Wrzucam dwójkę i delikatnie mijam zakręt. Ciągle nie mogę się nadziwić, że jadę granatowym SUV-em wymalowanym w białe zwierzęce łapki. Poranne i lekkie letnie powietrze wpada przez odsuniętą szybę i orzeźwiająco muska mnie po twarzy. Spoglądam na ekran na desce rozdzielczej. Dziewiąta czterdzieści siedem. Trzynaście minut do otwarcia i pierwszego pacjenta. Nie lubię tej liczby, ale to dużo czasu i nie ma się czym stresować.
– Dziś jest mój dzień – mówię do kierownicy, gdy w oddali widzę wyczekiwany widok – swój własny gabinet.
Jacek już czeka i macha do mnie. Odmachuję mu zwalniając, po czym zatrzymuję się przed drzwiami, a on podchodzi do samochodu od mojej strony. Ubrany jest w firmową, granatową koszulkę z białymi odciskami łap różnych zwierząt i jeansowe szorty.
– Ale fura! To tym będę jeździł po zwierzaki?
Patrzę na niego. Jest tak podekscytowany, że wręcz skacze z radości.
– Tak, a co? Spodziewałeś się, że z dofinansowania starczy nam wyłącznie na starego golfa w gazie? – odpowiadam z uśmiechem, po czym zasuwam szybę i wyłączam silnik.
– Nie no… zaskoczyłaś mnie po prostu – odpowiada, w momencie kiedy ja wysiadam z samochodu.
– To ty mnie zaskoczyłeś tym, że nie musiałyśmy po ciebie jechać i cię budzić. W końcu właśnie po to mamy zapasowe klucze od twojego mieszkania, prawda? – pytam wyciągając torbę z bagażnika.
– Tak, no… tak. Bardzo sobie nie ufam w kwestii spania. – Zmieszany zaczyna szybko przesuwać ręką po kasztanowych, kręconych włosach.
Wiem, że drapie się po lewym uchu, a raczej po jego części. Tym, co zostało po wypadku z dzieciństwa na lodowisku. Zawsze tak robi, gdy się denerwuje, ale to wiedzą tylko jego najbliżsi przyjaciele. Tym samym, po prostu zerkam na jego głupkowaty uśmiech, zamykam samochód i wręczam mu kluczyki.
– A ja ci ufam w kwestii wożenia naszych milusińskich pacjentów – mówię z uśmiechem, chcąc wreszcie wyrwać go z zakłopotania.
– Miło mi i mam nadzieję, że nie zawiodę – odpowiada biorąc kluczyki z przesadną, teatralną starannością.
– No już dobra, to o samochód masz dbać, a nie o kluczyki… ale to nie znaczy, że masz je zgubić przy pierwszej lepszej okazji. – Kręcę głową z uśmiechem i ruszam w stronę gabinetu.
Zatrzymuję się jeszcze na chwilę, żeby spojrzeć na szyld nad wejściem.
ZDROWA ŁAPKA
Gabinet Weterynaryjny
– Nieźle, co? – Z krótkiego zamyślenia wyrywa mnie Jacek, teraz kręcący breloczkiem od kluczyków na palcu wskazującym lewej ręki.
– No…nieźle – zgadzam się z lekkim niedowierzaniem.
Pięć lat studiów, pierwsza praca, najpierw jako pomoc, potem jako weterynarz w klinice, a do tego liczne szkolenia i konferencje. Łącznie dziesięć długich lat nauki i pracy. A potem prawie dwa lata walki z biurokracją i jeszcze gorszymi urzędnikami, ale w końcu się udało. Stoję przed swoim własnym gabinetem i dzisiaj zaczyna się nowy rozdział w moim życiu.
– To zapraszam do środka. – Jacek wyprzedza mnie i otwiera duże przeszklone drzwi – Pani… to jest szefowa przodem!
– Oj już nie przesadzaj, znamy się od dawna – parskam śmiechem i uroczyście wchodzę do środka.
Hol pachnie czystością, a porozwieszane tu i ówdzie dekoracje ze zwierzętami tworzą przyjazną atmosferę. Chociaż przed kilkoma dniami sama to wszystko ustawiałam, to nadal jestem zachwycona końcowym efektem. W recepcji, po środku siedzi Ewa i ku mojemu zdziwieniu czyta gazetę.
– Od kiedy moja szanowna, uzależniona od social mediów koleżanka czyta gazety? – pytam z uśmiechem podchodząc do lady.
