
Nocami zamek Chiton nigdy nie zasypiał.
Zziębnięci strażnicy grzali dłonie przy paleniskach, wypatrując ze szczytów wież ognisk sygnałowych.
Zakapturzona postać przemykała przez dziedzińce w cieniu murów i nikt nigdy nie wchodził jej w drogę.
W podziemiach budowli stara czarownica czytała rozpadające się księgi w chybotliwym blasku świec.
Jednonogi rycerz siedział w swej komnacie i lakował listy, od których treści zależał los tysięcy.
W pięknej sypialni książę znęcał się nad księżną małżonką, a krzyki kobiety niosły się wśród pustych, ciemnych korytarzy.
Całkiem niedaleko izb władcy, w dużo mniejszej i skromniejszej komnacie służby, młody błazen nasłuchiwał ze swojego łoża. Nie książąt, rycerzy ani czarownic, lecz dźwięków dobiegających wprost z zamkowych murów, jakby spomiędzy cegieł. Czasem dochodziły stamtąd śmiechy, a przecież w Chiton mało kto się śmiał. Kilkakrotnie wychwycił muzykę, choć nikt nie grał w środku nocy. Najczęstsze były jednak rozmowy, niezrozumiałe i ledwo słyszalne.
Błazen wlepiał wzrok w sufit, zastanawiając się, kim są te żyjące w środku zamkowych murów istoty. I dlaczego inni ich nie słyszą.
*
Tego wieczoru, jak co tydzień, książę zorganizował w Chiton ucztę.
Błazen pląsał między stołami, opowiadając gościom sprośne żarty i od czasu do czasu żonglując trzema kolorowymi piłkami, z których jedna regularnie spadała mu na głowę. Wywoływał rzadkie, nieco wymuszone śmiechy.
Władca Chiton, książę Walter, siedział na podwyższeniu, nieopodal paleniska, gdzie towarzyszył mu stryj, kilku ważnych rycerzy, trzech gwardzistów, kapłan, a także dwóch lordów, którzy w zamku gościli przejazdem. Była tam też księżna Rose, choć tę łatwo było pomylić z posągiem. Miała nieobecne spojrzenie, niewiele piła, prawie nic nie jadła, czasem jedynie ściągała rękawy sukni, jakby próbowała ukryć siniaki.
Trefniś zastanawiał się, czy tylko on wyczuwa wiszącą w powietrzu tragedię. Nie było to trudne – widział zniecierpliwienie w oczach księcia, jego sztuczny, zbyt szeroki uśmiech, zachłanność, z jaką pociągał kolejne łyki wina.
Muzycy na galerii grali skoczną melodię, choć w sali tańczyli jedynie błazen, cienie na ścianach i wszechobecne przeciągi. Na podwyższeniu podano dziczyznę, pozostali musieli zadowolić się pasztetem i zupą. Śnieg wściekle zasypywał okna, jakby próbował ukryć przed światem wydarzenia tego wieczoru.
Stryj księcia, sir Victor, wstał z trudem od stołu.
– Zostań – zwrócił się do niego bratanek. – Przygotowałem coś ciekawego.
– Idę spać. Jestem zmęczony – odrzekł rycerz. Być może naprawdę był. Używając laski, pokuśtykał w kierunku drzwi.
Gdyby ktoś inny nie wykonał prośby władcy, z pewnością szybko wylądowałby w klatce. Sir Victor jednak był zbyt ważny. Choć sam podpierał się laską, był oparciem dla całego Chiton. Kiedyś był wielkim rycerzem, bohaterem tuzina wojen. Gdy stracił nogę i zdrowie, osiadł w zamku, lecz jego znajomości, wiedza i dyplomatyczne talenty pozwoliły takiemu ignorantowi jak Walter utrzymywać władzę. Kiedy książę wyruszał na objazdy lub wojny, sir Victor jako kasztelan władał zamkiem. Błazen często zastanawiał się, dlaczego jednonogi rycerz nie zdepcze bratanka i nie przejmie po nim władzy. Wszystkim wyszłoby to na dobre. Widocznie nie pozwalał mu honor. Jedno było pewne – gdy odejdzie z tego świata, jego bratanek zostanie rozerwany na strzępy przez wrogów.
Książę szybko zapomniał o zachowaniu krewnego i odzyskał humor, nawet przywołał błazna na podwyższenie.
– Tak, wasza otyłość? – zapytał trefniś.
Książę wybuchnął śmiechem. Nie był tak gruby, by z tego żartować, lecz uwielbiał, gdy błazen obrażał go na różne sposoby. Może czuł się wówczas po królewsku.
– Wymyśliłem dowcip, Przygłupku – pochwalił się władca. – Oceń go, w końcu jesteś znawcą. No więc, co jest śmieszniejsze od błazna?
– Dwóch błaznów? – odpowiedział niepewnie.
– Jeśli dwóch takich jak ty, to wcale nie – odparł książę. – Odpowiedź brzmi: błazen z dupą na wierzchu!
Przez kolejne chwile trefniś zmuszony był tańczyć z osłoniętymi pośladkami, co wcale nie było najgorszą rzeczą, jaka spotkała go w czasie książęcych uczt. Aż w końcu wszyscy się tym znudzili i mógł podciągnąć spodnie.
Około północy książę podniósł się z krzesła.
– A teraz czas na niespodziankę! – oznajmił donośnie. – Prawdziwy, pełen pasji pojedynek, choć rycerzy się w nim nie dopatrzycie.
Błazen usunął się w cień i obserwował, jak gwardzista prowadzi przed oblicze Waltera dwie kobiety. Obie młode, elegancko ubrane, wystraszone i wychudzone. Ich wygląd sugerował szlachetne urodzenie, więc kiedy książę podziękował jednemu z lordów, trefniś domyślił się, kim są – wojenne branki, czwarte lub piąte córki z mało ważnych rodów. Ich ojcowie nie zamierzali płacić okupu, więc młode kobiety trzymano jako zakładniczki tak długo, aż straciły wszelką wartość i mogły zostać sprezentowane, na przykład jakiemuś okrutnemu despocie.
Książę przedstawił branki, ich nazwiska niewiele trefnisiowi mówiły. Później obie dostały proste, jednoręczne miecze wyciągnięte z najciemniejszych zakamarków zamkowej zbrojowni.
– Macie to rozstrzygnąć – rzekł książę. – Jedna zginie, druga będzie mogła odejść.
Trzymały miecze jak pałki i były zbyt przerażone, by wykonać choćby najmniejszy ruch.
– Jeśli zaraz nie zaczniecie, obie zawalczycie z moim dowódcą gwardii, sir Wilhelmem – pogroził im książę.
Sir Wilhelm, który stał przy stole na podwyższeniu, wyglądał, jakby mógł wypatroszyć niedźwiedzia samym spojrzeniem.
W końcu jedna z kobiet, niższa i ruda, pchnęła mieczem, zupełnie jakby próbowała zamieść sitowie. Druga, wyższa i czarnowłosa, odskoczyła w bok i cięła po łuku, trafiając przeciwniczkę w bok, jednak zbyt słabo, by zadać groźną ranę.
Dawnymi czasy, zanim przywdział swą kolorową czapkę z dzwonkami, błazen nieraz walczył mieczem, dostrzegał więc, jak żałosne widowisko zorganizował książę. Kobiety kąsały się dziko i niezgrabnie, z coraz większą desperacją. Szlochały, przewracały się, uderzały i krwawiły.
Koniec nadszedł, gdy czarnowłosa upadła po zranieniu w nogę. Ruda stanęła nad nią i cięła przeciwniczkę w szyję, po czym odskoczyła i upadła na kolana, zszokowana tym, co uczyniła.
Książę zaczął klaskać pierwszy i wszyscy poszli za jego przykładem.
– Wspaniale! – ryknął. – Prawdziwa wojowniczka i bohaterka. Jak obiecałem, jest wolna. Kto pójdzie ze mną odprowadzić naszą panią rycerz?
– Ja pójdę! – zgłosił się błazen. – Jeśli tylko odłoży miecz.
– Racja. – Książę zarechotał. – Nie zbliżę się do niej bez co najmniej dwóch gwardzistów.
Rudowłosa zorientowała się, jaka wolność ją czeka, gdy postawiła stopę na zaśnieżonym dziedzińcu. Ubrana była jedynie w zwiewną suknię i pantofelki. Szła powoli, wciąż w szoku, utykając z powodu ran. Odprowadzało ją kilkunastu mieszkańców Chiton. Śnieg sypał na tę dziwną procesję gęsto i zaciekle.
– Ożenię się z nią! – oznajmił błazen, idąc najbliżej rannej kobiety. – Zostanie panią trefnisiową, a potem spłodzimy zabawne i waleczne dzieci.
– A zabawne będą po kim? – zakpił książę.
Wesołek zdjął swój płaszcz w zielono-czerwoną szachownicę i przykrył kobietę.
– O, tak ją oznaczę, żeby każdy wiedział, że moja.
Dotarli do bramy, strażnicy podnieśli już kratownicę.
– Możesz iść – powiedział książę, wskazując biało-czarną nicość, pod którą musiał kryć się zimowy krajobraz.
– Muszę pożegnać się z przyszłą żoną! – wrzasnął błazen i zaczął całować ją w policzki. – Idź w lewo, traktem – wyszeptał. – Nie zatrzymuj się. Może uda ci się dojść do wioski.
Rudowłosa kobieta spoglądała na niego bez zrozumienia, aż do chwili, gdy gwardziści wypchnęli ją za bramę.
Kiedy wracali, książę podszedł do błazna i położył mu rękę na ramieniu.
– Czasem może ci się wydawać – zaczął mówić cicho, psując powietrze odorem wina – że jesteś jakimś cholernym bohaterem z bajki. Ale to nieprawda, kuzynie. Jesteś tylko zwykłym trefnisiem. Zabawnym przygłupem, który wierzy, że ona tam nie zamarznie.
Błazen opuścił głowę. To właśnie w tamtej chwili, po tych słowach, zdecydował, że księcia po prostu zamorduje.
