Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ba Jin
– Dobrze, żeś się już obudził! – powiedział do niego gruby staruszek.
Mężczyzna podniósł głowę, wsparł się na łokciach i rozejrzał się. Znajdowali się w bardzo małym pomieszczeniu. Było w nim tylko łóżko, jedna szafka i stolik nocny. Przez okno wpadały do środka promienie słoneczne.
– Gdzie ja jestem? – spytał mężczyzna siadając. Był on młody, a czarne, kręcone włosy sięgały mu ramion.
– Na farmie Tahanów! – odpowiedział starzec. – Znaleźliśmy pana w lesie. Uderzyłeś głową w kamień spadając z konia. Okulbaczony koń chodził obok ciebie i szturchał raz po raz, próbując obudzić. Gdybyś był człowiekiem, z pewnością byś nie przeżył.
Czarnowłosy dotknął swego ucha i ze zdziwieniem odkrył, że jest elfem.
– Nazywam się Reig Tahan! – przedstawił się stary podając mu rękę.
– A ja… – mężczyzna dotknął blizny na potylicy i spojrzał na Reiga zdziwionym wzrokiem. – Ja… Nie pamiętam! Nie pamiętam żadnego upadku z konia! Nie wiem nawet kim jestem, ani jak się nazywam.
Reig milczał chwilę.
– Ciężka sprawa. – odezwał się po chwili. – Proszę więc za mną. Jak zobaczysz swoje rzeczy, to może coś sobie przypomnisz.
Mężczyzna nie odpowiedział. Wstał tylko i ruszył za wieśniakiem.
Stanęli w głównej izbie. Na środku był dębowy stół, do którego dostawione były cztery krzesła. Obok niego zaś kominek, na którym stały liczne ozdoby. Na samym środku ze ściany wyglądała wypchana jelenia głowa. Drzwi na zewnątrz były otwarte i ukazywały polanę, wzgórze i budynek obok. Na haku wbitym do ściany obok nich wisiał czarny płaszcz z kapturem, koszula bez rękawów wykonana z grubej skóry i czarny płaszcz. Pod spodem stały wysokie, czarne buty z wieloma klamrami. W jednym, w specjalnej pochwie, zatknięty był srebrny sztylet.
– To wszystko moje? – zdziwił się czarnowłosy.
– Ano. – odrzekł Raig.
Mężczyzna schylił się i wziął do ręki sztylet. Obejrzał go uważnie.
– Nie dziwię się. Jadąc samotnie nóż lepiej mieć. – skomentował Reig Tahan.
Nic sobie nie przypominam. – rzekł zrezygnowany.
– Nie żebym się znał, ale słyszałem, że pamięć stracona w wyniku walnięcia w głowę wraca z czasem. Do tego czasu możesz mieszkać z nami, jeśli chcesz.
– Bardzo dziękuję, panie Reig.
– Nie ma za co. Tytuł pana możesz pominąć. A teraz chodź, przedstawię ci moją żonę.
Wyszli na zewnątrz i skręcili w lewo. Zaraz za chatką była stodoła. Gdy ją ujrzeli akurat wychodziła z niej staruszka w stroju roboczym.
– Inga, spójrz! Nasz przyjaciel się obudził!
Kobieta spojrzała na niego i z uśmiechem podała mu rękę.
– Inga, miło mi. – powiedziała. Jej uścisk był mocny, jak na kobietę.
– A ja… – pomyślał chwilę – Możecie mi mówić Sam. Nie nazywam się tak ale to popularne imię.
Staruszka spojrzała pytająco na męża.
– Sam stracił pamięć! – wyjaśnił pośpiesznie Reig. – Póki co będzie mieszkał z nami, a w końcu pamięć odzyska.
– Bardzo się cieszę. – uśmiechnęła się szczerze. – Nie pogniewacie się chyba, jak nie dotrzymam wam towarzystwa i wrócę do swych obowiązków.
– Nie, ale miło by było, jakbyś zrobiła śniadanie dla Sama.
– Nie trzeba. Ja zrobię. – powiedział ktoś za nimi. Gdy Sam się obejrzał, ujrzał młodą kobietę. Mimo prostego stroju i braku jakiegokolwiek makijażu była ona wcale ładna. Bardzo ładna wręcz. Miała czarne, rozpuszczone włosy i piękne, zielone oczy.
– To Ratina, nasza córka. – przedstawił Reig.
– Mów mi Sam. – ukłonił się wiedząc, że dziewczyna słyszała wszystko o stracie pamięci.
– Miło cię poznać. A teraz zapraszam do stołu. Ty też nie jadłeś, tato.
– Wczoraj przesadziłem z kolacją! – uśmiechnął się Reig – Ale z chęcią wam potowarzyszę.
Udali się do chaty. Gdy weszli do głównej izby Sam wskazał głowę jelenia.
– Ty go upolowałeś? – spytał Reiga.
– Nie sam. Ratina nieco mi pomogła.
Sam spojrzał na nią z uznaniem. Kobieta uśmiechnęła się rozkładając obrus na stole.
Po chwili śniadanie było gotowe. Chleb ze smalcem, a do tego jajka. Wydaje się skromne, ale smalec był wyjątkowo pyszny i obfity. Nawet Reig się skusił.
– Podoba mi się tu. – powiedział Reig posypując smalec solą. – Wydaje mi się, że przed upadkiem żyłem raczej w mieście i nieczęsto bywałem na jakiejkolwiek farmie. Je jadłem jeszcze bowiem tak pysznego smalcu!
– Dziękuję. – uśmiechnęła się Ratina.
– O, widzisz Sam, pamięć powoli już ci wraca. Tymczasem po śniadaniu może poszedłbyś ze mną nazbierać grzybów? Rosną one obficie na wzgórzu blisko domu.
– Z chęcią. Nie cierpię bezczynności.
Po skończonym posiłku ruszyli w drogę. Sam otrzymał stare ubranie Reiga. Trudno uwierzyć, że ktoś o takiej posturze był kiedyś tak szczupły.
U podnóża wzgórza zaczął się mały, iglasty lasek, który ów wzgórze porastał i kończył się na szczycie. Mężczyźni weszli do lasku.
– Jest pewne imię, które pamiętam. Nie wiem nawet, czy moje. Ba, nie wiem, czy to w ogóle jest imię… – mówił Sam. – Słyszałeś o kimś takim, jak Essirath?
– Ho, ho! Nic dziwnego, że to pamiętasz! Tak bowiem nazywa się jego wysokość król Landii. Ostatnio dużo się o nim mówi. Wciąż podnosi podatki i wprowadza kolejne zakazy i nakazy. – wyjaśnił starzec.
