąc to z siebie zrzucić. Lecz ku jego zaskoczeniu palce natrafiły na cienki materiał. Przestał się wyrywać, i uścisk na gardło natychmiast zelżał. Materiał był ciepły oraz przyjemny w dotyku. Wilga nie pamiętał by kiedyś spotkał sukno podobnej jakości. Nagle poczuł na twarzy lekkie pieczenie. Sięgnął dłonią i poczuł jak opuszki palców dotykają głęboką bliznę. Szorstka i nieprzyjemna, zaczynała się pod czołem przebiegała przez policzek i kończyła na brodzie. Zaniepokojony sięgnął dalej. Nie, to nie był koniec, poszarpana linia ciągnęła się dalej aż do pasa. Skąd ją otrzymał?
Rozejrzał się i zdumiony wstrzymał oddech. Nie siedział na jakiejś spróchniałej pryczy, ale na najprawdziwszym łożu. Podobnym do tego które widział w hrabiowskim namiocie na początku kampanii. Wtedy gdy zakradł się z Cepem do szlacheckiej części obozu. Przypomniał sobie odartego wisielca dyndającego wśród sosen. Wróciły obrazy wędrówki przez rozdroża i lasy, bitwy na wzgórzu, oraz ucieczki poprzedzającej rzeź w obozie. Czy to wszystko było snem, Gdzie jestem?, pomyślał na wskroś rozbudzony.
Ciężkie dębowe drzwi rozchyliły się bezgłośnie. Do komnaty łagodnym ruchem wsunęła się postać. Zaszeleścił pięknie zdobiony dywan, wyścielający zimną granitową podłogę. Postać nie spiesząc się podeszła pod czarno-złotawy kominek gdzie tliły się pozostałości żagwi. Ich słaby blask padł na jej szkarłatną suknie z długimi otwartymi rękawami. Kobieta, sądząc po sukni, uniosła dłoń delikatnie dotykając krawędzi kamienia. Po chwili odjęła ją i schyliła się dorzucając do środka kilka szczap. Ogień szybko zajął nowe ofiary, w podzięce rozświetlając mrok pokoju. Wilga zesztywniał, mógł teraz zobaczyć niezauważalny dotąd lekki złoty haft na czerwonej sukni wraz z bogatymi zdobieniami cienkiego paska okalającego talię. Wszelako nie tylko. Kobieta była zbyt smukła, by mogła być człowiekiem. Ogień złowieszczo trzasnął w kominku rozjaśniając komnatę. Poniżej luźnego czepka osłaniającego głowę kobiety, nie było widać ciała, wyłącznie blade kości. Wilga nie panując nad odruchem cofnął się na kraniec łóżka szeleszcząc pościelą. Słysząc szmer z tyłu upiór odwrócił się do niego. Wilga rozszerzył oczy i przerażony rzucił się do drzwi komnaty. Wypadł przez nie i gwałtownie zatrzasnąwszy je za sobą, zaczął biec korytarzem. Ślepo przed siebie. Niczym lis uciekający przed nadchodzącą nagonką.
Mijał zamknięte pokoje i rozwidlenia, przebiegał przez wielkie i małe sale. Jednakże wciąż był osłabiony. Nie minęło dużo czasu gdy musiał zatrzymać się w jednej z nich. Głośno dysząc obejrzał się. Nikogo za nim nie było.
Wilga rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdował się w długiej i bogato wyposażonej sali z wysokim sklepieniem. Tworzyła ona przestrzenne wnętrze, dobrze oświetlone ośmioma długimi oknami po wschodniej i zachodniej stronie. Z tego skrzydła nie było zejścia do miasta. Zbudowane na wydłużeniu skały, niczym wskazujący palec skierowany na północ. Można było wrócić tylko tą samą drogą którą się do niego weszło.