*
Trefniś odnalazł siostrę po śladach na świeżym śniegu. Spacerowała po zachodnim dziedzińcu, kryjąc twarz pod kapturem. Noc była jedyną porą, kiedy mogła wychodzić z podziemi, a i wtedy wszyscy jej unikali. Paranie się magią uważano za coś pomiędzy trądem a dżumą, czarownice natomiast za najpodlejsze z ludzi. Były jednak na tyle użyteczne, że trzymano je w niemal każdym zamku.
Błazen miał w poważaniu zdanie ludzi, siostra była ostatnią bliską mu osobą i spotykał się z nią, kiedy tylko mógł. Jako jeden z nielicznych mieszkańców zamku, obok księcia i gwardzistów, schodził do podziemi, gdzie młoda czarownica mieszkała i praktykowała pod okiem sędziwej mistrzyni. Tym razem jednak chciał z nią porozmawiać bez świadków.
Opowiedział siostrze o wydarzeniach z ostatniej uczty.
– Czy ona przeżyje? – zapytała.
– Nie wiem – odparł szczerze.
– A ten nowy kapłan? Nie zareagował?
– Jedynie zmówił modlitwy nad zabitą.
Poprzedni duchowny wytknął księciu, że publiczne krzywdzenie ludzi to grzech ciężki, toteż następnego dnia został z zamku oddalony. Jego następca najwyraźniej postanowił zachować dalej posuniętą roztropność.
– Mary – zwrócił się do siostry imieniem, ponieważ nikt ich nie słyszał – chcę cię zapytać o magiczną anomalię, którą kiedyś badałaś. Tę, gdzie rzeczy znikają.
To starucha wyczuła zaburzenie kilka lat temu. Obie czarownice badały to jakiś czas, lecz wówczas nie zainteresowało to trefnisia tak, jak powinno. W Chiton było wiele tajemnic – czasem na murach ktoś widywał widmowe postacie, znajdowano komnaty, których istnienia nikt nie podejrzewał, liczba okien jednej z wież nie zgadzała się, gdy liczono najpierw z wewnątrz, a potem z dziedzińca, regularne meldunki mówiły o żyjących w podzamkowym lesie upiorach. Oczywiście były też głosy z murów, które błazen słyszał nocami. W porównaniu z tym wszystkim, coś, co wyglądało na magiczny schowek, nie wydawało się aż tak ciekawe.
Blada twarz Mary zadrżała pod kapturem.
– Chcesz tam coś ukryć?
– Tak.
– Co?
Siostra nie odrywała od niego wzroku. Musiał jej powiedzieć.
– Zabiję księcia – wyszeptał.
Zamknęła oczy.
– Nie, nie. Nie rób tego. Nie zdołasz… Wywiesi cię w klatce…
– Martwy nie wywiesi. Gdzie jest to miejsce?
– Korytarz z tarczami. Tam… tam, gdzie zamurowali ojca.
Błazna nagle opuściło całe bohaterstwo.
– Ta anomalia to przez niego? Czy on tam… A może on żyje?
– Nie żyje – ucięła. – Widziałam ciało… Ojciec miał straszną śmierć, a że władał mocą magiczną… w chwili, gdy odszedł… coś tam się mogło wytworzyć. Nie wiemy co. Nie weszłam tam. Wrzucałyśmy jedynie szczury, raz kota, nigdy nie wracały.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Nie chciałam, żebyś się zbliżał do tego miejsca. Ono jest jakieś niewłaściwe.
Błazen objął roztrzęsioną Mary.
– Wiem, nie jesteśmy tak dzielni jak nasz tata ani siostra – powiedział. – Ale książę myśli, że zupełnie brak nam odwagi. Pokaż mi tę anomalię, a potem zastanowimy się, co dalej.
W drodze do miejsca kaźni ojca Błazen wrócił myślami do tamtych koszmarnych dni.
Walter odziedziczył Chiton i przynależne mu ziemie w wieku lat czternastu, gdy jego ojciec, książę Henry, zaniemógł na zimne dreszcze i odszedł z tego świata. Nieboszczyk miał dwóch młodszych braci – Nicolasa i Victora.
Sir Victor, wówczas jeszcze obunożny, posiadał niewielkie ziemie. Całym życiem była dla niego wojaczka – bronił włości starszego brata i zdobywał dla niego nowe, brał udział w dalekich wyprawach przeciwko poganom, stawał w szranki, tropił banitów i chwytał się wszystkiego, co pozwoliło mu wyrwać się z lordowskiej siedziby. Nigdy się nie ożenił. Trefniś przypomniał sobie, że przez pewien czas był wyznaczony na dziedzica sir Victora. To były niepojęte czasy.
Choć trudno w to uwierzyć, przecinający zimowe ciemności mężczyzna w błazeńskim stroju i młoda czarownica byli dziećmi lorda Nicolasa, brata poprzedniego pana Chiton. Ich ojciec posiadał rozległe ziemie, szacunek poddanych, sporą liczbę zbrojnych oraz własną siedzibę, co prawda o połowę mniejszą od Chiton, lecz solidną i murowaną, nie jakiś lichy gród.
Nicolas przybył na pogrzeb brata z pokaźnym orszakiem i został na zamku jeszcze przez pewien czas. Najpewniej zdawał sobie sprawę, że jego bratanek jest niewiele wartym dzieckiem, niezdolnym do rządzenia i o zgniłym usposobieniu, dlatego postanowił objąć go regencją. Zapewne na trzy lata, aż książę osiągnie pełnoletność. A może na zawsze, co wszystkim wyszłoby na dobre.
Walter jednak ani myślał oddawać władzy. Nicolas, widząc, że nic nie zdziała po dobroci, próbował zorganizować w Chiton przewrót. Zamiary udaremnił sir Victor. Pojmał brata, oskarżył o zdradę i po krótkim procesie skazał na śmierć. Przez zamurowanie żywcem. Trefniś był pewien, że to Walter wybrał sposób egzekucji stryja, lecz sir Victor przyjął to na siebie, by na wizerunku młodego księcia nie pojawiły się niepotrzebne rysy.
Skazaniec został uwięziony w murach, stryj i bratanek podzieli między siebie jego majątek, a rodzinę – dwie córki i syna – rozkazali przywieźć do Chiton.
Trefniś pamiętał, że kiedy ujrzał budowlę po raz pierwszy, był podekscytowany, nigdy bowiem nie wiedział tak dużego zamku. Chiton ozdabiał podłużne wzgórze, tak jak korona ozdabia głowę króla, biła od niego potęga, groza i tajemnica. Chłopiec cieszył się, że jedzie z nim młodsza siostra. Dawno jej nie widział, gdyż oddano ją na wychowanie jednemu z lordów. Towarzystwo starszej cieszyło go mniej – dorastali razem i przeważnie miał jej serdecznie dość. Nie mógł się też doczekać, aż zobaczy ojca, gdyż ten wyjechał przed tak wieloma dniami…
Młody książę spotkał się z nimi w swej komnacie i oznajmił całej trójce, że ich ojciec nie żyje. Nazwał go zdrajcą, tyranem i niedoszłym uzurpatorem.
Starsza siostra trefnisia była z nich najdzielniejsza. Wyciągnęła sztylet i rzuciła się na kuzyna. Raniła go w policzek, lecz nie zabiła. Gwardziści ją złapali i zbili.
– Wystarczy! – ryknął sir Victor, który był obecny przy tym zdarzeniu. – Jest niebezpieczna. Trzeba ją uwięzić na jakiś czas. Aż zmądrzeje.
Książę długo patrzył na zrozpaczoną i krwawiącą kuzynkę. Mógł po prostu skinąć głową i wszystko potoczyłoby się inaczej. Kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jakby walczył z myślami.
– Nie – powiedział w końcu. – Wywieście ją. W klatce.
Ich siostra, naga i zhańbiona, została umieszczona przed bramą Chiton, dwadzieścia stóp nad ziemią. Umierała tydzień. Książę ponoć każdego dnia wychodził, żeby sobie na nią popatrzeć. A gdy już skonała, zabronił wypowiadania jej imienia, pod groźbą srogiej kary. Trefniś słyszał później, jak nazywają ją Bezimienną.
Władca Chiton chciał ponoć również uwięzić pozostałą dwójkę potomstwa Nicolasa, lecz sir Victor uznał, że są młodzi i niegroźni. Przy odpowiednim wychowaniu Chiton może mieć z nich pożytek. Tak więc dziewczynkę, wykazującą nieduże moce magiczne, oddano na naukę starej czarownicy, gdyż żadna z mieszkanek ziem księcia nie chciała podjąć podobnie plugawej praktyki. Chłopca postanowili uczynić błaznem, bowiem przypomnieli sobie, że zawsze wszystkich rozbawiał.
Dostał śmieszne buty z zawiniętymi czubkami, czapkę z dzwoneczkami i kolorową szatę. Przyuczał go jednooki stary błazen, który w zamku pełnił też rolę szczurołapa i opiekuna kotów.
– Mieszkańcy Chiton mają cię pokochać – mówił. – Śmiechom ma nie być końca.
W murach Chiton zamordowano mu ojca. Przed bramą zamku skonała jego siostra. Druga zniknęła w podziemiach. A on miał się śmiać? Rozweselać mieszkańców tego wstrętnego cmentarza?
Ćwiczył przed zwierciadłem. Dwóch błaznów szczerzyło się pokracznie. Niedługo miał wystąpić przed dworem po raz pierwszy. Z biegiem dni odkrył, że ludzie są tu zupełnie zwykli, niektórzy odnosili się do niego z sympatią. Odwiedzał młodszą siostrę i z ulgą dostrzegał, że nie dzieje jej się wielka krzywda, pomijając to, że okradli ją ze słońca. Kiedy jednak spotykał księcia, ogarniała go nienawiść tak silna, że musiał przygryzać wargę. Wiedział, że powinien panować nad sobą. Nie chciał wylądować w klatce. Ale będzie pamiętał. Kiedyś da mu takie przedstawienie, że śmiechom nie będzie końca.
Od tamtych wydarzeń minęło czternaście lat. Przez ten okres tylko trzykrotnie zakradł się do miejsca śmierci ojca, by odmówić modlitwy. Korytarz był ślepy. Jak powiedziała mu kiedyś Mary, łączył podziemia kaplicy z małym lochem, którego książę używał dość rzadko. Oba przejścia zamurowano przed laty, do środka dało się jednak wślizgnąć tajnym przejściem przed schodami.