– Znaczy, pamiętam go lepiej od siebie. – zauważył, zbierając maślaka.
– Najwidoczniej… Ej, tego nie bierz! Nie widzisz, że muchomor?!
– Przepraszam. Nigdy nie zbierałem grzybów.
Doszli na szczyt. Tam to dopiero było dużo grzybów. Sam ujrzał, że blisko nich na ziemi leży czerwona płachta. Reig podszedł do niej i odsłonił ją, ukazując zwęglone drewno. Dorzucił kilka suchych gałęzi, dobył krzesiwa i jął podpalać.
– Po co ci ognisko? – zdziwił się Sam.
– To taki umówiony znak. Gdy z chatki widać słup dymu, oznacza to, iż płonie tu ognisko, co ma mówić ,,Jestem, wszystko w porządku, wilki mnie nie zjadły''. Wiesz, Inga bardzo się o nas troszczy.
– Rozumiem. I pochwalam.
Gdy wrócili Inga zrobiła wieprzowinę z grzybami, a do tego ziemniaki. Wszystko oczywiście smakowało wyśmienicie. Później Inga nauczyła go doić krowy.
Po pysznej kolacji udał się do łóżka. To był męczący dzień, ale Samowi coś jeszcze nie dawało spokoju. Miał wrażenie, że omija go właśnie coś ważnego, że powinien być gdzieś indziej.
Nic dziwnego, pomyślał, omija mnie normalne życie. Życie, jakie wiodłem dotychczas, a którego nie pamiętam.
Kim ja jestem?
Może jutro coś sobie przypomnę…
Jutro sobie nie przypomniał. Pojutrze także. Tahanowie jednak mówili, iż miłe jest im jego towarzystwo.
Sam uczył się życia na farmie. Chodził z nimi zbierać grzyby, polować oraz pracować w polu. Czasem wraz z Reigiem jeździł na targ do wioski Shnoun. Sprzedawali tam zebrane grzyby, owoce i warzywa, oraz oczywiście sery i jaja. Zaś koń Sama okazał się być najlepszy i najsilniejszy z wszystkich dziesięciu, jakie mieli Tahanowie.
Dni mijały szybko, a Tahanowie przyzwyczajali się powoli do Sama.
Mijały tygodnie, a Sam przyzwyczaił się już do takiego życia, a Tahanowie traktowali go już jak członka rodziny. Wciąż jednak miał nieodparte wrażenie, że miał zrobić coś ważnego.
Pewnego razu, trzy miesiące po pojawieniu się na farmie, poszedł nazbierać grzybów z Ratiną. Od momentu gdy się poznali nieczęsto miał okazję rozmawiać z nią sam na sam. A brak kobiety dokuczał mu, zwłaszcza gdy mieszkał pod jednym dachem z taką pięknością.
– Czy dalej cię coś trapi? – spytała Ratina, gdy byli już blisko szczytu. – Dalej masz przeczcie, że powinieneś być gdzieś indziej i robić coś ważnego?
– Nie zrozum tego źle – odrzekł – albowiem na waszej farmie jest cudownie, lecz nie mogę spędzić życia nie pamiętając, kim byłem przed upadkiem z konia. Czy miałem rodzinę? Przyjaciół?
– Rozumiem. A raczej domyślam się, bo nie wiem jak to jest. Chociaż…
Wyszli z gęstwiny drzew i stanęli w miejscu pełnym grzybów. Blisko nich było nakryte kocem miejsce na ognisko. Skierowali się w jego stronę.
– Chociaż co? – spytał Sam.
– Chociaż to my jesteśmy teraz twoją rodziną. Samie Tahan.
Sam przystanął i upuścił koszyk. Spojrzał na dziewczynę z niedowierzaniem. Zrobił krok w jej stronę. Chwycił jej gładkie dłonie i spojrzał w urokliwe, zielone oczy.
– Ratina… Nie wiem, jak mam ci dziękować… Za te słowa, za waszą gościnę… Jak mogę się odwdzięczyć? – mówił, zbliżając się, aż niemal zetknęli się czołami.
– Widzę, że jednak wiesz.
Powoli zbliżył twarz jeszcze bardziej. Powoli złączyli usta. On objął ją, a ona jego. I upadli na trawę. Sam począł całować jej szyję. Rękami zaś rozpinał typowo męskie spodnie. Na chwilę oderwał usta, pozwalając zdjąć z siebie koszulę.
– Poczekaj, Sam! Musimy rozpalić ognisko! – powiedziała.
– Za chwilę…
– Nie. Jak teraz tego nie zrobimy, to tato zaraz przyjdzie sprawdzić, co się stało!
Sam westchnął i zszedł z niej niechętnie. Ratina zapięła spodnie i również wstała. Pośpiesznie rozpalili ogień, a Samowi wydawało się, że zajęło im to wyjątkowo dużo czasu.
W końcu pojawił się pierwszy płomyk. A po nim pojawiały się następne. Ratina obróciła się do Sama. Obieli się bez słowa i wrócili do poprzedniej pozycji.
– Na czym skończyliśmy? – spytała.
Od tego czasu Sam długo się wahał. Z jednej strony, gdyby wróciła mu pamięć, powinien wrócić do poprzedniego życia. Teraz jednak Tahanowie byli dla niego rodziną. Nie chciał ich opuszczać.
Nic jednak nie wskazywało na to, żeby pamięć miała mu wrócić. Tak więc podjął on decyzję. Zostanie tu, jako Sam Tahan.
Sam i Ratina postanowili się pobrać. Sam poprosił Reiga o jej rękę, a on z miejsca zgodził się, bez namów córki. Postanowili, iż pobiorą się w lecie, a jako iż najbliższa świątynia była w Shnoun, w tejże wiosce mięli wyprawić wesele.
I wiodło im się dobrze, aż do pewnej ciepłej, lipcowej nocy.
Pewniej ciepłej, lipcowej nocy rodzina Tahanów siedziała przy stole, a Reig opowiadał jedną z historii ze swej młodości. Jak zwykle. Często rozmawiali wieczorami. Czasem część z nich wychodziła polować. Zazwyczaj Sam z Reigiem, ale czasem dołączała do niego Ratina.
Inga poprosiła Sama, by udał się do studni po wodę. On oczywiście zgodził się. Wdział buty i wyszedł na zewnątrz. Studnia była blisko domu, a więc dotarł do niego szybko. Zamocował wiadro, a później, za pomocą korby spuścił je w dół. Gdy się napełniło wyciągnął je, i już miał ruszać do domu, gdy ujrzał zbliżających się jeźdźców. Było ich czterech i był pewien, że kierują się właśnie do niego. Postawił wiadro na ziemi i zaczekał, aż podjadą.