Aż do momentu gdy Selene znikła za zachodnimi oknami, Wilga starał się zebrać dość odwagi by przejść przez drzwi. Bezskutecznie. Gdy minęła noc zdesperowany głodem nareszcie wymknął się na korytarz. Nie przeszedł nawet dwudziestu kroków gdy natknął się na przechodzącego upiora. Wrócił do skrzydła i spędził w nim kolejną noc. Nikt mu nie przeszkadzał.
W końcu strach zaczynał uchodzić z jego świadomości. A jego miejsce zajmowała ciekawość. Wilga najpierw przyjrzał się dokładniej oknom. Ich obramowania były zdobione girlandami nocnych kwiatów, tak wyrzeźbione by subtelnie podkreślać zachodzącą i wschodzącą Selene, pozwalając obserwatorowi cieszyć się fenomenalnym widokiem, jeśli znalazł się w komnacie o właściwej porze. Fragmentarycznie złocone białe rzeźby z delikatnego marmuru wmurowano w ściany przy północnym i południowym wejściu do hali. Wilga zadarł z wysiłkiem głowę ku górze. Ale wielkie - pomyślał. U góry widniał fresk zdobiący sklepienie, będący zwieńczeniem przepychu panującego ego w hali.
Wilga odwrócił wzrok oszołomiony i zmęczony. Skierował się ku drzwiom w drugim końcu hali, naprzeciwko tych przez które wszedł.
Były większe i cięższe niż pozostałe, zrobione z gęstego drewna wiśni. Zrozumiał dlaczego, gdy udało mu się je otworzyć. Stanął na rozległym balkonie. Za marmurową poręczą wykonaną na kształt gałęzi drzewa wiśni, rozlewał się widok na północ. Na miasto większe niż jakiekolwiek które do tej pory widział.
Na wyżynach leżą miasta wysokie aż po niebo i długie po horyzont! powiedział mu tamtego dnia Cep. Nie uwierzył mu. Upiory nie budują, nikt o tym nie słyszał tępaku, odrzekł ze śmiechem. Wtedy Cep się oburzył: Nie, cienie zmajstrowały sobie miasta i wioski lepsze od naszych, to ty jesteś ciemny jak te wszystkie ciemniaki dookoła. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. To były tylko słowa. Jak mógł donieść na niego staremu dziesiętnikowi z tak błahego powodu?
Pałac w którym się znajdował, stał na wyrastającej pośrodku kolosalnej skale. Spod niej, niczym promienie, rozchodziły się proste brukowane uliczki. Każda z nich kończyła się daleko na horyzoncie rosłą bramą i zabezpieczającym ją barbakanem. Niczym nie przypominało to stolicy hrabstwa Helizy – Hadgartu, gdzie spędził większość życia. Duże, fachowo zbudowane, domy z kamienia wypełniały każdą część miasta, poprzetykane placami i targowiskami, razem tworząc obraz schludności i porządku. Nie dojrzał nigdzie drewnianych ruder i ciemnych ziemianek szpecących miasta Wenus.
Nie zdawał sobie sprawy ile godzin spędził na balkonie podziwiając piękny widok. Gdy w końcu wrócił do hali, Selene była u zwężenia okien na wschodzie.
Gdy blade światło znowu wpadło przez zdobione framugi okien Wilga był zbyt wyczerpany i głodny by robić cokolwiek poza kuleniem się w kącie. Z kolejnym zachodem do hali wszedł upiór ubrany w zielony dublet i czerwone nogawice. W ręce trzymał pajdę chleba. Przystanął przy Wildze i powolnym ruchem podał mu ją kościstymi palcami. Wilga zapomniał o strachu. Zjadł chleb i dał się posłusznie poprowadzić przez pałac. Na korytarzach śledziły go spojrzenia mijanych upiorów które przystawały lub zaprzestawały rozmów by mu się przyjrzeć. Nie zwracał na nie kompletnie uwagi.
Został zaprowadzony do średniej wielkości sali najpewniej jadalni. Nakarmiono go, a gdy się nasycił odprowadzono do komnaty. Padł tam wyczerpany i zasnął.