Jedną ze ścian zajmowały tarcze. Wyłaniały się z ciemności, gdy oświetlał je lampą, niektóre były zardzewiałe, inne spróchniałe, część spadła na podłoże. Mary kopnęła szczura, który kręcił się jej pod nogami. Zaskoczone zwierzę szybko uciekło.
Stanęli na końcu korytarza, gdzie cegły wyraźnie innego koloru tworzyły bliznę na murze. Kiedy błazen zaczął modlić się za duszę ojca, rzeczywiście coś poczuł. Obecność magii, jak powiew ciepła w zimny dzień, jak niewielki promień światła w całkowitej ciemności.
– To szaleństwo, prawda? – zapytała z nadzieją Mary. – W jaki sposób masz zamiar go zabić i samemu ujść z życiem? Bo chcesz przeżyć, prawda?
– Oczywiście. Myślałem o truciźnie, ale gwardziści kosztują jego potraw i wina. Nie mogę włamać się do jego komnaty, bo jest pilnowany. Muszę go zwabić tutaj. Najlepiej samego. Ukryć ciało. Bez ciała nigdy nie dojdą prawdy.
– Zwabić tu? Niby jak?
– Coś wymyślę. Ważne, że po wszystkim będą szukać księcia. Czy oprócz twojej mistrzyni ktoś wie, jak działa ta anomalia?
– Chyba nie. Nasze wnioski z badań tego miejsca były dość mętne.
– Staruszka już nie opuszcza łoża, więc bez twojej pomocy nikt nie dotrze do ciała.
– Pamiętaj, że nie tylko ja mam moc. Ty również możesz manipulować tym miejscem. O, tak. Przykładasz rękę – Mary wzięła jego dłoń i położyła na jednej z cegieł – i wyobrażasz sobie, że chcesz utworzyć przejście w murze.
Zrobił to. Nic się nie zmieniło. Poczuł jednak powiew powietrza.
– I już – powiedziała. – Zamykasz w podobny sposób.
– Żaden inny czarodziej tego nie zrobi, prawda? My możemy, bo jesteśmy jego dziećmi?
Mary przytaknęła.
Błazen odziedziczył te strzępki mocy czarodziejskiej po ojcu. Dużo słabsze niż Mary i aż do teraz zupełnie bezużyteczne. Gdyby był prawdziwym czarodziejem z opowieści, zdmuchnąłby kuzyna z powierzchni ziemi, a wraz z nim jego wojska.
Zdjął czapkę, oderwał jeden z dzwonków i rzucił nim w ścianę. Przedmiot rozsunął cegły, jakby były zrobione z pergaminu, i zniknął. Nim wróciły na swoje miejsce, przez jedno uderzenie serca wydawało się trefnisiowi, że dostrzega przez otwór biel kości. Dzwonek brzdąknął gdzieś w oddali.
– Gdybym tam teraz wszedł, co bym znalazł?
– Nie wiem, ale nic stamtąd nie wraca. Pewnie nigdy się nie dowiemy.
*
Z racji swego zajęcia, błazen miał całkiem sporo wolnego czasu. Zabawiał na ucztach, dawał prywatne pokazy księciu i czasem innym mieszkańcom Chiton, jeździł na festyny, a niekiedy Walter zabierał go ze sobą w podróże. To wszystko zapełniało jedynie ułamek życia wesołka. Czasem pomagał w stajni lub wykonywał polecenia starej czarownicy, często jednak snuł się bez celu.
Ten dzień miał cały dla siebie.
Rankiem zdjął kolorowy strój, założył prosty kaftan i wybrał się do pobliskiej wioski. Szedł gościńcem, zastanawiając się, czy ruda kobieta z uczty zdołała przeżyć noc. Nie napotkał jej ciała po drodze, a po dotarciu do celu rozpytał o nią wieśniaków, lecz nikt nie widział żadnej rannej nieznajomej. Najpewniej zboczyła z drogi i skonała w zaspach.
Po powrocie do zamku długo kręcił się przy wejściu do korytarza tarcz, szukając odpowiedniego miejsca obserwacyjnego.
Kiedy je znalazł, udał się do siostry. Loch czarownic był domem dla dziesiątków starych ksiąg, więzieniem dla umieszczonych za szkłem świec, zbiorowiskiem ciemnych zakamarków, wypełnionych miksturami i dziwnymi przyrządami. We wnętrzu panował zapach będący połączeniem woni ziół, stęchlizny, kurzu i tajemnic. A także chrapała stara czarownica.
Mary podała mu kawałek pergaminu, pióro i kałamarz. Błazen zapisał wiadomość.
Książę Walterze Pennyrow, władco Chiton, pragnę cię przestrzec, że szykuje się zamach na Twe życie. Nie ufaj nikomu, zwłaszcza najbliższym Ci osobom. Jeśli chcesz, bym wyjawił Ci całą prawdę, spotkaj się ze mną w korytarzu tarcz o północy.
Przyjaciel
– Naprawdę myślisz, że przyjdzie sam? – zapytała Mary.
– Będę go obserwował, jeśli zjawi się z kimś, zniknę.
– Jak chcesz mu dostarczyć list?
– Za dwa dni przyjedzie do Chiton posłaniec z korespondencją do księcia – zaczął wyjaśniać błazen. – Wystarczy mu podrzucić jeszcze jeden pergamin.
*
Tej nocy zamek Chiton również nie spał.
Młoda czarownica kuliła się w swym łożu, drżąc ze strachu. Modliła się cicho, choć jako wiedźma robić tego nie powinna, wszak czekało na nią jedynie potępienie.
Błazen leżał przy ścianie kaplicy, obserwując wejście do nieużywanego korytarza. Gdyby ktoś go przyuważył, trefniś udawałby pijanego. Co nie było trudne, gdyż wypił pół dzbana wina.
Książę siedział przy stole i raz za razem czytał tę samą krótką wiadomość. Wiedział, że to pułapka. Znów będą próbowali go zabić. Jedna rzecz w liście była jednak prawdą – nie mógł zaufać nikomu. Sam się z nimi rozprawi. Sięgnął po miecz.
Postawny gwardzista zdziwił się, widząc uzbrojonego księcia wychodzącego nocą. A jeszcze bardziej zaskoczyło go, iż kazał mu zostać na miejscu.
Księżna małżonka została sama w komnacie. Tej nocy nie przykuł jej łańcuchem. Nie wiedziała dlaczego.
Podeszła do stołu, gdzie leżała korespondencja księcia. Przejrzała ją pobieżnie i znalazła list, który tak wzburzył jej męża. Przeczytała go dwukrotnie, włożyła płaszcz i ciepłe buty, po czym wyszła z komnaty.
*
Przed pięcioma laty błazen po raz pierwszy zabił człowieka. Zdarzyło się to podczas uczty. Jakiś stary włóczęga przypałętał się pod mury Chiton i został przyłapany na kradzieży, dlatego książę kazał przywiązać go do olbrzymiej tarczy i dał trefnisiowi siedem sztyletów.
– Jeśli któryś wyląduje w sitowiu, podniesiesz i będziesz rzucał do skutku – powiedział Walter. – A jeśli odmówisz przedstawienia, to ciebie przywiążemy, a stary dostanie noże.
Choć bardzo się starał wcelować w drewno, pierwszym rzutem ugodził przybłędę w nogę. Trzecim trafił go w brzuch.
Przepłakał całą noc, pewien, że do rana straci zmysły.
O poranku zaczął ćwiczyć.
Mimo to kilka uczt później zabił kobietę, innego wieczoru ciężko okaleczył mężczyznę.
Wciąż ćwiczył.
Kiedy za czwartym razem wszystkie siedem sztyletów wbił w drewno, książę zrobił minę nad wyraz zdumioną.
Podobny wyraz twarzy błazen ujrzał, gdy stanęli naprzeciw siebie w korytarzu tarcz. Walter był sam, w ręku trzymał miecz. W świetle ściennej pochodni, którą zdążył zapalić, rzucał bardzo długi cień.
– Ty? – parsknął. – To jakiś żart?
Błazen nie zamierzał niczego wyjaśniać. Postanowił w ogóle się nie odzywać.
– Już ci mówiłem, kuzynie – warknął Walter – nie jesteś żadnym pieprzonym bohaterem.
Świsnął pierwszy sztylet. Ostrze wbiło się w nogę księcia. Ten ryknął, rzucił się na ścianę i zdjął jedną z tarcz. Jakimś cudem zdążył odbić drugi ze sztyletów.
Walter zaszarżował, ciął mieczem z góry, lecz trefniś zdążył odskoczyć, zwinnie odbił się od ściany i wylądował po drugiej stronie korytarza. Cisnął trzeci sztylet, trafił w ramię kuzyna.
Książę nie zamierzał się zatrzymywać, doskoczył do niego, ciął. Błazen uchylił się, a potem uniknął ciosu tarczą. Próbował minąć mężczyznę, nabrać dystansu, lecz ten kopnął go w piszczel.
Upadł, sztylety posypały się po podłodze.
Książę wyciągnął ostrze z ramienia, jęcząc z bólu. A potem, mierząc w leżącego błazna, oparł się o ścianę.
I wtedy cegły rozstąpiły się. Chiton połknął swojego władcę.
Błazen wstał i podszedł do anomalii. Wciąż słyszał głos Waltera. Dotknął jednej z cegieł, wyobrażając sobie, że zamyka przejście.
Zrobił to. No cóż, inaczej niż zaplanował, ale może wystarczy.
Pozbierał sztylety, zgasił pochodnię i po omacku udał się do wyjścia. Gdy przecisnął się przez dziurę pod schodami, stanęła przed nim księżna Rose.
– Błaźnie – próbowała nadać głosowi władczy ton, z marnym skutkiem – co tam robiłeś?
– Poszedłem odwiedzić miejsce kaźni ojca – odparł spokojnie, choć ręce mu drżały.
– Czy książę tam jest? – Podniosła lampę, oświetlając wejście.
– Nikogo nie ma.
Próbował odejść. Powstrzymała go.
– To ty napisałeś ten list?
Chciał jej powiedzieć, że księcia już nie ma i teraz będzie bezpieczna. Pochwalić się, że właśnie zakończył koszmar, którego doświadczała od tak wielu lat. Zamiast tego zapytał:
– Jaki list?