Byli oni odziani na czarno. Czarne były również konie, na których przybyli. Czarne włosy opadały im na ramiona. Byli oni elfami, a ich twarze wydały mu się dziwnie znajome.
Każdy z nich miał oręż u pasa albo na plecach.
– Czego panowie chcą? – spytał Sam widząc, że go otaczają.
– Jeszcze się pytasz, Hellenoyn!? Wiesz, jak trudno było cię znaleźć!? Na szczęście ktoś w wiosce Shnoun cię rozpoznał! – wrzasnął jeden z nich. Miał on topór na plecach.
– Dobrze. Skoro już sobie to wyjaśniliśmy, pojedziesz z nami. – powiedział spokojnie inny, z mieczem u pasa.
– Ja panów nawet nie znam!
– Nie łżyj, Hellenoyn! Wszyscy się tu znamy i to bardzo dobrze! Na tyle dobrze, że wiesz, iż to miło z naszej strony, że miast cię ukatrupić chcemy jeno, byś z nami jechał! – denerwował się ten z toporem.
– Nigdzie z wami nie pojadę! Zostaję tu, na farmie!
– Nie radzę! – warknął trzeci, zbrojny w miecz jednoręczny. – Nie radzę, Nattinie Hellenoyn! Ktoś o twojej wiedzy nie może żyć spokojnie, narażając nasz plan na niepowodzenie. – dokończył, schodząc z konia.
– Nic nie wiem o żadnym planie! – krzyknął Sam.
– Zginiesz! – wrzasnął, dobywając miecza jednoręcznego. – Po śmierci króla nikt nie przejmie się śmiercią nic nieznaczącego arystokraty Nattina Hellenoyna!
– Po śmierci króla?
– Dobrze wiesz, że jego dni są policzone! Twoje też.
Pozostała trójka zeszła z koni.
– Masz ostatnią szansę! – warknął elf stojący naprzeciw niego. – Jedziesz z nami?
Sam myślał, że nie ma wyboru. Jednak duża ilość pompowanej do krwi adrenaliny sprawiła, że poczuł się bardzo pewnie. Odpowiedział jakby odruchowo.
– Nie!
Ten z mieczem jednoręcznym ciął poziomo, na wyciągniętej ręce, na wysokość gardła. Sam odskoczył w tył, a przy lądowaniu dodatkowo odchylił się, a klinga go ominęła. Któryś z nich, stojący po prawicy Sama, uderzał toporem od góry. Sam błyskawicznie doskoczył do niego i chwycił opadający topór za trzon, tuż przy obuchu. Lewą ręką walnął elfa w gardło, a gdy puścił on topór, Sam uderzył go jeszcze trzonem w krocze i z całej siły kopnął w żebra, powalając na ziemię. Obracając się uderzał toporem od boku, z całej siły.
Działał instynktownie. Był pewien, że kiedyś walczył często. I zabijał. Teraz wspomnienia te jakby odżyły. Wszystkie te wyuczone ataki wykonały się niemal same.
Miał wyczucie, albowiem będący za nim elfowie skoczyli ku niemu. Ten znajdujący się najbliżej niego zadawał pchnięcie mieczem. Obuch topora trafił prosto w trzon. Elf upuścił oręż w przerażeniu spoglądając na swą pozbawioną czterech palców dłoń. Dwóch następnych atakowało jednocześnie. Obaj mieli miecze. Zadawali cięcia z dwóch stron. Sam wybił się ja najmocniej i skoczył w tył. Zanim jeszcze wylądował na mocno ugiętych nogach zdążył jeszcze zadać cios toporem prosto w kolano jednego z przeciwników. Trafiony zawył i padł na ziemię, upuszczając miecz. Topór odrąbał mu nogę w kolanie. Stało jeszcze dwu, ale jeden wciąż rozpaczał nad swą dłonią.
Jedyny, któremu udało się ustać, ciął od góry. Sam piruetem ominął klingę, po czym uderzył wroga łokciem prosto w skroń. Elf chwycił się za nią lewą ręką, po czym zrobił chwiejny krok w tył. W tedy Sam, nazywany przez nich Nattinem Hellenoynem, bez trudu wyrwał mu miecz, po czym zadał bastllerę, czyli cios ostateczny. Ciął od piersi po gardło. Trysnęła krew tętnicza, a czarnowłosy padł na ziemię.
W tym samym czasie ten, który przednio dzierżył topór wstał i skoczył w stronę leżącego na ziemi miecza, należącego do elfa z odrąbaną nogą. Nie doskoczył. Sam w dwóch skokach znalazł się przed nim. Elf nie zdążył wyhamować. Sam wepchnął mu miecz w podbrzusze, aż sztych wyszedł plecami. Elf chciał coś powiedzieć, ale jedynie opluł Sama krwią. Sam uderzył go w twarz lewą ręką, po czym wyszarpnął miecz i odskakując w tył ciął na tego z odrąbaną nogą, któremu udało się usiąść. Przeciął mu gardło tak głęboko, że sztych aż zahaczył o kręgosłup. Ten ostatni, bez palców, atakował z zaskoczenia. Dyskretnie dobył ukrytego sztyletu. Uderzał w Sama, chcąc trafić pod żebra. Ten jednak zdążył chwycić jego nadgarstek. Wzniósł miecz i z całej siły walną go głowicą w ciemię. Uderzył drugi raz. Tym razem głowica spadła na dłoń, łamiąc kość. Elf wrzasnął , a Sam upuścił miecz, chwycił wroga za szyję i jednym, wprawnym ruchem skręcił mu kark.
Spojrzał w stronę chaty i zaklął. Tahanowie wszystko widzieli. A on stał teraz pośród czterech trupów z krwią na rękach i twarzy. Klęknął i szybko wytarł ją do płaszcza jednego z elfów, po czym podszedł do nich.
Reig miał usta otwarte ze zdziwienia. Inga wydawała się być wystraszona, a Ratina szlochała cicho.
Sam Tahan, a raczej Nattin Hellenoyn podszedł powoli. Nie wiedział, co robić, co powiedzieć, ani jak wytłumaczyć to, co przed chwilą zaszło.
– P… Przepraszam. – powiedział tylko – Broniłem się…
Widząc, że nikt nie ma zamiaru mu odpowiadać mówił dalej.
– Jednak nie wiem, czy słyszeliście, ale przyznali się do planowania zabójstwa króla! A co, jeśli było ich więcej i mimo śmierci tych tutaj zamach i tak się odbędzie? Mogę temu zapobiec, ostrzegając jego wysokość Essiratha. Tak więc jeśli nie macie nic przeciwko wezmę ze stajni swego konia i ruszę w drogę.