Obudził się późno rano, długi sen przywrócił mu brakujące siły. Tego ranka, wizyta służącej nie wypłoszyła go z pokoju. Mimo to z trudem przełykał kęsy przyniesionego posiłku. Choć wciąż się bał, przestał to po sobie okazywać.
– Chłopcze. Jego Dostojność, Wielmoża Elegii cię oczekuję – beznamiętnym głosem oznajmił upiór. – Mam cię do niego zaprowadzić.
Ten sam cień który poprzedniego dnia go nakarmił, stał spokojnie przy otwartych drzwiach. Do komnaty weszła kolejna służąca. Niosła ubranie, sądząc z rozmiaru przeznaczone dla niego.
– Jednak zanim to nastąpi, zastąpisz te łachy czymś bardziej odpowiednim – dodał powoli upiór. – Nie godzi się rozmawiać z wielmożą w nocnych szatach.
Wilga wstał nie pojmując co od niego mógł chcieć ten cały wielmoża. Bez sprzeciwu zaczął wciągać na grzbiet przyniesioną koszulę. Po niej przyszła kolej na aksamitny dublet ze ściętymi narożami kołnierza. Tak jak pozostałe części stroju miał granatową barwę i białe zdobienia. Podczas wyczynów z nogawicami, Wilga rzucił okiem na upiora czekającego aż skończy. Był wyraźnie nie zainteresowany jego osobą, cierpliwy i niewzruszony. Wilga wzdrygnął się, dalej nie przyzwyczajony do nagich kości pozbawionych ciała, ruszających się jakby należały do prawdziwych ludzi z krwią. Dano mu podszyty futrem płaszczyk rozcięty po prawej stronie. Narzucił go chętnie na ramiona. Po wcześniejszej wycieczce znał dobrze zimno pałacowych korytarzy. Biały jedwab i złota nić tworzyły na plecach osobliwy herb: rozdwojony złoty hełm na białym polu. Wzruszył ramionami, nie znał się na heraldyce. Skończywszy strojenie się, postawił w nowym ubraniu kilka chwiejnych kroków. Zgarbił się zawstydzony. Czuł się w nim nieswojo i nie na miejscu.
Wyszli z komnaty Wilgi i skierowali się chłodnymi korytarzami na dziedziniec północnej części pałacu. Ze wschodu wiał zimny wiatr targając nierówno białymi proporcami zatkniętymi na najwyższych wieżach. Wilga opuścił wzrok, by spojrzeć na dziedziniec. Otoczony z trzech stron kamiennymi balkonami i tarasami przystrojonymi w kwiaty, otwierał drogę ku ogrodom w centrum ogromnej budowli.
Opiekun Wilgi skierował się do wyjścia z dziedzińca. Mijając jego próg, chłopak zobaczył pośrodku ogrodów wysoką wieżę mieniącą się mieszaniną bieli, błękitu i fioletu. Doszli prosto pod nią. Przez jej marmurowe drzwi właśnie wychodziła grupa upiorów odzianych w długie peleryny. Na widok dwójki pieszych przywódca grupy przystanął zaciekawiony, a za nim reszta. Wilga spostrzegł spinającą jego pelerynę srebrną broszę w kształcie niedźwiedzia.
– Drugi Hrabio Carthu – odezwał się z szacunkiem opiekun Wilgi.
– Witaj Epitionie – odpowiedział serdecznie szlachcic. – Słyszałem o zakończeniu twoich prac nad nowym freskiem pod Kopułą Śródmiejską. Rzadko zdarza się w dzisiejszych czasach by ktoś miał odwagę poprawiać starych mistrzów. Mam nadzieję zobaczyć twoje dzieło tak szybko jak moje nieokrzesane pragnienie ode mnie tego wymaga.
– Zbytek pochlebstwa Panie – ukłonił się z wyraźnym zadowoleniem Epition. – Chciałbym przedstawić ci gościa Jego Wielmożności, przybył z Wenus o czym zapewne już ci doniesiono.