Patrzyła na niego. Wiedział, że mu nie wierzy, a ona wiedziała, że on o tym wie.
– Czy mogę odejść? – zapytał. – Chcę się wyspać przed jutrzejszym dniem.
Po chwili skinęła głową.
Trefniś oddalił się, jak szybko potrafił, kątem oka widział jednak, że księżna schodzi do korytarza tarcz.
*
Sir Wilhelm, zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością księcia, obudził dwóch innych gwardzistów i razem zaczęli przeczesywać Chiton. Błazen w tym czasie spał snem dziwnie spokojnym i twardym.
Rankiem poszukiwaniami żył już cały zamek. Sir Victor rozporządzał załogą niczym armią w czasie bitwy. Strażnicy przy bramach przysięgali, że nikt warowni nie opuszczał. Jeden ze zbrojnych opowiedział, że widział sylwetkę przypominającą książęcą, która tuż po północy zmierzała w kierunku kaplicy. Stary cieśla przysiągł, iż widział księcia odlatującego na wielkich skrzydłach w stronę księżyca.
W południe ktoś znalazł krew w korytarzu. Ktoś inny zauważył, że brakuje jednej tarczy, a hak jest przekrzywiony.
Przynajmniej dwóch strażników widziało księżną, kręcącą się w pobliżu wejścia pod schodami. Kapłan zeznał, że natknął się na panią Chiton, gdy ta wychodziła z podziemi.
Jeszcze przed zmierzchem sir Victor nałożył na księżną Rose areszt – do wyjaśnienia sprawy kazał jej pozostać w komacie.
*
Księżna miała lat szesnaście, gdy poślubiła władcę Chiton. Jej ojciec w posagu dołączył swe ziemie do majątku księcia, co było próbą zapewnienia im bezpieczeństwa przed zakusami sąsiadów. Włości ostatecznie zostały obronione, lecz sam lord poległ w jednej z potyczek. Być może było to dla niego błogosławieństwem. Nie musiał oglądać losu, jaki zgotował córce.
Księżna była bardzo ucieszona, gdy dowiedziała się o zaślubinach. Tuż po pięknym weselu Walter pokazał jednak swe prawdziwe oblicze. Długo nie udało mu się jej złamać. Zapewne dlatego ją znienawidził. Oczywiście, z wzajemnością.
Proces księżnej Rose rozpoczął się po zmierzchu, w wielkiej sali zamku. Ustawiono ławy i każdy, kto zechciał, mógł zasiąść na widowni. Błazen też się pojawił. To, że nie uciekł z Chiton, mogło świadczyć, że naprawdę był przygłupi. Z drugiej strony, gdyby to zrobił, ściągnąłby na siebie podejrzenia. No i nie mógł zostawić siostry.
Sędziowali sir Victor i dwóch lordów, wasali księcia. Jako obserwatorów zaproszono kapłanów, gości z uniwersytetu, a także reprezentantów gildii kupieckich. Siedzieli na podwyższeniu, gdy sir Wilhelm wprowadził panią Chiton. Choć szła dość sztywno i była bardzo blada, nie wyglądała na zdenerwowaną.
Na początku zeznania złożyli wszyscy stacjonujący na murach wartownicy. Przysięgali, że książę zamku nie opuścił. Błazen był pewien, że sir Victor upewnił się wcześniej, że żaden z nich nie kłamie.
Gdy już zapadła konkluzja, iż władca musi znajdować się w zamku, próbowano ustalić, gdzie dokładnie.
Sir Wilhelm opowiedział, jak książę opuścił komnatę i kazał mu pozostać na miejscu. Kapłan i strażnicy zrelacjonowali, że widzieli księcia, a później jego małżonkę udających się w tym samym kierunku. Opowiedziano o krwi śladach w korytarzu tarcz.
Nikt nie wspominał o błaźnie.
Oczywiście sir Victor wiedział o anomalii, po odkryciu krwi wypytał o to Mary, następnie skonfrontował jej słowa ze zdaniem starej czarownicy. Obie stanowczo stwierdziły, że anomalia rzeczywiście jest, lecz zupełnie nieistotna i w sumie całkiem spodziewana w miejscu kaźni, a z całą pewnością nie na tyle pojemna, by ukryć tam ciało. Kasztelan musiał mieć jednak pewność, ściągnął więc jeszcze jedną czarownicę z końca księstwa i zaprowadził ją do korytarza tarcz. Kobieta magiczną aurę wyczuła, lecz nie potrafiła otworzyć przejścia, podpisała się więc pod słowami czarownic z Chiton.
Na proces przyniesiono mistrzynię jego siostry, która powtórzyła swe słowa o anomalii. Trefnisiowi wydawało się, że gdy kłamała sir Victorowi, w jej spojrzeniu dało się zauważyć błysk satysfakcji. Ona też nienawidziła Waltera.
W chwili, gdy oddano głos księżnej, błazen poczuł, że serce podchodzi mu do gardła.
Kobieta opowiedziała, jak przeczytała list i czym prędzej wyruszyła szukać męża. Nie znalazła go jednak w korytarzu tarcz.
– Czy widziałaś kogoś po drodze? – zapytał sir Victor. – Kto według ciebie doprowadził do zniknięcia księcia, skoro jesteś niewinna?
– Myślę, że wiem – odrzekła. – Ale będziecie mieli tylko moje słowo. To ci nie wystarczy, prawda, kasztelanie? Dlatego wiedzę tę zachowam dla siebie. Zresztą, widzę, że chcesz, bym to ja poniosła karę.
Sir Victor zachowywał kamienną twarz.
– Już raz próbowałaś zabić księcia, prawda? – podjął jednonogi rycerz. – Rok po waszym ślubie.
Nie odpowiedziała.
– Mój bratanek – ciągnął dalej – obawiał się ciebie. To dlatego wasze pożycie było tak nieszczęśliwe. Zawsze mi powtarzał, że nadejdzie taki dzień, w którym znów spróbujesz odebrać mu życie. W jaki sposób list znalazł się w waszej komacie? Posłaniec przysięgał, że nikt nie nadał mu takiej wiadomości.
Księżna długo milczała.
– Nie zabiłam go – odparła w końcu. – Ale jeśli chcecie w to wierzyć, proszę bardzo. Mam nadzieję, że jego ciało wylądowało w jakimś dole kloacznym i nikt nigdy go nie znajdzie. Był zwierzęciem i, mam nadzieję, dostał, na co zasłużył. Wszyscy to wiecie, nawet ty, sir, choć twoja ślepota jest legendarna. Chcecie porozmawiać o Walterze? Dobrze, opowiem wam, jak co noc przykuwał mnie łańcuchami, bym się do niego nie zbliżała. Dowiecie się, jak mnie bił, by nie było widać…
– Dość! – ryknął sir Victor, gdyż widownia zaczęła szemrać niespokojnie.
Trefniś był pewien, że wiele osób ledwo powstrzymało się od tego, by wstać i zacząć bić brawo. Sam był jednym z nich. Czuł do siebie odrazę za to, co uczynił tej odważnej kobiecie.
Wiedział, że powinien wstać i powiedzieć prawdę. Ale nie potrafił. Usłyszał w głowie głos kuzyna: „Czasem może ci się wydawać, że jesteś jakimś cholernym bohaterem z bajki. Ale to nieprawda”.
Proces trwał w sumie cztery dni. Sir Victor nie znalazł żadnego jednoznacznego dowodu, zdołał jednak przekonać pozostałych sędziów o winie księżnej.
Ostatniego dnia skazano ją na śmierć przez powieszenie.
*
W dniu egzekucji księżnej świeciło słońce, więc ośnieżona okolica wyglądała niczym morze biało-srebrnego blasku. Szubienicę ustawiono przed murami, niedaleko miejsca, gdzie kiedyś skonała siostra trefnisia. Zebrali się tam nie tylko mieszkańcy Chiton, ale również ludzie z okolicznych wiosek.
Błazen wtopił się w tłum wieśniaków. Utrata księcia i perspektywa rychłej śmierci księżnej sprawiały, że ludziom rozplątywały się języki. Na błazna nikt nie zwracał uwagi, nawet jeśli ktoś go poznał, wieśniacy zwykle uważali komediantów za zwykłych półgłówków.
– Widomo było, że jej się pozbędzie – powiedział młynarz z Keltyrose. – Księżna nie mogła dać mu dziecka.
– Pozbędzie? – zdziwiła się kobieta z tej samej wioski. – Przecie to ona pozbyła się jego.
– Książę był srogi, ale sprawiedliwy i dał nam pokój – ocenił drab z Oakhaven. – Dobrze się za niego żyło. Księstwo się bogaciło. Będzie go brak.
W końcu przyprowadzono księżną. Szła spokojnie, blada i przerażona, ale wciąż dostojna. Miała na sobie czarną suknię bez ozdób.
Kat wszedł z nią na podwyższenie, gdzie usłyszała jeszcze raz wyrok wygłoszony przez sir Victora. Kapłan odmówił ostatnią modlitwę. Później założono jej pętlę na szyję.
Trefniś drżał, gotów w każdej chwili uciec. Co będzie, jeśli w ostatnim momencie księżna wykrzyknie prawdę? Wydawało mu się, że dwukrotnie odszukała go wzrokiem.
Już miano wytrącić stołek spod jej stóp, gdy z bramy Chiton wypadł na koniu jeden z gwardzistów.
– Przestać! – krzyczał rycerz. – Nie wieszać!
– Co się stało? – zapytał sir Victor.
– Książę! Książę wrócił!
Zapadła cisza, którą po chwili przerwały niespokojne szepty. Zszokowany błazen patrzył na bramę, z której w końcu wyłonił się książę Walter. Ubrany był zupełnie jak w tamtą noc i wyglądał na całkowicie zdrowego. Przebił się przez tłum, wszedł na podwyższenie, własnoręcznie zdjął sznur z szyi małżonki – trefniś mógłby przysiąc, że widzi na twarzy kobiety strach i rozczarowanie – a potem wziął ją na ręce i ruszył z powrotem w kierunku bramy.
– Stryju, chodź z nami. Wszystko wyjaśnię. I ty, błaźnie. Moja żona wiele przeszła i potrzeba, by ktoś poprawił jej humor.