Inga spojrzała na męża, a on skinął głową. Staruszka bez słowa ruszyła w stronę stajni. W tym czasie Sam podszedł do Ratiny. Dotknął jej policzka. Spojrzała na niego wystraszona.
– Ratina… Niedługo wrócę, a w tedy wszystko wróci do normy. Zapomnimy o tym zdarzeniu…
– Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek o nim zapomnieli, – spuściła wzrok – Nattinie.
– Nie wiem, kim był ten cały Nattin Hellenoyn, ale już go niema. Teraz jest tylko Sam. Sam Tahan. Wierzysz mi, prawda?
– Kim oni byli? – spytała.
– Nie mam pojęcia. – przyznał szczerze. – Musiałem… Hellenoyn musiał mieć z nimi na pieńku.
– Czego chcieli?
– Chcieli Nattina Hellenoyna. I dostali go. Kolejni z pewnością nie przyjdą. Uwierz mi, Ratina.
– Skąd wiesz.
– Dotychczas nie bali się Hellenoyna. Od dziś zaczną.
– A co, jeśli i ja się go boję?
– Nie bój się. Ja jestem Sam Tahan, nie Hellenoyn. I kocham cię. Wierzysz mi?
– Tak… – wyszeptała. – I ja też cię kocham. Uważaj na siebie.
Sam pocałował ją w policzek i odwrócił się. Inga szła w ich stronę prowadząc konia za uzdę. I to nie byle jakiego konia. Owy, należący do Sama ogier był dostojnym, umięśnionym i zadbanym siwkiem.
Sam wskoczył na niego i spojrzał na Reiga.
– Znasz drogę? – spytał starzec.
– Znam drogę do Shnoun. Stamtąd widać już mury miasta.
Sam odwrócił się. Milczał chwilę, po czym znów spojrzał na starca.
– Mam jedno pytanie… Czy po tym, co zrobiłem, w ogóle mogę tu powrócić?
Tego, co Reig powiedział, Sam się nie spodziewał. Nie skonsultował on tego ani z żoną, ani z córką, ale widać było, że obie go popierały.
– Sam, ty wręcz musisz wrócić! Musisz wrócić, bo rodzina musi trzymać się razem! Znane mi są plany twoje i Ratiny. Tak więc wracaj ja najprędzej. A teraz w drogę… Synu!
Sam uśmiechnął się.
– Do rychłego zobaczenia. – stwierdził, po czym ruszył cwałem w stronę stolicy.
Miasto Egereth, stolica Landii, oddalone było od wioski Shnoun o prawie pół dnia drogi. Gdy Sam dotarł do Shnoun słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu. Większość ludzi była już jednak na nogach, więc Sam postanowił odpocząć chwilę w jednej z karczm. Podczas owego odpoczynku zjadł jajecznicę z cebulą i kiełbasą, po czym ruszył w dalszą drogę. Do Egereth dotarł po południu.
Mury były wysokie i grube, lecz brama stała otworem dla każdego. Przechadzała się przy niej grupa strażników, surowo na wszystkich spoglądając. Sam zatrzymał konia i rozejrzał się dookoła. Budynki były wysokie i obfitowały w zdobienia. Nad miastem zaś górował pałac o pięciu lśniących, strzelistych wieżach. Był to cel podróży Sama, a więc ruszył on w tamtą stronę.
Mijał rozmaite budynki. Karczmy, gospody, domy rozpusty, a także zwykłe domy mieszkalne. Uliczkami przechodzili nie tylko ludzie, ale i elfy. I nie tylko takie jak Sam, czarnowłose, ale i wysokie elfy z Roasinu, o włosach złocistych. Wyróżniały się one z tłumu, albowiem ,,wysokie'' nie znaczy w tym przypadku tylko ,,szlachetne'' ale i naprawdę wysokie. O ponad głowę przewyższały one zwykłych elfów i ludzi. Nie mogło też zabraknąć krasnoludów z odległego Lakathanu. A Samowi najbardziej podobał się fakt, że wszystkich traktowano tu równo. Elf był krasnoludowi równy i ani jednemu, ani drugiemu to nie przeszkadzało.
Poznaję to miejsce, pomyślał Sam, kiedyś tu już byłem.
Dotarł do pałacowych bram. Zszedł z konia i przyjrzał się pałacowi. Był on ogromny i piękny. Okna były wąskie, lecz wysokie. Brama zaś, była na tyle szeroka, że dałoby się przez nią wjechać wozem, gdyby nie strzegło jej czterech halabardników. No i gdyby wóz dał radę pokonać schody do bramy prowadzące.
Sam podszedł do wrót, ale strażnicy zastąpili mu drogę.
– Nieupoważnionym nie wolno. – rzekł jeden z nich.
– Jestem Nattin Hellenoyn, arystokrata!
– Treon, miło mi. Nie wejdzie pan.
– Chcę ostrzec króla!
– Przed czym?
– Przed zamachem! Wpuśćcie mnie! – zaczął się przepychać, ale wąsaci strażnicy nie ustępowali. – Nie rozumiecie? Wiem, że planowany jest zamach na jego wysokość.
– O, pan Hellenoyn! – zauważył ktoś w pałacu. Był to wytwornie odziany młodzieniec o długich, złocistych włosach. Wydał się Samowi znajomy.
– Wpuśćcie go! – rozkazał. – A ty zaprowadź przed oblicze króla. – zwrócił się do Trenoa.
Dopiero w tedy Sam ujrzał koronę na głowie młodzieńca. Nie było więc wątpliwości, że był to książę, syn Essiratha. Patrzył na sama z kamienną twarzą. Zdziwiło go jednak to, że książę znał jego imię.
Po wyjściu z sali tronowej halabardnik odprowadzał go do wyjścia. Sam cieszył się, że król mu uwierzył i rzekł, że podwoi ochronę i będzie uważny. Wciąż jednak miał wrażenie, że o czymś zapomniał.
Nagle, niespodziewanie, z jednych z licznych drzwi wyszedł książę.
– Zostaw nas samych, Treonie. – poprosił.
Sam zdziwił się, ale posłusznie ruszył w stronę księcia.
– Jak poszło? – spytał książę.
– Cóż, król uwierzył, wasza wysokość. Obiecał podwoić…
– Pytam poważnie, Hellenoyn!
– Tak też odpowiadam.
– No to w końcu zabiłeś go, czy nie?
– To ja mia… – nagle Sam uświadomił sobie wszystko. Zrozumiał, co nie dawało mu spokoju. – To ja miałem zabić króla. – stwierdził. Nie spytał.
– To jakieś żarty, Hellenoyn!?
Sam myślał, co robić. W końcu wybrał. Puścił się pędem przez korytarz, by tylko uciec od księcia, który zlecił mu zabójstwo własnego ojca. Kontynuowanie tej rozmowy nie wróżyło bowiem nic dobrego.