– Nie musiano – Drugi Hrabia Carthu przeniósł uwagę na Wilgę. – Poznaliśmy się uprzednio, choć przyznaję, że znajomość ta potrwała zaledwie krótką chwilę.
Wilga popatrzył na niego zdziwiony.
– Przy fasadzie wschodniego zachodu – wyjaśnił szlachcic. – Okupowałeś oświeconą Komnatę Awiriusza. Tym samym na kilka dni wstrzymując całe życie dyplomatyczne w pałacu.
-Jego Dostojność przeprasza za niedogodności jakie mogły spotkać szacownego eksponenta Carthu… – pośpiesznie włączył się Epition.
– Ależ absolutnie niepotrzebnie – przerwał mu Drugi Hrabia Carthu. – Muszę ci chłopcze podziękować za pierwszą, od kiedy przybyłem do tego kamiennego miasta, możliwość ucieczki przed zainteresowaniem jakim obdarzyła mnie cała jego elita. Jak również znacznie bardziej denerwującej życzliwości Jego Wielmożności – dodał gestykulując wesoło. – Jednakże czekają na mnie ważkie sprawy miasta. Zmuszony jestem was opuścić Panowie.
– Obyście mogli wiecznie patrzeć na białe światła Haldany -pokłonił się lekko przed odejściem.
Wilga śledził wzrokiem mijające go upiory. Zanim grupa zniknęła wśród ogrodów ich przywódca obrócił się jeszcze do niego coś sobie przypominając.
– Następnym razem gdy twoi pobratymcy zapukają do bram Carthu, prześlę im pozdrowienia od ludzkiego gościa Elegii – szlachcic rzucił wesoło po czym dokończył zupełnie poważnie – Lecz nie ugoszczę ich jak ona.
Wilga rozmyślał o jego zagadkowych słowach, wchodząc za Epitionem do Perłowej Wieży. Wzniesiono ją wewnątrz centralnej części pałacu, tak by rozciągał się z niej widok na korony klonów i wiązów. Była osobistym sanktuarium wielmoży ze wspaniałą biblioteką u jej szczytu, gdzie przechowywano najcenniejsze woluminy miasta.
U wierzchołku schodów Wilga zobaczył słabą poświatę wydobywającą się przez otwarte drzwi. Komnata była obszerna wypełniona wysokimi regałami. Wielmoża siedział za długim drewnianym stołem mając otwartą przed sobą okazałą księgę. Epition zamarł w bezruchu dając dłonią znak Wildze by uczynił to samo.
Wielmoża studiował dzieło, przez długa chwilę nie zwracał na nich uwagi. W końcu gdy Wildze wydawało się, że nigdy nie przemówi, wielmoża zamknął księgę, podniósł głowę i lekko skinął. Nieznaczny ruch powietrza obok Wilgi oznaczał, że sługa opuścił komnatę. Został sam na sam z tym bogato ubranym szkieletem. Jedwab, kość i złoto. Zdał sobie sprawę, że musi zachowywać się z szacunkiem. Gdy para ciemnych oczodołów zwróciła się ku niemu, opuścił pośpiesznie wzrok i popatrzył na księgę.
Wielmoża zaważył jego spojrzenie i obrócił dzieło w jego stronę.
– Odczytaj tytuł – polecił cicho.
– Panie, ja…
– Czyżbyś nie potrafił -bardziej oznajmił niż zapytał wielmoża.– Tak, tępota jest cechą charakterystyczną twoich pobratymców. Ale nie twoją, czytaj.
Kościsty palec postukał w tytuł wygrawerowany na skórze. Wilga przełknął ślinę i podszedł bliżej.
– Lodz… ludzkie kró… królestwa, – Wilga z trudem mocował się z literami odczytując zapisane dźwięki – ludzkie… wojny. Ludzkie królestwa, ludzkie wojny – dokończył.