*
– Przez własną głupotę wszedłem w anomalię i po chwili byłem już z powrotem. Dla mnie trwało to uderzenie serca, lecz powiedziano mi, że tu minęły tygodnie. Dziwne, ale cóż, mamy do czynienia z magią. – Książę Chiton skończył wyjaśnienia i spojrzał na stryja.
Sir Victor lustrował bratanka, jakby nie do końca wierzył w jego słowa. W końcu jednak skinął głową i wyraził ubolewanie z powodu niesłusznego oskarżenia księżnej.
Trefniś nic z tego nie rozumiał. Dlaczego jego kuzyn zachowywał się tak spokojnie? Czemu kłamał?
– Czy mógłbyś nas zostawić, stryju? Chcę porozmawiać z żoną.
– Oczywiście. – Rycerz pokuśtykał ze skwaszoną miną w kierunku wyjścia.
Zostali w komnacie tylko w trójkę. Błazen zastanawiał się, czemu nie ma tu gwardzistów. Czyż nie udowodnił, że jest niebezpieczny? Zaczął obserwować ściany. Na jednej wisiał miecz. Być może zdążyłby go zdjąć, nim…
– Chciałem ci podziękować – powiedział książę.
Błazen znieruchomiał. Czy to żart? Czekał na jakieś szyderstwo. Nie doczekał się.
Księżna, również mocna zdezorientowana i wciąż przerażona, spoglądała na Waltera, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu.
– Nazywam się Walter Pennyrow – powiedział książę, zupełnie jakby anomalia zabrała mu nie tylko kilka tygodni, ale również cały rozum. – Ciebie, kuzynie, nie widziałem od lat, a ciebie, małżonko miło poznać.
Trefniś coraz łakomiej spoglądał na miecz. Walter prawdopodobnie potracił zmysły, a takich ludzi należało się obawiać.
Książę wstał, zrobił kilka kroków i wyciągnął ręce nad paleniskiem.
– Pewnego dnia – zaczął – kiedy siedziałem w swej komnacie, zupełnie podobnej do tej, sir Wilhelm przyszedł po mnie i zaprowadził do rannego człowieka. Mężczyzna ten wyglądał zupełnie jak ja, pomijając rany ręki i nogi. Kazałem go opatrzyć i ukryć przed załogą Chiton. Gdy nieco mu się polepszyło, wyznał, że jest Walterem, księciem Chiton, czym, przyznaję, przyprawił mnie o zawrót głowy. Twierdził, że ledwo uszedł z życiem z zamachu, który przeprowadził jego własny błazen. Udało mu się przeżyć, gdyż pochłonęło go dziwaczne magiczne coś w korytarzu tarcz.
Błazen próbował uporządkować myśli, co nie było łatwe.
– Poszedłem do mych czarownic – kontynuował Walter – zapytać, co się dzieje. Zaczęliśmy badać tę sprawę i doszliśmy do wniosku, że anomalia, która powstała w chwili śmierci mojego stryja, dość potężnego maga, to dowód na to, że czternaście lat temu rzeczywistość rozdzieliła się na dwoje, a owo miejsce mocy jest bramą między niemal identycznymi światami. Dlaczego doszło do podziału, tego niestety nie wiem. Za to z chorobliwą ciekawością próbowałem się dowiedzieć, jak wygląda ten inny świat. Drugi Walter wiele mi opowiedział podczas powrotu do zdrowia. Okazało się, że rządzi tu twardą ręką, budzi szacunek, a nawet grozę, do tego stopnia, że boi się o swe życie.
Książę spojrzał na błazna.
– Zasłużył – rzucił trefniś.
– Być może. Nie wiem. Dużo opowiadał mi o tobie, Rose. I wiecie co? Zazdrościłem mu. Tego, że ma taki posłuch. Tego, że nikt z niego nie drwi. Bo widzicie, ja nie jestem zdolny, by rządzić twardą ręką, przez co uważano mnie za słabego. Nie miałem szacunku poddanych ani miłości żony, Chiton drwiło ze mnie. – Zacisnął pięść. – Zasugerowałem temu drugiemu Walterowi, że może powinniśmy się zamienić. On, silny, obejmie zepsute i słabe Chiton, pokaże im siłę, której mi brak. Za to ja zajmę się jego Chiton, krwawiącym i przerażonym, uleczę rany łagodnymi rządami. Tamten Walter zaśmiał się głośno i stwierdził, że czemu nie, nie spieszy mu się wracać do miejsca, gdzie chcą go zabić. W ten sposób porozumieliśmy się i dobiliśmy targu. W końcu mamy wiele wspólnego.
– Nieprawdopodobne – powiedziała księżna.
– Ten inny Walter postawił tylko jeden warunek. Mam zgładzić błazna za próbę księciobójstwa.
Trefniś znów spojrzał na miecz.
– Spokojnie. – Walter uśmiechnął się do niego. – Nie mam zamiaru cię karać. Prosiłbym jednak, by skrytobójstwo nie weszło ci w krew.
*
– Uczta minęła spokojnie – powiedział trefniś.
Jego siostra wyraźnie się uspokoiła. Nad jej głową wisiał księżyc w pełni. Noc była bezchmurna i ciepła, w powietrzu dało się wyczuć wiosnę.
– Księżna uśmiechnęła się nawet kilka razy – kontynuował. – Nie sądziłem, że to potrafi. Sir Victor wytrwał do końca. Bardzo trapi go to, że nie może rozgryźć, co właściwie stało się z jego bratankiem.
– Czy to prawda, że Walter wyjeżdża na objazd? – zapytała Mary.
– Za cztery dni. Książę chyba chce poznać swoje ziemie.
Trefniś miał zostać w zamku, co niezbyt go cieszyło. Musiał przyznać, że jego nowy kuzyn nie przypomina starego. Ten inny Walter nie skazywał nikogo na śmierć, zniósł kilka absurdalnych praw i ustanowił parę nowych, rozmawiał z dworzanami i słuchał ich głosu, zorganizował turniej, wprowadził nowe święto, zamierzał zreformować podatki. Wszystkim żyło się teraz lepiej, prawda?
Coś jednak trefnisia trapiło. Nocami, gdy leżał w łożu i wsłuchiwał się w odgłosy ze ścian, w dźwięki równoległego świata, jak się domyślił, czuł wyrzuty sumienia. Tyran, którego miał zabić, przeżył. Błazen osobiście sprowadził plagę na to drugie Chiton.
– …w momencie śmierci ojca nastąpiło podzielenie – mówiła Mary. Złapał się na tym, że jej nie słuchał. – Ale wciąż nie mam pojęcia, co je spowodowało. Mistrzyni sądzi, że zaczęło się od wydarzenia, które w obu rzeczywistościach przebiegło inaczej. Próbowałam wypytać o to księcia, ale nie wyjawił mi żadnej istotnej różnicy między światami.
– To mogła być drobnostka, której nigdy nie dostrzeżemy – zauważył.
– Nie. Wydaje mi się, że to musiało być coś ważnego.
Żegnając się z siostrą, pomyślał o drugiej Mary, w innym świecie, zdanej na łaskę Waltera.
Tej nocy również nie miał dobrze spać.
*
Obudził się z bardzo niepokojącego snu. Szczegóły rozmywały się już w jego umyśle, lecz pamiętał, że śnił o ojcu i bezimiennej siostrze. Pytali go, czemu przez tyle lat nie pomścił ich losu.
Usiadł na łożu wciąż nierozbudzony i dziwnie zdezorientowany. Jak przez mgłę pamiętał, że źle się poczuł i pozwolił sobie na drzemkę. Przez okno dostrzegł kawałek ciemnego nieba, lecz nie mogło być późno, nikt ze służby jeszcze nie spał.
Uczta. Sir Victor urządzał ucztę w imieniu bratanka, który właśnie objeżdżał okolicę. Trefniś powinien tam być.
Szybko wciągnął na siebie jeden z błazeńskich strojów – błękitno-złoty – i udał się do wielkiej sali.
Już z daleka słyszał muzykę, widział cienie wyłaniające się z wnętrza pomieszczenia, czuł zapach potraw. Słyszał też śmiechy, całe spontaniczne salwy. Dziwne. Kto ich rozśmieszał, skoro nie było błazna?
Gdy wszedł do sali, minęła chwila, nim go zauważono. Pełna szoku cisza w końcu rozlała się wśród biesiadników. Słychać było jedynie pobrzękiwanie dzwoneczków błazna w zielono-pomarańczowym stroju.
– Jak zrobił tę sztuczkę? – zapytała jakaś dama. – Czemu jest ich dwóch?
– Kim on jest? – zapytał trefniś, choć się domyślał.
– Błaznem, a co nie widać? – odparł ten drugi, mierząc go od stóp do głów. – Chyba ty powinieneś to poznać.
Wyglądali identycznie. Patrzenie na niego sprawiało, że trefnisiowi kręciło się w głowie.
Sir Victor obserwował to wszystko z podwyższenia. Obecność dwóch błaznów nie sprawiała, że było mu do śmiechu. Przywołał ich gestem dłoni.
– Wyjaśnijcie to – zażądał.
Obaj zaczęli zapewniać, iż są błaznami Chiton i nie mają pojęcia, kim jest ten drugi uzurpator. Co przerażające, niezmiernie rozśmieszyło to ucztujących.
Kasztelan zwrócił się do sir Wilhelma.
– To ta anomalia – zdecydował. – Wypacza nasz zamek. Te zmiany… aberracje… Trzeba to ukrócić. Będziemy musieli zasypać korytarz tarcz. – Spojrzał na błaznów. – W tym zamku jest miejsce tylko dla jednego z was. Nie mam siły ani ochoty rozstrzygać, który z was jest prawdziwy. Sami to zróbcie.
Popatrzyli na siebie.
– Odejdź – powiedział niemal bezgłośnie ten drugi.
Trefniś pokręcił głową.
– Miej choć trochę godności i odejdź – wyszeptał ponownie. – Zniszczyłeś mój świat. Posłałeś tego tyrana i teraz w moim Chiton dzieją się rzeczy, których nawet nie potrafiłbyś sobie wyobrazić. Jesteś mi winien miejsce tutaj. Nie możesz być błaznem nie swojego księcia.
– Nie zostawię siostry.
– Będzie ze swoim bratem – odparł drugi trefniś.
– To ty się stąd wynoś, bydlaku! – wrzasnął, wywołując kolejną salwę śmiechu.