– Od czasu, gdy rozkręcam z tobą twój zwierzęcy biznes. Po prostu chcę być bardziej zorientowana w tym, co się dzieje w naszym mieście – odpowiada odkładając gazetę.
– To, co tam się stało, w tym naszym Kędzowie? – pytam, podchodząc do lady.
– Nasze Orły znowu przegrały mecz, dodatkowo dwa wypadki samochodowe oraz zaginięcie mężczyzny, a także…
– Dobra, dobra, nie stresuj Anastazji takimi negatywnymi wiadomościami z samego rana w poniedziałek i to dodatkowo tuż przed samą pracą – przerwał Jacek i wskazał palcem na zegar w kształcie sowy, który pokazywał dziewiątą pięćdziesiąt sześć. – Wszyscy wiemy, że w Świętokrzyskiem nic się nie dzieje. Lepiej mi powiedz, kiedy będę mógł pojechać po jakiegoś zwierzaka tamtą cudną furką.
– Dzisiaj będziesz miał tylko dwa kursy. – Ewa zerka do kalendarza. – O jedenastej i w drodze powrotnej przed dwunastą. To dwa psy. A jak wrócisz to poprawisz kran w łazience, bo te łamagi w piątek coś popsuły.
– Ale mnie nic nie pogryzie? Zwierzęta, nie kran – zapytał Jacek i znów sięgnął do ucha.
– Spokojnie. Dzisiaj sami swoi. Z tego co pamiętam, to suczka pani Telowskiej i mały kundel Arka Pojka – wtrącam się, by go uspokoić. – W końcu jesteśmy na obrzeżach i to nasz pierwszy tydzień, więc będą to sami moi poprzedni pacjenci.
– No… nie do końca. – Ewa zwraca się w moją stronę. – Będziesz mieć dzisiaj nową klientkę z kotem.
– Poważnie? Czyli jednak twoje reklamy na Facebooku i spamowanie znajomym działa? – pytam zdziwiona i jednocześnie szczęśliwa, że pierwszego dnia będę mieć nowego pacjenta.
– Tak właściwie, to ta pani raczej nawet nie ma Internetu. To starsza kobieta. Zadzwoniła, bo widziała jak Jacek z fachowcami montował szyld.
– A to dlatego byłeś z siebie taki zadowolony jak podziwiałam go przed wejściem! – Odwracam się do Jacka i momentalnie przypominam sobie, że Ewa mówiła coś o starszej pani. – No nic, ważne że szyld działa. Mam tylko nadzieję, że jej kot mnie polubi. A teraz załoga wybaczy, ale muszę się przygotować, bo choć pan Bogdan i jego Gryzek zawsze się spóźniają, to wstyd być nieprzygotowaną dla pierwszych pacjentów.
– Hej, jeszcze poczta dla ciebie! To pewnie jakieś śmieci, bo z banku. – Ewa wymachuje dwoma listami.
Odbieram od niej koperty dziękując i ruszam w stronę swojego pokoju. Przekładam listy do ręki z torbą i prawą dłonią wyciągam klucz z kieszeni jeansów. Wkładam go do dziurki, ale zatrzymuję się na chwilę, by spojrzeć na starannie zamontowaną, pewnie też przez Jacka, tabliczkę.
ANASTAZJA DOMACZEWSKA
Lekarz weterynarii
Patrzę i czuję na sobie zdziwienie w oczach Ewy i Jacka. To nic. Ważne, że wreszcie osiągam swój cel. Przekręcam klucz i naciskam klamkę. Mój własny gabinet. Mały, ale wystarczający, by robić to, co kocham. Odkładam listy na białe niczym ich koperty biurko, a torbę kładę na krześle. Następnie odwracam się w stronę kitla, który wyprasowany czeka na mnie na wieszaku.
*
Dzień mija bez niespodzianek. Bogdan Cholewiński i jego chomik spóźniają się zgodnie z planem. Jacek przywozi i odwozi psy cieszące się na mój widok. Dalej odwiedzają mnie kolejni klienci, którzy gratulują mi otwarcia własnego interesu i ochoczo pytają o rabaty z okazji pierwszej wizyty. Odprowadzając gości i ich zwierzaki do drzwi, za każdym razem widzę, jak Ewa na zmianę odbiera telefony, albo pogania Jacka do kolejnych poprawek po fachowcach, bądź resetowania routera Wi-Fi.