Wielmoża patrzył na niego w milczeniu.
– Matka uczyła mnie czytać gdy jeszcze byłem mały – wyjaśnił niepewnie Wilga.
– Chłopcze jesteś świadomy gdzie się znajdujesz?
– W królestwie… – Wilga przerwał. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Kontynuuj.
– W królestwie upiorów?
– Owszem – z błyskiem w oczodole potwierdził wielmoża. – Choć jest to nazwa używana przez prostaczków z Wenus. Jesteś w Elegii jednym z pięciu wielkich miast Syriusza, w północno wschodniej części naszego królestwa. Królestwa Światła i Bieli, jak my je nazywamy – kontynuował. – Nie patrz w tak tępy sposób. Wiem, te nazwy nic ci nie mówią. Nie martw się, naprawimy to.
– Panie, czego ode mnie chcecie? – wyrwało się Wildze.
– Podejdź tu – pytanie spłynęło niezauważone po wielmoży.
Wilga posłusznie okrążył stół i stanął przed wielmożą. Ten ujął dłonią jego podbródek, ustawiając twarz młodzieńca naprzeciwko swojej. Przez chwilę jego oczodoły zdawały się przewiercać przez Wilgę. Chłopak nie cofnął głowy.
– Boisz się mnie?
– Tak.
– Właściwa odpowiedź. – wilga poczuł jak kości zwalniają jego twarz z uścisku. Wyprostował się i zachęcony zadał kolejne niepokojące go pytanie.
– Co się stało z innymi?
– Kazałem ich zabić – wielmoża przysunął do siebie leżącą na stole księgę.
– Czy każesz zabić również i mnie? – w cichym głosie Wilgi słychać było niepewność.
Zamiast odpowiedzi wielmoża podał mu księgę którą wcześniej czytał. Zdecydowanym ruchem wskazał palcem jedną z półek wypełnioną książkami.
– Widzisz puste miejsce? – zapytał. – Włóż ją z powrotem i wyjmij tą która sąsiaduję z nią po prawej.
Wilga zrobił co mu kazano. Wyjęta księga okazała się chudsza od poprzedniej. Oprawiona w karmazynowe sukno i zdobiona rubinami, można by nią opłacić zakup kilkunastu. Nie… Kilkudziesięciu, wiosek w Wenus.
– To tłumaczenie dzieła które nie pochodzi z tego świata – wyjaśnił wielmoża. – Pierwowzór przypłynął dawno temu Rzeką Światła, w czasach gdy ta po raz pierwszy wyrzuciła ludzi na swój brzeg. To oni założyli pierwsze ludzkie królestwa. Księga przybyła wraz z nimi. Otwórz na pierwszej stronie i przeczytaj słowa wstępu.
Wilga otworzył ciężkie stronice. Cienkie smukłe słowa zapisane czarnym atramentem tworzyły łuk nad wyrysowanym herbem przedstawiającym białą panterę walczącą z czarnym psem.
– „Ten kto wyciąga miecz… i wznosi do ciosu, przywitać śmierć na progu powinien z godnością bądź upaść w głąb… w głębię pogardy największą. – pod spodem widniał prosty podpis - Tesylius".
Wilga z milczeniem wpatrywał się w niezrozumiałe dla niego słowa.
– Musisz podjąć wybór. Mogę dać ci więcej niż ci się kiedykolwiek śniło – odezwał się wielmoża. – Wtedy zostaniesz w tym mieście. Tak długo, jak będzie to potrzebne. Jeśli jednak chcesz je opuścić… Sprawię, że szybko dołączysz do hrabiego Haghara.
– Nie chcę umierać – cicho odparł Wilga.
– Nikt nie chcę – wielmoża wyprostował się w fotelu. – Zatem otrzymasz wiedzę i umiejętności, a gdy uznam czas za stosowny zażądam czegoś od ciebie a ty spełnisz to bez sprzeciwu czy wahania.
– Przyrzekam – z goryczą w głosie odparł Wilga.