Tamten nie odpowiedział. Cisza się przedłużała.
– Skoro nie potraficie się porozumieć – przemówił sir Victor głosem zmęczonym i rozgniewanym – zrobimy to tak, jak zrobiłby to kiedyś mój bratanek. Sir Wilhelmie, uzbrój ich.
Dostali włócznie, długie na sześć stóp. Trefniś nigdy nie walczył tego rodzaju bronią, zbyt młodo zabrano mu szansę zostania rycerzem. Teraz jednak stanął pośrodku sali naprzeciw swego sobowtóra. Co za szaleństwo. Czuł strach, obrzydzenie do samego siebie w dwóch osobach i wciąż nie dowierzał temu, co widzi.
Drugi błazen zaszarżował na niego, choć widać było, że i on nie jest obeznany z włócznią. Trefniś uskoczył i próbował uderzyć go drzewcem, lecz nie dosięgnął przeciwnika. Próbowali nadziać się nawzajem na groty, lecz obaj byli zręczni w ich unikaniu i żałośnie niecelni. Raz na jakiś czas któryś uderzył drzewcem o drzewiec, wytrącając drugiego z rytmu, lecz niewiele z tego wynikało.
Przynajmniej ucztujący przestali się śmiać. Obserwowali widowisko w skupieniu, nie rozumieli, dlaczego błazenada nagle zmieniła się w walkę na śmierć i życie.
Błazen próbował trafić przeciwnika niżej, w jedną z wysuniętych nóg, lecz ten odskakiwał raz za razem. Ich włócznie znów się skrzyżowały. Trefniś pomyślał, że skoro walczy sam ze sobą, to ta walka może trwać wieczność.
Znów próbował ciąć z prawej, lecz drugi błazen odbił jego uderzenie z taką siłą, że włócznia wyślizgnęła się trefnisiowi ze zmęczonych dłoni. Próbował po nią sięgnąć, lecz przeciwnik doskoczył, uderzył go drzewcem.
Upadł na kolana i poczuł koszmarny ból w boku. Ujrzał grot włóczni wystający z brzucha i dostrzegł mocno przerażone spojrzenie drugiego błazna. W sali nagle zrobiło się zupełnie ciemno.
*
Wydawało mu się, że słyszy stukot kopyt konia. Drżał, a bok palił go ogniem. Gdzie był? Znów stracił przytomność.
*
– Więc jeszcze żyjesz? – zapytał ktoś z ciemności.
Trefniś rozpoznał go po głosie. Sir Wilhelm. Widział jego niewyraźną, wielką sylwetkę w ciemności.
– Nie sądzę – wyszeptał z trudem. – Gdzie jestem? Co się dzieje?
– Sir Victor kazał mi cię wywieźć z zamku i pochować w lesie. Jak widać, teraz jestem grabarzem – rzucił z goryczą, której trefniś nigdy wcześniej u niego nie słyszał. Dowódca gwardii księcia zawsze wydawał się ideałem pokornego rycerza. – Przykro mi, zawiózłbym cię do uzdrowiciela, ale wierz mi, to śmiertelna rana.
Trefniś uświadomił sobie, że leży na ziemi. Nie miał siły się ruszyć.
– Mam prośbę – wycedził.
– Skrócić ci cierpienia? – zapytał rycerz.
– Nie. Znajdź tego drugiego… mnie. Powiedz, żeby zaopiekował się Mary.
– Mary?
– Moją siostrą. Powiedz, żeby udawał, że jest mną. Mary nie może się dowiedzieć prawdy.
Sir Wilhelm zgodził się. Potem usiadł przy trefnisiu, najwyraźniej chciał z nim poczekać aż do końca.
– Jesteśmy żałośni, prawda? – uznał rycerz. – Ty, błazen, zabity przez błazna. Ja, rycerz od podawania mieczy i wywożenia zwłok, który całe lata musiał być ślepy i głuchy na zbrodnie księcia. Szkoda, że brakuje nam odwagi, żeby coś zmienić.
– Próbowałem – wydukał.
– Piękna noc – powiedział ktoś z ciemności.
Sir Wilhelm chwycił miecz, a trefniś próbował się obrócić, lecz stracił przytomność.
*
– …do Chiton i powiesz, że go zakopałeś – mówił jakiś głos. Dziwnie melodyjny. Kobiecy. – Tym razem ci darujemy, obserwatorze.
– Dobrze – powiedział rycerz. – I przepraszam.
Trefniś zaskomlał. Czerń znów objęła go i otuliła.
*
Kiedy otworzył oczy, stała nad nim płonąca postać. Zacisnął powieki i próbował sobie przypomnieć, co się dzieje. Został ranny. Sir Wilhelm odjechał.
Spojrzał ponownie. Istota wciąż tam była, dziwnie jaśniała na tle ciemnego lasu.
– Już niedługo – powiedziała.
– Kim jesteś?
Udało mu się skoncentrować wzrok na jej twarzy. Młoda, bardzo blada kobieta o rudych włosach. Skądś ją znał, lecz musiała minąć chwila, nim sobie przypomniał.
– Znam cię. Walczyłaś wtedy na uczcie – wydukał. – Więc jednak przeżyłaś.
Uśmiechnęła się smutno.
– Doceniam, że próbowałeś mi pomóc – powiedziała. – To będzie smutna i radosna noc. Smutna, gdyż dołączysz do nas. I radosna z tego samego powodu.
Błazen dostrzegł w oddali wiele innych lekko świecących ludzkich postaci stojących pośród drzew. Wszystkie wpatrywały się w niego pustymi twarzami. Błazen rozpoznał niektóre oblicza z dawno minionych dni.
– Większość jest tu przez księcia – wyjaśniła kobieta. – Las ma w sobie magię. Kiedy odchodzisz w tym miejscu, możesz zostać.
Poczuł ukłucie strachu. Nie chciał stać się upiorem i spędzić wieczności, spacerując leśnymi ścieżkami w świetle księżyca.
– Próbowałem go zgładzić – powiedział. – Prawie mi się udało. Gdybym tylko mógł wrócić… Zabiłbym go… Obiecuję…
Kobieta spojrzała na pozostałych. Wyglądało to tak, jakby naradzali się przez chwilę, lecz nie padło ani jedno słowo.
– Poprosiłam ich – powiedziała w końcu – by dali ci szansę. Jesteśmy w stanie przywrócić ci zdrowie, byś mógł udać się do zamku. Oby ci się powiodło, lecz jeśli zawiedziesz, nie martw się. My również mamy swoje plany. Pewnego dnia książę odwiedzi nasz las i wówczas on oraz wszyscy, którzy za nim stoją, otrzymają… zapłatę.
– Jak ci na imię? – zapytał rudowłosą, gdy poczuł, że ból delikatnie ustępuje. Zdołał usiąść.
– Henrietta. – Klęknęła obok niego. – A tobie?
Nie wypowiedział swojego imienia przez lata. Od tak dawna była głupkiem, błaznem, trefnisiem, że przedstawienie się starym imieniem wydało mu się niewłaściwe.
– Richard – wyszeptał w końcu. – Richard Pennyrow.
– Imię dla króla, nie dla błazna. – Kobieta załapała go za dłoń.
– Posłuchajcie, książę, który was skrzywdził, już nigdy nie zawita do tego lasu. Jest w innym świecie. Ja jednak mogę go dosięgnąć.
Opowiedział umarłym całą historię.
*
Na swoją szansę czekał dwa dni. Spędził je na granicy lasu, przyczajony pośród zarośli. Miał stamtąd dobry widok na wzgórze, na którym wznosiło się Chiton. Jadł, co znalazł w lesie, i pił wodę ze strumyka. Noce były zimne, jednak miał swój ciepły płaszcz.
– Mógłbym tam wrócić, po prostu przechodząc przez bramę – powiedział tamtej nocy Henrietcie – gdyby nie to, że kaftan mam cały we krwi i jest w nim dziura wielkości pięści.
Zaprowadziła go więc pod skalną półkę, gdzie schroniła się tamtej zimowej nocy. Skulone ciało wciąż tam było, a na nim błazeński płaszcz.
– Oddaję – powiedziała, nieco łamiącym się głosem. – Przepraszam, że nieco go przetrzymałam.
Niedługo potem się z nią pożegnał, przysięgając, że wypełni to, co obiecał.
Po dwóch dniach czekania w końcu go zobaczył. Drugi trefniś opuścił Chiton, niespiesznie drepcząc w stronę wioski. Nie miał na sobie błazeńskiego stroju, ale to było bez znaczenia, gdyż wkrótce przy bramie miało dojść do zmiany warty.
Odczekał pewien czas, wszedł na trakt i obrał kierunek w stronę Chiton. Przypomniał sobie, jak zobaczył zamek po raz pierwszy. Warownia nie zmieniła się wiele od tamtego czasu. W przeciwieństwie do niego. Wiedział, że nie powinien żałować, iż zostawia to miejsce za sobą, ale czuł dziwną niezręczność. Zresztą, tamto Chiton pewnie będzie wyglądać tak samo.
Strażnicy przy bramie zaśmiali się, kiedy rzucił w ich stronę dowcip dopieszczany przez dwa dni.
Szedł przez skąpany w słońcu dziedziniec, walcząc z pokusą, by ostatni raz zobaczyć siostrę. Wiedział jednak, że nie może zejść do podziemi. Jeśli los da, Mary nigdy nie domyśli się prawdy. Zresztą, tam też czeka na niego siostra.
Wszedł na chwilę do swej komnaty, skąd zabrał małą lampkę, krzesiwo i sztylety. Ten drugi błazen nie znalazł schowka na ostrza, pewnie nawet nie potrafił rzucać.
Skierował się w stronę kaplicy, żałując, że nie może pożegnać się z tymi kilkoma osobami ze służby, których będzie mu brakować. Czy odnajdzie je po drugiej stronie? Jak bardzo będą się różnić? Tak naprawdę będą dla niego obcy.
Sir Victor nie próżnował, przy wejściu do korytarza tarcz składowano już zwożone kamienie, były też worki z piaskiem. Błazen wiedział, że wybiera się w podróż tylko w jedną stronę. Wślizgnął się do środka, korzystając z chwili, gdy w pobliżu nie było budowniczych.