– Łapać go! – krzyknął za nim książę. – On chciał zabić króla!
Słyszał miecze dobywane z pochew i krzyki. Przyśpieszył. Gdy skręcił w stronę schodów zderzył się z dwoma strażnikami. Jednego pchnął, strącając ze schodów. Drugi zaś dobył miecza i zadał cios od lewego boku, na podbrzusze. Samowi udało się odskoczyć. Nie czekając na kolejne uderzenie ruszył pędem przez schody. Przeskakiwał po dwa lub trzy stopnie. Ścigany krzykami dotarł do wyjścia. Drogę zastąpili mu dwaj halabardnicy. Sam wiedział, jak wykorzystać swą prędkość. Skoczył. Jego lewa noga trafiła napierśnik jednego. Prawa – hełm drugiego.
Sam padł na plecy. Podniósł się, i nie oglądając się za siebie wybiegł z pałacu. Halabardnicy jeszcze sturliwali się ze schodów.
Zbiegł on kamiennymi schodami, odwiązał swego konia i w jednym skoku znalazł się na jego grzbiecie.
Ruszył. Koń był szybszy, niż się spodziewał. Już go nie dogonią.
– Jestem zabójcą. – myślał Sam jadąc. – Miałem zabić króla. Co ja z tym zrobię? Wiem, że zlecił to książę, a to niebezpieczna wiedza.
Nattin Hellenoyn będzie ścigany. Wyznaczą za niego nagrodę i nie będzie mógł się nigdzie pokazywać. Będą na niego polować w całej Landii, albo i poza nią.
Nie mogę ukrywać się u Tahanów. Tam mnie znajdą.
Nattin Hellenoyn musi zniknąć. A Sam Tahan razem z nim.
Ratina Tahan obudziła się z pięknego snu. Śniło jej się, że wraz z mężem Samem wychowywała na farmie trójkę dzieci. Uśmiechnęła się na myśl, że niedługo może się to ziścić.
Rodzice jeszcze spali, a więc ubrała się cicho i wyszła przed chatkę doglądać, czy aby jej przyszły mąż nie wrócił. Po Samie nie było śladu. Zauważyła jednak coś innego. Ze wzgórza unosił się dym. Ktoś rozpalił ognisko.
Ratina nie zastanawiała się długo. Nikt bowiem, poza Tahanami i Samem nie znał tradycji z ogniskiem. Ruszyła więc ku wzgórzu.
Skoro już się pali, to rodzice nie będą się martwić, pomyślała.
Po mozolnej wspinaczce dotarła na szczyt. Ogień już dogasał. Ratina zauważyła, że na kamieniu, przy którym narodziła się ich miłość, leży jakaś kartka. Wzięła ją do ręki i zaczęła czytać.
– Kochana Ratino, – Sam zaczął czytać szeptem swe dzieło w celu dokonania ewentualnej korekty. – jest mi niezmiernie przykro, ale ślub musi zaczekać. Muszę bowiem zniknąć na jakiś czas. Niedługo możesz usłyszeć, że jestem ścigany za różne przestępstwa. Ale to wszystko kłamstwa. Nie mogę powiedzieć ci, gdzie jadę, nie dlatego, że jakby ktoś o to spytał, a ktoś spyta na pewno, mogłabyś szczerze powiedzieć, że nie wiesz, ale dlatego, że sam tego nie wiem. Przepraszam cię za wszystko, co musiałaś przeze mnie przejść. Sprawa powinna szybko ucichnąć, a w tedy wrócę.
Tak, wrócę do ciebie, Ratina. Bo cię kocham.
Wrócę. Przyrzekam.
Ba Jin...chiński pisarz... Tylko po co cytujesz w języku angielskim? Moim zdaniem, brzmi to kiczowato. "Albowiem",
"doń", "weń", "zeń", "nań"- po co to? Na jaki tekst to stylizowałeś? Co takie staropolskie wtrącenia do tekstu współczesnego miały przynieść? Po nick'u widzę, że lubisz prozę Sapkowskiego... Może to efekt nieudanego naśladownictwa? Wybacz, że jestem taka obcesowa, ale wywołuje to okropne zgrzyty. Daruj sobie próby stylizacji na...nie wiem co, bo ci to kompletnie nie wychodzi... Skąd u wieśniaka umięśniony i zadbany koń do tego stopnia, by nie mogły go dogonić wierzchowce królewskiej straży? Bo na piechotę go chyba nie gonili? Kiedy, gdzie i za co, córka wieśniaka mogła się nauczyć czytać? Masz sporo powtórzeń, zapominasz przecinków, w niektórych miejscach zapominasz o nich w ogóle lub piszesz za dużo... Przeczytaj to dokładnie i oceń sam. "Byli oni dziani na czarno."- o ile mi wiadomo "dziany" oznacza zamożny, a nie ubrany... "Wąskie, wysokie okna były wyższe(...)"- no jak to brzmi? Albo to:" Nie pamiętam żadnego spadnięcia z konia!"- chyba upadku... Przeszukaj uważnie tekst, jak poprawisz, to może coś z tego będzie... Bo pomysł faktycznie był.
Zanim jeszcze wylądował na swych mocno ugiętych nogach (...).
A na czyich miał wylądować, jeśli nie na swoich?
(...) z krwią na rękach i twarzy. Klękną i szybko wytarł ją do płaszcza jednego z elfów, (...).
Że jak, proszę? Wytarł krew do płaszcza??? Klęknął!
Takie kwiatki trzeba wyłapywać przed zaprezentowaniem tekstu tak zwanej szerokiej publiczności.
Dzięki za wytknięcie błędów. Zdążyłem poprawić większość. W tym ,,dziani'' miało być ,,odziani'' tylko mi ,,o'' uciekło i przy sprawdzaniu też tego nie zauważyłem. A co do motta, to po prostu po angielsku brzmi lepiej, a jakby ktoś go nie rozumiał, to proszę bardzo:
Tylko nie zapominając o przeszłości możemy być panem w przyszłości.
Skąd wieśniaczka umiała czytać? Ech, racja.
Postaram się jeszcze poprawić pozostałe.