– Twoją pierwszą naukę zaczniemy dzisiaj – zaczął wielmoża. – Powiedz mi ile jest warte dane słowo?
Gorąca prośba do Autora: zmień pismo z pogrubionego na normalne. Wytłuszczonego bynajmniej lepiej i łatwiej się nie czyta.
przychylam się do prośby Adama. Bold bije po oczach.
Zatem, zacznę może od doboru tematu. Jest do bólu standardowy, mamy kolejny świat fantasy, żal mi to mówić, ale zupełnie nieoryginalny. Są złe demony/upiory w czarnych szatach (jak u niejakiej J.K. Rowling), jest wielka bitwa, jest główny bohater-szlachetka, jest i dzieciak pokazany w kontekście ofiary wojny. Do tego sporo śmierci i rzeka krwi. Na tym polu nic specjalnego, ani wyróżniającego się z rzeki innych opowiastek fantasy.
Fabuła jest za to dobra, nawet powiem, że przemyślana. Jak na świat fantasy dzieją się rzeczy ciekawe, bo nasz bohater nagle ma stanąć po stronie tych Złych. Czyżby walka wewnątrz człowieka? Myślę mimo to, że nie piszesz na tyle ambitnie, by takową przemianę ukazać. Ale widzę spory błąd: osobiście czuję odrazę do bohatera, Wilga zostawił na pewną śmierć swoich towarzyszy, ratując własny tyłek. Sukinsyn z niego niezły, przyznam, że nie życzę mu dobrze. I nie uronię łzy, jeśli zdechnie w męczarniach. Nie polubiłem go, nie kibicuję mu. Nie chcesz zaznajomić czytelnika z postacią. O co mi chodzi: nie wiadomo, jak wygląda, specjalnie kim też jest. No i w końcu nie ma charakterystycznych cech. Po prostu sobie jest i dowodzi. To taki jedermann, całkiem jak Józef K. w "Procesie", tylko, że Kafka miał w takiej charakteryzacji cel. W każdym fantasy bohater MUSI być oryginalny. Bo jak Sapkowski stworzył Wiedźmina, tak wszyscy teraz żerują na postaciach najemników, napomknąć chociażby "Sztejera" Roberta Forysia.
Dialogi są bardzo dobre, bohaterowie mówią ładnie i składnie, nawet żargonują czasem i używasz dobrej stylizacji. Niestety, tylko w dialogach. Bo styl, co tu dużo mówić, musisz jeszcze wypracować. Opowiadasz chaotycznie i zawile, opowieści nie widać w myślach, sam kilkukrotnie się zgubiłem. Zbyt dużo się dzieje. Twój styl nie jest literacki, bo są tu śladowe ilości porównań, różnych tego typu środków i emocji narratora. To coś między literaturą, a reportażem. Przypominam, że ś.p. Kapuściński nobla literackiego nie dostał.
Podsumowując, mogę powiedzieć, że w przyszłości masz szanse na napisanie dobrego opowiadania, na razie jednak ćwicz i próbuj dalej. Fabułę masz nawet dobrą, dialogi też, ale styl zły, łącznie z kreowaniem bohaterów. To zniechęca do czytania i niestety, ale męczy czytelnika.
Zaś co do mojej oceny: nie musisz niczym się sugerować, bo to moje spostrzeżenia. Z własnego (nie)doświadczenia muszę powiedzieć: ćwiczyć, ćwiczyć, nie iść na łatwiznę, zbierać materiał, uczyć się o opisywanym temacie. I mieć cierpliwość zakonnicy. Powodzenia na dalszej drodze, mam nadzieję, że napiszesz coś jeszcze, bo gdzieś tam, hen głęboko, są jakieś przebłyski potencjału. Ale tu trzeba od cholery czasu i chęci, co jednak pozostawiam Tobie.
Podpisuję się pod Ryanem. Czuje się ukryte zdolności, które trzeba rozwinąć. Powodzenia.