W środku paliła się samotna pochodnia, która obdarowała go wielkim cieniem. Tarcze zdjęto i zabrano. Błazen zbliżył się do miejsca kaźni ojca i wyczuł, że jest zamknięte. Położył dłoń na cegłach i otworzył przejście.
Zapalił lampkę i zrobił krok w nieznane.
Znalazł się w bardzo podobnym korytarzu, z tą różnicą, że tu wciąż ścianę zdobiły tarcze. Miejsce zamurowania grobu ojca wyglądało identycznie. Unosząc wyżej lampkę, błazen skierował się do wyjścia.
Trwała noc, czego przecież powinien był się domyślić. Inną zmianą była pogoda – w tym Chiton lał ulewny deszcz, dlatego zamek brzmiał niczym olbrzymi instrument, na którym grało tysiące kropel. Przemykając zabłoconym dziedzińcem, błazen przypominał sobie wszystkie noce, kiedy słyszał ten świat. Wydawał mu się wówczas pełen życia i wesoły. Czy zniszczył to wszystko?
Przemoczony, ubrudzony i rozdygotany zszedł do podziemi, by porozmawiać z siostrą. Mary siedziała przy stoliku ze swoją mistrzynią – która w tej rzeczywistości wydawała się nieco mniej schorowana – i grały w szachy.
– Richard! – ucieszyła się i objęła go mocno. – Gdzie byłeś?
To dziwne, że nie bała się wypowiedzieć jego imienia.
– Wszystko opowiem, ale teraz chcę zobaczyć się z księciem. Musisz mi zrelacjonować, co tu się ostatnio wydarzyło. Ja…
Spojrzała na niego badawczo i chyba wszystko zrozumiała.
– Księcia znajdziesz bez trudu – powiedziała – Jest tam, gdzie był. – W jej głosie było coś dziwnego. – Richard, musisz z nią porozmawiać. Szuka cię od czterech dni.
*
O brzasku podszedł do bramy zamku. Rozmawiał z Mary całą noc i chyba wszystko sobie wyjaśnili. W końcu byli rodzeństwem.
Musiał to zobaczyć na własne oczy.
Strażnik przy bramie przepuścił go bez słowa. Jak by na to nie patrzeć, błazen był teraz chyba kimś ważnym. Co za szaleństwo.
Klatki powieszono na słupach rozstawionych wzdłuż muru. Choć deszcz niemal zanikł, wciąż skapywała z nich woda, poruszały się też lekko na wietrze.
Podszedł do pierwszego trupa. Łatwo było go rozpoznać, miał drewnianą nogę. Na tabliczce napisano „kasztelan”.
Drugie ciało ubrane było w suknię. Wciąż dało się rozpoznać rysy twarzy, choć ptaki zabrały się już do roboty. „Księżna małżonka” oznajmiał napis wciśnięty między pręty. Błazen ledwo powstrzymał wymioty.
W trzeciej klatce spoczywało ciało Waltera. Zasłużył na epitafium „Tyran z Chiton”. Patrząc na jego rozkładające się zwłoki, trefniś nie czuł satysfakcji. Po tym, czego się dowiedział, wciąż nie uporządkował myśli, a już na pewno nie czuł się osobą, która powinna rozsądzać, co jest sprawiedliwe.
Usiadł pod klatką, obserwował zlatujące się do uczty ptaszyska i czekał, aż pora stanie się późniejsza, odpowiednia na audiencję.
Wciąż wracał myślami do nocy. Kiedy tylko rozmowa z siostrą zeszła na temat ich ojca, wtrąciła się stara czarownica.
– Mylisz się chłopcze, żaden z niego bohater – stwierdziła. Na te słowa, co nim wstrząsnęło, Mary pokiwała głową. – Mogłeś go zapamiętać jako czułego rodzica, ale był zwykłym tyranem, jak oni wszyscy. Podczas tamtej wizyty w Chiton, w dniu pogrzebu brata, zobaczył niedoświadczonego podrostka na tronie i dostrzegł swoją szansę. Postanowił zagarnąć jego władzę. Sir Victor to przejrzał i kazał stracić własnego krewnego. Biedny Walter musiał być przerażony. W dodatku jego kuzynka próbowała go zabić. Nic dziwnego, że tak ją potraktował. Wam jednak okazał łaskę, mimo że sir Victor miał inne plany.
Woda kapała z klatek. Ptaki trzepotały skrzydłami. Przyszedł po niego sir Wilhelm w towarzystwie dwóch innych gwardzistów.
– A więc znalazłeś sposób, by już nie być żałosny? – trefniś zapytał rycerza, a ten spojrzał na niego zdziwiony. – Mnie wciąż się nie udało.
Mógł się spodziewać, że na czele buntu przeciwko Walterowi stanie ktoś taki, jak sir Wilhelm. Nie błazen, ten w przerażeniu uciekł do innego świata. Ani jego siostra, która wciąż skrywała się w podziemiach. Może przeczuwali, jak to wszystko się skończy.
– Kiedy ten drugi Walter z twojego świata zaczął tyranizować ludzi – powiedziała mu nocą Mary – ci w końcu postanowili coś z tym zrobić. Udali się do lochu, tego niewielkiego, koło korytarza tarcz. I otworzyli celę.
Wtedy właśnie błazen zrozumiał, jakie wydarzenie doprowadziło do rozdzielenia światów.
– Wywieście ją. W klatce – postanowił Walter po długim wahaniu czternaście lat temu.
W którymś momencie tego wahania w murach korytarza tarcz musiało dojść do wyzwolenia wielkiej mocy. To pewnie wtedy skonał ojciec trefnisia i Mary.
Gdyż w innej rzeczywistości książę Chiton wypowiedział zupełnie inne słowa.
– Masz rację, stryju. Zamknijcie ją w lochu.
Trefniś wszedł do wielkiej sali i stanął przed jej obliczem.
– Charlotte – powiedział, przyklękając na jedno kolano.
Poznał ją, choć lata uwięzienia odcisnęły się na niej bezlitośnie. Piękna suknia, zapewne ukradziona księżnej Rose, zwisała smętnie na chudej sylwetce. Rysy miała wyostrzone, a oczy szalone. Siedziała na wysokim, przesadnie zdobionym tronie, którego trefniś nigdy wcześniej nie widział. Obok stanął sir Wilhelm.
– Załoga Chiton uwolniła Charlotte – zrelacjonowała mu w nocy Mary. – Nasza siostra zgładziła księcia Waltera, księżną Rose i sir Victora, po czym uznała, że Chiton należy się jej. Patrząc po krwi, właściwie miała rację.
– Bezim… Charlotte rządzi? – Trefnisiowi aż zakręciło się w głowie z ulgi. – Więc teraz jest już dobrze?
– Niestety nie – wtrąciła stara czarownica. – Bo wiesz, Charlotte jest bardzo podobna do ojca.
Przypomniał sobie słowa drugiego trefnisia. „W moim Chiton dzieją się rzeczy, których nawet nie potrafiłbyś sobie wyobrazić”.
– Siostro – powiedział, nie patrząc jej w oczy. – Wzywałaś.
– Nie było cię – powiedziała zachrypniętym głosem. – Gdzie byłeś?
– Poza zamkiem. Musiałem przemyśleć kilka spraw.
– Na przykład to, dlaczego pozwoliłeś, by twoja siostra tkwiła czternaście lat w lochu, zamiast przyjść z pomocą? – Patrzyła na niego z żalem, odrazą i wyższością.
Mógł jej powiedzieć, że to nieprawda, że w jego świecie była martwa, lecz miał przeczucie, że niektóre rzeczy lepiej zachować w tajemnicy.
– Nic nie odpowiesz? – zapytała. – No dobrze, rozbaw mnie.
– Co?
– Rozbaw mnie. Jesteś błaznem, prawda? Kiedyś byłeś moim bratem, ale bardzo dawno temu. Teraz jesteś trefnisiem, całkiem niezłym, jeśli wierzyć ludziom. Skoro wybrałeś taki los, skoro Mary również pasuje bycie odpychającą czarownicą, nie będę wam przeszkadzać. Zostaniesz na mojej służbie, już na zawsze. Będziesz mnie rozbawiał. – Podeszła powoli, postukała palcem po jego płaszczu w zielono-czerwoną szachownicę i wyszczerzyła zęby. – Śmiechom nie będzie końca. No dalej, zrób coś zabawnego.
Nie wiem za bardzo, co napisać.
Czytałam kilka Twoich tekstów, zygfrydzie – za każdym razem niesamowicie mnie wciągały, robiły wrażenie pod względem języka, miały wyraziste postacie. Zdarzały się w nich motywy okrucieństwa, które zawsze robiło odpowiednio poważne wrażenie. Zasłużone brązowe i złote piórka. Ze wszystkich użytkowników portalu, Twoje teksty przyciągają mnie najbardziej.
Ale jeśli chodzi o ten tekst, parę razy upewniałam się, że to naprawdę Ty go wrzuciłeś.
Końcówkę już czytałam po łebkach, żeby nie zostawiać niedokończonej lektury.
Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej. :(
Nocami zamek Chiton nigdy nie zasypiał.
A za dnia już tak?
deviantart.com/sil-vah
Ależ bardzo lubię ten tekst, choć mój wkład w betowanie był niewielki. Podoba mi się to, że ta lustrzana konstrukcja sprawia, że wyjściowo raczej prosta historia z nieco prostymi postaciami staje się całkiem pokręcona.
Podoba mi się też to, jak humor i ponury klimat się łączą w ciekawych konfiguracjach.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Wystarczy mu porzucić jeszcze jeden pergamin. ← podrzucić
Miś przeczytał i nie wie co powiedzieć. Pomysł jest i napisane tak, że czyta się, ale nie poruszyło, Może taki dzisiaj dzień.
Początkowo wiedziałem, co się dzieje, o co chodzi. Potem zachodziłem w głowę, powtarzając pytanie, co tu się komuś pomerdało w wydarzeniach, osobach i chronologii. Na koniec z przyjemnością cofnąłem wszystkie niewypowiedziane (a teraz nie wypisane) zarzuty.
Rewelacyjnym tekstu nie nazwę, ale plasuje się, moim zdaniem, między dobrym a bardzo dobrym.
Silva,
Nocami zamek Chiton nigdy nie zasypiał.
A za dnia już tak?