To nie chodzi o rozumienie czy nie rozumienie motta napisanego po angielsku. Kiedy Mickiewicz pisał w Romantyczności: Methinks I see...Where? - In my mind's eyes, to tłumaczyło użycie języka angielskiego, bo o ile mi wiadomo Szekspir, którego cytował, był Anglikiem... Czy Ba Jin był Anglikiem? O ile mi wiadomo nieee. A co by ci dało napisanie czegoś po chińsku? Nic, bo najprawdopodobniej nikt by tego nie zrozumiał- dlatego, by nie brzmiało to fałszywie i kiczowato najlepiej jest napisać to po polsku. Chyba, że ty jesteś anglikiem i dlatego tak uważasz. Albo jesteś tak zanglizowany, że coś takiego faktycznie według ciebie brzmi lepiej, co moim zdaniem jest głupotą... Jak ty mówisz komputer? Po prostu, jak wszyscy, czy może akcentujesz, by brzmieć bardziej elokwentnie? To tak jakby powiedzieć zamiast dupa, diupa, bo angielski ładniej brzmi, a anglik na pewno tak by to wymówił... Żenujące...
Nie, Nimue, nie o to chodzi. Po prostu w tym konkretnym wypadku brzmi mi to lepiej. Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Nie jestem Anglikiem, ani nie jestem zanglizowany. Po prostu przetłumaczone brzmiało mi to tak dziwnie. A, co mi tam. Powinienem uczyć się od lepszych, więc posłucham i poprawię.
Dzięki.
PS
Czy Twój nick też nie pochodzi czasem od Sapkowskiego? Z Pani Jeziora konkretnie?
Tak, właśnie. To Pani Jeziora :) Trochę na ciebie napadłam, bo ostatnio ciągle się spotykam z tego typu...tekstami(?), sytuacjami(?), a działa to na mnie jak płachta na byka... I na twoje nieszczęście przepełniłeś "czarę goryczy".
Gratuluje dobrego smaku odnośnie Sapkowskiego... I odwagi wstawienia swojego opowiadania.
I nie rzucaj tekstów o lepszych, bo popadnę w samo zachwyt ;) ( po za tym "nie wyciągaj pochopnych wniosków", kto jest lepszy a kto gorszy, jeżeli można tak mówić).
Z wyrazami szacunku
Wyżej podpisana
PS: Będę Cię śledzić, w razie jakbyś wstawił nowe opowiadanie :).
Co do tego ,,lepsza'' miałem na myśli ,,obeznana z literaturą''. Nie tylko dlatego, że zgadzam się z tobą w kwestii błędów, jakie mi wytknęłaś, ale z racji twojego swobodnego rzucania cytatami. (bo chyba nie szukałaś tego Szekspira gdzieś na szybko ;) )
No i oczywiście mam nadzieję, że w końcu sama coś napiszesz i tu opublikujesz!
Pozdrawiam.
(W tle słychać werble)
Dałam twoje opowiadanie do przeczytania, już po poprawkach, osobie postronnej (tzn. nie włączonej do dyskusji), jaką jest mój brat... I co powiedział? "Opowiadanko niczego sobie, tylko tobie ciężko dogodzić zołzo"
Widzisz? Dokładność się popłaca.
I fakt, cytat znałam dużo wcześniej ;).
Opowiadanko jest w porządku.
Masz "parę" niedoróbek technicznych, ale to zapewne dlatego, że to była wersja mocno robocza (teraz już nieco poprawiona). Zapewne nie sprawdziłeś tego zbyt sumiennie, ale to normalne. Na początku, gdzieś tam, brakuje myślnika, gdzie indziej pomyliłeś imię, kilka literówek, ale to tylko takie drobnostki. Oczywiście lepiej, gdy tego typu błędy nie występują.
No i zamieniłbym słowo: 'trzon" z opisu walki na: "rękojeść"
A myślę, że mało możliwe jest też odrąbanie komuś nogi nie mając punktu podparcia w postaci ziemi..
No i mogłeś dodać, że krew z tętnicy zachlapała mu, powiedzmy, twarz. "Ładniejszy" opis, ale to oczywiście moje własne subiektywne wrażenie.
"Stało jeszcze dwu, ale jeden wciąż rozpaczał nad swą dłonią.
Jedyny, któremu udało się ustać, ciął od góry."
Błąd logiczny.
"Sam uderzył go w twarz lewą ręką, po czym wyszarpnął miecz i odskakując w tył ciął na tego z odrąbaną nogą, któremu udało się usiąść. Przeciął mu gardło tak głęboko, że sztych aż zahaczył o kręgosłup."
Jeśli się nie mylę, to sztych nie jest cięciem.
Sztych, drogi panie Gąbku, to:
a) Pchnięcie mieczem (nie o tu chodziło)
b) element budowy miecza (o to właśnie chodzi)
Głownia miecza, o ile mi wiadomo, składa się z trzech głównych części. Zastawa, przy rękojeści, moc i sztych. Sztych jest czubkiem miecza. Co zaś tyczy się trzonu i rękojeści, rękojeść to pojęcie bardzo ogólne. A tu chodziło mi dokładnie o trzon, bo jakby walną powiedzmy w jelec, czy w taszkę, palców by mu nie odrąbał.
Dziękuję jednak za wytknięcie błędów. Niestety w tej wersji już nie mogę ich poprawić.
PS
Pozdrów brata, Nimue. I podziękuj mu ode mnie.
Z tym sztychem to święta racja, Panie Urban Horn. Inna racja, że rękojeść byłaby zręczniejszym słowem niż "trzon", ze względu na łatwość odbioru tekstu.
Nieuzasadnione użycie obcego języka budzi we mnie niechęć. Ale, jako że to tylko na początku, można przymróżyć na to oko ;)
Bohater, który traci pamięć, jako zawiązanie intrygi... Bałbym się tego wątku, bo ciężko napisać coś co by przebiło "Amber" Zelaznego. Albo "Bourna" Ludlluma.
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
Dzięki. Bohater, który traci pamięć, to wątek rzeczywiście znany i, przyznaję, nie było to orginalne. Jednak nie łudziłem się nawet, że napiszę coś lepszego, niż wymienieni przez Pana autorzy.
Poza tym, idąc za radami Nimue, poprawiłem motto na j.polski.
Obecnie ciężko jest wymyślić coś nowego, świeżego... I chyba za wcześnie jest mówić, że opowiadanie, (które, no nie wiem...może przerodzić się powieść? Całkiem niezłą?) jest gorsze od wcześniejszych książek, o podobnym wątku... Poza tym dzisiejszy autorzy( i nie tylko dzisiejszy), czerpią od poprzedników...tym lepiej, im są bardziej wybitni... Przykład? No nie wiem, może Faust Goethego i Mistrz i Małgorzata Bułhakowa?
A wątek krasnoludów i elfów? Nie wiem, kto to zaczął... Tak, tak; wiem, że to legendy staroangielskie, ale kto pierwszy wykorzystał je w fantasy? Tolkien chyba. No i proszę, można więc powiedzieć, że mój faworyt - Sapkowski, wzorował się nieco na Tolkienie. Tak na marginesie, moim zdaniem Sapkowski jest od Tolkiena lepszy.
Nie wiem czy Sapkowski lepszy. Nie umiem porównać z Tolkienem. Z jednej strony twórca gatunku, z drugiej twórcze gatunku rozwinięcie. To trochę jakby porównywać homo sapiens z homo erectus. Nie byłoby następnego bez poprzedniego.
No i wiadomo, że wszyscy kochają homo erectus (sarkazm - prawie nikt nie zna określenia "homo erectus"). Być może więc Sapkowski jest rzeczywiście lepszy?
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
Przy sztychu nie będę się upierał, wydało mi się to niepoprawne, mogłem jednak racji nie mieć, co mi najwyraźniej zostało udowodnione.
Odnośnie "rękojeści" tak jak napisał Rinos, wydaje mi się po prostu słowem ładniejszym. Nie każdy przecież czytelnik zna się na szermierce, a "rękojeść" brzmi z całą pewnością ładniej niż "trzon", nawet jeśli nie będzie ono w 100% odpowiadało Twoim myślom.
Właściwie to wydaję mi się, że dodawanie wielu słów z wiedzy specjalistycznej może nieco zmącić tekst, zamiast go ubarwić. Czytelnik zazwyczaj nie siedzi z książką w jednym ręku i słownikiem w drugiej. Choć niekoniecznie. Na przykład Taki pan Dick niekoniecznie pisał prosto, a nie myślę by jakoś to uznawane było za minus książek Dick'a.
Dick nieczęsto używał trudnych słów i zwrotów. Jego książki miały po prostu zawiłą fabułę, ale niema podręcznika ni słownika, z którego możnaby do wyjaśnienia jej.
Co zaś do rękojeści - dobrze, przyznaję Wam rację. Jednak nie mogę już zmienić, ale dzięki za opinie.
O elfach pierwszy nie pisał Tolkien.. "Król Olch" Goethe'ego był wcześniej, a jeszcze przedtem coś napisał o tym Szekspir, chyba "Król Lear". Tylko, że to chyba fantazy jeszcze nie było :)
Tolkien, generalnie rzecz biorąc, geniuszem nie był. Tak moim zdaniem. Wystarczy wziąć pod uwagę to, że napisanie "Władcy Pierścieni" zajęły mu duuużo lat. Podczas gdy świat Sapkowskiego jest bardziej realny, bliższy nam trochę (autor bardziej nam współczesny), stworzenie go nie trwało tyle czasu... Choć mógł się wzorować na Tolkienie i pewnie to robił. On tylko udoskonalił autora opowieści o Śródziemiu, sam dorzucając swoje trzy grosze.
PS: Dzięki za pozdrowienia, panie Horn :)
Pozwólcie, że się lekko wetnę.
Sztych, trzon, rękojeść --- i co kto jeszcze zechce --- są nam, czytelnikom pospolitym, obce przede wszystkim z tego powodu, że epoka broni siecznej (w sensie: użytkowania takowej przez niemal wszystkich) skończyła się dawno temu. Więc jawi się problemik: czy Autor, oblatany w nazewnictwie, ma swoją wiedzę ukryć, czy ma się nią pochwalić? Za pierwsze dostanie po uszach od tych, którzy też się znają i powytykają biedakowi, że batorówki batorówką nie nazwał, ale szablą tylko. Za drugie oberwie od tych, którzy buławy od buzdyganu nie odróżniają. Czy jedynym wyjściem nie będzie, jak we fantasy mapka świata, rysunek poglądowy z opisem? Może to śmieszne, ale niezorientowanemu coś w końcu w łepetynie zaskoczy i zostanie...
Tu się zgodzę z Adamem.
Ciężko trafić każdemu do wątroby tak jakby sobie tego życzył..
Najlepiej jest pisać zawile, ale prosto. Tak by każdy znalazł coś dla siebie. Odnośnie metod nie doradzę, bo nie mam zbyt dużego doświadczenia, ale uważam, że warto spojrzeć na ciut fizyki (w świecie fantazy też ona "niestety" istnieje).
Chociaż kogo obchodzi, że odskakując od kogoś, próbując jednocześnie odrąbać mu nogę toporem:
1. Odsuwamy się od niego, więc mamy dalej do nogi.
2. Nie jesteśmy w stanie uderzyć z wystarczającą siłą, by wyrządzić komuś podobną krzywdę. (chyba, że ów "topór" kryje w sobie niesamowicie potężną magię, ale wtedy bym go nie nazwał po prostu jak zwykłe narzędziee mordu)
Wybacz za czepianie się dupereli.
Masz rację, drogi AdamieKB. Widząc inne twoje komentarze do innych opowiadań stwierdzam, że często Ci się to zdarza;) Sądzę jednak, że w tym przypatku lepiej, zamiast klucza, czy słowniczka, wyjaśnić n.p. ,,Uderzył w trzon, czyli... bla bla bla rękojeści miecza'' Tak jak to zrobiłem z bastllerą. (po czym zadał bastllerę, czyli cios ostateczny)
Gdyby jednak rzeczywiście było co wyjaśniać. (gdybym na przykład opisywał walkę tak jak Sapkowski, znaczy się ,,atakował fintą z dexteru, albo ciął długą, prostą primą, a po sparowaniu ciosu uderzał sinstrą'') W tedy rzeczywiście przydałby się klucz.
I dzięki za pomysł. Przyda się do kolejnego opowiadania.
Tak na marginesie spytam: Czy wie ktoś, ile opowiadań trzeba napisać, żeby móc oceniać? Może Ty, AdamieKB? Widzę, że piszesz i komentujesz niemało. Masz już możliwość dodawania ocen?
Mam tę możliwość, ale prawie wcale z niej nie korzystam. Sam widzę, że moje spojrzenia na teksty, moje oceny i uwagi bardzo często odbiegają od większości, więc stawiając piątki i dwójki wprowadzałbym zamieszanie.
Ile tekstów trzeba mieć wstawionych, by móc oceniać, też nie wiem. Ja szybko jakoś "dorobiłem się" w początkowej punktacji, no i tak zostało.
Odnośnie Twojej uwagi: po czym zadał bastllerę, czyli cios ostateczny. Jestem wyznawcą zasad, że:
--- w beletrystyce unikamy zdań w nawiasach jak ognia, gdyż najczęściej nie wiadomo, czyimi są wypowiedziami, narratora, który wtrca się ni z tego, ni z owego, czy samej postaci; poza tym śmieszne jest branie własnych słów w nawias przez osobę coś mówiącą. Załatwia się to zdaniami wtrąconymi, na przykład: --- Miałem już dość tej zabawy, więc zakończyłem sprawę jednym ciosem, przez wielu fechtmistrzów zwanym ostatecznym, bastlerą, jeśli chcesz wiedzieć.