Za dnia też nie :)
Szkoda, że nie podpasowało, ale dzięki za lekturę.
GreasySmooth,
wkład był, za co jeszcze raz dzięki.
Koala75,
Też często nie wiem, co napisać pod opowiadaniami :) Dzięki za wizytę.
AdamKB,
Starałem się, by czytelnik zdołał połapać się fabule, mam nadzieję, że to jakoś wyszło. Dzięki za komentarz.
Jak powiedział kiedyś mój znajomy: “Kobiety nie zmienisz. Możesz zmienić kobietę, ale to nic nie zmieni”. Uważam, że to zdanie jeszcze bardziej odnosi się do polityków. A może to władza korumpuje…
Ładnie zakręciłeś z alternatywnym światem i powiązaniem między wersjami.
No i sprawiłeś, że kibicowałam zabójcy, a to już coś.
Babska logika rządzi!
Klimat bardzo mi odpowiadał – klasyczna twierdza z księciem, rycerzami, czarownicami,podziemiami, jakimiś upiorami, nawiedzonym lasem i trefnisiem… No ktoś mógłby rzec, że aż do bólu klasycznie, ale do mnie przemawia ;) Bardzo polubiłem też początek. Trochę zdystansowana i ponura relacja z wydarzen z perspektywy błazna, w tym ta uczta, która (może przez styl pisania) kojarzyła mi się z jakimś posępnym spektaklem, gdzie może stać się jakiekolwiek niespodziewane okropieństwo. No a potem wskakuje dość nieoczekiwany zwrot. Zgrabnie napisany i generalnie połapałem się co i jak, ale w pewnym momencie nawała kolejnych twistów fabularnych stała się męcząca, nie będę kłamał. Samo tempo też gwałtownie wzrosło, co trochę odbiło się na takim "utożsamieniu się" z narratorem. Ale podsumowując, całkiem fajna opowieść z dobrym pomysłem, choć w pełni rozumiem, że wielu może zupełnie nie podejść już od początku.
Finkla, Morgoth, dzięki za komentarze.
Zdawało się, że to będzie historia błazna skrzywdzonego przez niedobrego kuzyna, a tu niespodziewanie sprawy zaczęły się gmatwać, nagle objawił się inny świat, a cała rzecz stawała się coraz bardziej tajemnicza. Zwroty akcji zaskakiwały, ale też sprawiały, że opowiadanie czytałam z niegasnącym zaciekawieniem.
Zygfrydzie, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym, aby opowiadanie trafiło do Biblioteki. :)
Choć sam podpierał się laską, całe Chiton podpierało się na nim. → Podpieramy się czymś, nie na czymś/ na kimś. Na kimś możemy się wesprzeć. Ktoś może być dla nas oparciem.
Proponuję: Choć sam podpierał się laską, był oparciem dla całego Chiton.
…i mogły zostać sprezentowane, na przykład jakiemuś sadystycznemu despocie. → Obawiam się, że to słowo nie ma tu racji bytu, albowiem pochodzi od nazwiska markiza de Sade, który żył na przełomie XVIII i XIX wieku.
…oznajmił błazen, idąc najbliżej rannej kobiet. → Literówka.
Dostał śmieszne buty z zawijanymi czubkami… → Dostał śmieszne buty z zawiniętymi czubkami…
Niedługo miał wystąpić przed załogą zamku po raz pierwszy. → Załoga nie bardzo pasuje mi do osób mieszkających w zamku.
Może: Niedługo miał wystąpić przed dworzanami/ dworem po raz pierwszy.
…musiał przygryzać wargę. Wiedział, że musi panować nad sobą. → Czy to celowe powtórzenie?
Może w drugim zdaniu: Wiedział, że powinien panować nad sobą.
Szedł pieszo gościńcem… → Masło maślane – czy istniała możliwość, by szedł w inny sposób?
Wystarczy: Szedł gościńcem…
– Ty? – Parsknął. – To jakiś żart? → – Ty? – parsknął. – To jakiś żart?
…w jej schorowanym spojrzeniu dało się zauważyć błysk satysfakcji. → Obawiam się, że schorowana była czarownica, nie jej spojrzenie.
Ale to nieprawda.” → Ale to nieprawda”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
…wieśniacy zwykle uważali komediantów za zwykłe półgłówki. → Zarówno komediant jak i półgłówek są rodzaju męskiego, więc: …wieśniacy zwykle uważali komediantów za zwykłych półgłówków.
– Widome było, że jej się pozbędzie… → Literówka.
Rycerz pokuśtykał w kierunku wyjścia ze skwaszoną miną. → Dlaczego wyjście miało skwaszoną minę?
A może miało być: Rycerz ze skwaszoną miną pokuśtykał w kierunku wyjścia.
Zostali w komacie tylko w trójkę. → Literówka.
…rozmawiał z załogą i słuchał ich głosu… → Załoga jest rodzaju żeńskiego, więc: …rozmawiał z załogą i słuchał jej głosu… Czy to na pewno była załoga?
Proponuję: …rozmawiał z dworzanami i słuchał ich głosu…
Czy to na pewno była załoga?
– … w momencie śmierci ojca nastąpiło podzielenie… → Zbędna spacja po wielokropku.
Nie możesz być błaznem nieswojego księcia. → Nie możesz być błaznem nie swojego księcia.
Za SJP PWN: nieswój «zachowujący się w sposób inny niż zazwyczaj, wytrącony z równowagi psychicznej; też: niezupełnie zdrowy»
Raz na jakiś czas któryś uderzył drzewcem o drzewcem… → Literówka.
Wydawało mu się, że słyszy stukot kopyt konia. Było mu niewygodnie, drżał, a bok palił go ogniem. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Sir Wilhelm chwycił za miecz… → Sir Wilhelm chwycił miecz…
– … do Chiton i powiesz, że go zakopałeś… → Zbędna spacja po wielokropku.
Dziwnie melodyczny. → Dziwnie melodyjny.
Jakby na to nie patrzeć… → Jak by na to nie patrzeć…
Za SJP PWN: jak by (zaimek, np. Jak by to napisać? lub: Tak, jak by chciał. Jak by nie patrzeć, wychodzi na to samo. Jak by nie było, odwaliłeś kawał dobrej roboty.)
Biedy Walter musiał być przerażony. → Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, dziękuję za komentarz :) Poprawki wprowadzone.
OK, Zygfrydzie, w takim razie udaję się do klikarni. ;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, zygfryd89.
Obiecałem, że przyjdę ;)
Dlatego zacznę od czepialstwa:
I wtedy cegły rozstąpiły się. Chiton połknął swojego władcę.
Błazen wstał i podszedł do anomalii. Wciąż słyszał głos Waltera. Dotknął jednej z cegieł, wyobrażając sobie, że zamyka przejście.
Zrobił to. No cóż, inaczej niż zaplanował, ale może wystarczy.
Pozbierał sztylety, zgasił pochodnię i po omacku udał się do wyjścia.
“Wrzucił w anomalię i yolo” – moim zdaniem brakuje trochę napięcia w momencie, gdy wrzucił trefniś tamtego w anomalię.
Na proces przyniesiono mistrzynię jego siostry, która powtórzyła swe słowa o anomalii.
Przyniesiono czy przyprowadzono? Czytając, nie byłem pewien – bo kojarzę, że ona bardzo stara to i przynieść mogli.
Trefniś znów spojrzał na miecz.
– Spokojnie. – Walter uśmiechnął się do niego. – Nie mam zamiaru cię karać. Prosiłbym jednak, by skrytobójstwo nie weszło ci w krew.
Rozumiem, że ten drugi to mięczak, ale zabrzmiało to bardzo naiwnie. Myślę, że warto byłoby tu coś dodać/rozbudować.
Skoro to król zły zrobił z niego błazna, to w drugiej rzeczywistości chyba nie powinien być błaznem – to się wyjaśniło.
– Dobrze – powiedział rycerz. – I przepraszam.
Nie rozumiem do samego końca, czemu przeprosił?
Kiedy otworzył oczy, stała nad nim płonąca postać. Zacisnął powieki i próbował sobie przypomnieć, co się dzieje. Został ranny. Sir Wilhelm odjechał.
Generalnie ta scena, w której naradzają się i ożywiają trefnisia, wydaje mi się za krótka i zbyt mało emocjonalna.
Podsumowanie:
Na pewno na minus są te sceny, które miejscami wydawały się przyśpieszone. Ostatnia scena opowiadania była dla mnie też tak poszatkowana, że nie wiedziałem, co się dzieje i czytałem dwa razy.
– Charlotte – powiedział, przyklękając na jedno kolano.
…
– Załoga Chiton uwolniła Charlotte – zrelacjonowała mu w nocy Mary.
Wydaje mi się jednak, że to też jest tego przyczyna. Jest w jednym miejscu, potem jest dialog, który dział się dzień wcześniej (dwa trzy myślniki) a potem znów znajdujemy się w teraźniejszości.
Dobra, sporo hejtu było, ale miałem wrażenie, że sam tego chciałeś ;)
Ale fabuła!! Ło panie, jak mnie się to podobało. Dopracowana, poskręcana z satysfakcjonującym zakończeniem.
Pennywise – Pennyrow? Podobnie…przypadek? ;)
Samo imię: trefniś – też było dobrym wyborem. To jak mówił i myślał o sobie “trefniś” sprawiało, że tym bardziej wydawało się jakby lata minęły, a on stracił nadzieję na odzyskanie twarzy. Bohater bardzo na plus.
Zaraz po przeczytaniu, miałem bardzo mieszane odczucia co do tekstu – właśnie ze względu na sceny, które Ci wypisałem. Ale im dłużej o nim myślę, tym bardziej pamiętam fabułę, a nie te zawiłości, na które natrafiłem podczas czytania.
P.S. Tekst przeczytałem tydzień temu. Tak to jest, że czytać mam czas, ale na dłuższy komentarz już nie :)
Moją bardzo subiektywną opinią jest to, że ten tekst dobry i zasługuje na klik.
Pozdrawiam
Ramshiri, dzięki. Zawsze miło, kiedy ktoś wykopie tekst :)
Pennywise – Pennyrow? Podobnie…przypadek? ;)
O, nie skojarzyłem. Przypadek. Po prostu potrzebowałem nazwiska, które brzmi angielsko.