--- nie traktujemy czytelnika jak dzieciaka, któremu koniecznie trzeba natychmiast objaśnić nowe słowo; na takie objaśnienia, zamiast jak u Ciebie "czyli ...", dobre były przypisy albo, jeśli w dialogu, pytanie i odpowiedź. Na przykład: --- ... i mając dość tej zabawy, zakończyłem sprawę bastlerą. --- Czym?? --- A tak, nowy jesteś... Cios ostateczny.
Miałem już dość tej zabawy, więc zakończyłem sprawę jednym ciosem, przez wielu fechtmistrzów zwanym ostatecznym, bastlerą, jeśli chcesz wiedzieć. - Słusznie. Dzięki za radę. Od teraz będę tak robił. Jedna drobna uwaga - tutaj jest narracja trzecioosobowa, a więc byłoby Miał już dość tej zabawy, więc zakończył sprawę jednym ciosem, przez wieli fechmistrzów zwanym ostatecznym, basllerą, jeśli chcesz wiedzieć.
A wyjaśnienia w dialogach to też niezły pomysł. W tym wypadku by się nie sprawdził, ale na przyszłość się przyda. Wielkie dzięki.
Teraz pozwólcie, że ja się "lekko wetnę". W porównaniu z opisem walki w wykonaniu Sapkowskiego, powyższy opis jest o niebo jaśniejszy, przynajmniej dla takiego laika jak ja. Czytając ewolucje Geralta czułam się jak pięciolatek z encyklopedią w ręku. Poza tym, jak rzekłam, jestem zielona jeżeli chodzi o techniki walki wręcz, i jedyne "ale" mogę mieć do powtórzeń zawartych w opisie.
Jaśniej od Sapka??? Wielkie dzięki! A powtórzenia starałem się wyelimonować, ale teraz już nie mogę. Co zaś do Wiedźmina, własnie od niego nauczyłem się tych zwrotów szermierczych i po prostu to tak rozbudowałem. Tzn: Gdy dowiedziałem się, że finta to upozorowanie jakiegoś ataku, mając na celu zadanie cięcia/pchnięcia w inne miejsce, zamiast
ciął fintą z dexteru pisałem: Ciął od góry. Jednak gdy przeciwnik wystawił oręż do obrony, on przyciągnął miecz ku sobie, by ominąć klingę wroga. Następnie, gdy miecz znalazł się na wysokości mostka, z całej siły wbił mu ostrze w klatkę.
Sory, nie postarałem się przy tym opisie, ale chciałem tylko podać przykład.
Jaśniej, jaśniej. To jest akurat fakt. No i widać, że znasz nieco szczegółów walki bronią białą.
Trocko ma na myśli: "Legendę Drizzta" o ilę się nie mylę.
I ma rację odnośnie walki. Tak samo wygląda walka na wszelkie inne rodzaje sprzętu stworzonego z myślą o zadawaniu kuku bliźniemu. I w 99% przypadków, po łbie dostaje ostro tylko jedna ze stron.
Racja, ale nie znam książki ani filmu, w której w końcowym starciu padłyby trzy ciosy.
Dlatego, że książka i film to produkt komercyjny, a produkt w którym mistrz jakiejś tam sztuki walki kładzie jakiegoś innego mistrza jak wiatr kładzie kłosy (czyli jednym skutecznym uderzeniem), byłoby nieciekawe dla tłumu.. Nawet jeśli odbiega to od rzeczywistości. Zresztą.. Czytałem i Sapkowskiego i Savatore'a, i nie uważam żeby opisy walk były tam jakimikolwiek problemem, więc nie przejmuj się w tym przypadku realiami.
Nie sugerowałbym się w tym przypadku serialem bądź też filmem pt. "Wiedźmin", gdyż produkt ów woła o pomstę do nieba i ośmiesza książkę..
A walka niekoniecznie wygląda tak jak mówisz. Bo wtedy szkolenie żołnierze byłoby niekoniecznie potrzebne. W przypadku, gdy po jednej stronie masz amatora, a po drugiej specjalistę, wynik jest oczywisty. Jak tego nie widzisz, to spójrz na jakiekolwiek gry w które grałeś w sieci.
O na Wiedźminie stanęło? Radziłabym zwrócić uwagę na beznadziejną grę aktorską Żebrowskiego, będącego wcieleniem Geralta... O ile mnie pamięć nie myli, Geralt, nie był tak wygadany w książce jak w filmie.... Albo Jaskier? Kto go sobie tak mógł wyobrazić? Poza tym, serialowy Jaskier był dosyć małomówny... Przypomina tego książkowego?
Z tą walką popieram Gąbka. Film Wiedźmin to po prostu porażka, i zniechęca do przeczytania książki.
Co do miecza, to nic o tym co prawda nie pisało, ale po stylu walki dało się wywnioskować, że oba miecze Geralta były półtoraręczne. Sihil zaś, ten o miękordzennej głowni, który Geralt dostał od Zoltana, był opisywany bardzo dokładnie i wychodzi na to, że również był półtorakiem. Nigdzie nie widzę podobieństwa do katany.
Sorry za pochopne nazwanie srebrnego miecza kataną. Chyba z gry mi się to wzięło. Ten brak jelca i ruchy jak przy władaniu japońskim orężem. Chociaż mogło mi się popieprzyć ;)
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
Teraz tekst, z tego co widzę, jest juz po poprawkach i nadal jest cholernie słaby. Aż się boję pomyśleć, jak wyglądał przed nimi. Fabuła może by jeszcze i uszła, ale jesli chodzi o styl i sprawy techniczne, to oceniłbym to na 3.
I spaprałeś to, co w takich tekstach lubię najbardziej, czyli opis walki. Zawalasz niepotrzebnymi szczegółami, kto miał jaką broń, od której strony w co celował... Nie, naprawdę słabizna... Mam nadzieję, że kolejny będzie dużo, dużo lepszy.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dzięki, Trocko. Tobie też dziękuję, Fasoletti, chociaż moim zdaniem to zależy od gustu. Niektórzy lubią takie szczegóły w walkach. Poza tym jak wyobrażasz sobie walkę bez podania broni? Pan X atakował swym orężem, lecz Pan Y sparował chwacko? Dobra, skoro tak uważasz, to podaj proszę przykład jakiegoś niezłego opisu walki, na jakim powinienem się wzorować.
Poszło na maila. Może znasz, może nie, w każdym razie warto przeczytać. Nie chodzi mi o to, żeby w ogóle tego nie pisać, ale za dużo informacji też przeszkadza. To oczywiście tylko moje zdanie i opinia, którą nie musisz się wcale sugerować :).
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.