Kiedy dochodzi szesnasta, z niecierpliwością czekam na nową klientkę. Zawsze jestem ciekawa, nie tyle samej osoby, co jej pupila. Czy mnie polubi? Czy nie będzie sprawiać kłopotów? Czy wszystko pójdzie jak należy?
Moje rozmyślania przerywa przytłumiony przez zamknięte drzwi głos Ewy, która wskazuje komuś drogę do mojego gabinetu. Prostuję się i odruchowo poprawiam gumkę przy kucyku oraz kołnierz kitla, tak jakbym szykowała się na pokaz mody, a nie do pracy.
Słyszę pukanie do drzwi.
– Proszę! – odpowiadam i powoli wstaję od biurka.
Drzwi otwierają się. Do środka pomieszczenia wpada intensywna woń herbaty, a moim oczom ukazuje się starsza pani. Pierwsze co zauważam, to wełniana spódnica w kolorze bordo, zupełnie niepasująca do letnich upałów. Kobieta ma na sobie również granatową bluzkę i szarą narzutkę, z którą zlewają się siwe, proste włosy opadające na ramiona. Na oczach ma eleganckie okulary, przez które patrzy bursztynowymi oczami na zdziwioną mnie. Wszystko przez to, że w przeciwieństwie do pozostałych osób nie przyniosła zwierzęcia w transporterze, a swojego rudego kota trzyma w rękach niczym małe dziecko.
– Dzień dobry, nazywam się Anastazja Domaczewska. Miło mi panią poznać, w czym mogę pomóc? – mówię po chwili, przerywając niezręczną ciszę.
– Dzień dobry pani doktor, Halina Jagadzka – odpowiada kobieta z uśmiechem. – Mam nadzieję, że z Chodziusiem nie sprawimy pani kłopotu.
– Od tego tu właśnie jestem, więc to żaden kłopot. A Chodziuś jest bardzo uroczym kotkiem. – Podchodzę do niej i zaczynam głaskać zwierzaka po głowie. Kot lekko się porusza, ale zachowuje się bardzo spokojnie.
– Jest bardzo kochany, droga pani. A ile on chodzi, głowa mała! Stąd właśnie to imię – zaznacza kobieta, wymachując palcem.
– No to może nie traćmy czasu i przejdźmy do badania. Z tego co wiem od mojej przyjaciółki z recepcji, zapisała go pani na rutynową kontrolę. Na pierwszy rzut oka wygląda na zdrowego kota, więc myślę, że pójdzie szybko – uśmiecham się serdecznie i wyciągam ręce, by przenieść kota na stół, gdzie czeka na niego rozłożony kocyk.
– Gdzie mam go położyć? – szybko odpowiada i ku mojemu zdziwieniu odsuwa zwierzę ode mnie.
– Tam na stole. – Wskazuję stół, nie dając po sobie poznać, że jestem zaskoczona jej gwałtowną reakcją.
Kobieta podchodzi do stolika i delikatnie sadza na nim Chodziusia, który potulnie siada na tylnych łapach i rozgląda się po gabinecie.
– Proszę usiąść. Ja już się zajmę resztą. W końcu jestem profesjonalistką – uśmiecham się chcąc rozładować atmosferę i pokazuję jej wolne krzesło, a sama odwracam się do czekającego kota.
Pani Jagadzka wolno siada na wskazanym miejscu, a ja podnoszę stetoskop i zakładam go na szyję. Dopiero teraz zauważam, że do obroży zwierzęcia zamiast typowej tabliczki z imieniem i adresem przyczepiony jest płaski, jasnoczerwony kamyk.
– Ładna ozdoba – mówię, gładząc kamyk palcami.
– Dziękuję. Bardzo dbam o swoje koty. Zawsze wiem, co dla nich jest najlepsze i im to zapewniam.
– A dużo ma pani kotów? – pytam z zaciekawieniem, nie odwracając się od Chodziusia.
– Trochę ich mam. Często przygarniam zagubione i biedne kotki. Nie mogę patrzeć na to jak chodzą same po ulicach. – Słyszę rozczulenie w jej głosie, choć w tym momencie uważam ją za stereotypową, otoczoną przez koty, samotną starszą panią, z których często żartuje młodzież.
– Rozumiem panią. Taki ich już los – wzdycham lekko i zakładam stetoskop. – No już, Chodziusiu, połóż się i nie ruszaj. Będzie trochę zimne, ale tylko na chwilę.
Za każdym razem, gdy to mówię, to czuję się głupio, ale nawet po tylu latach się nie przyzwyczaiłam. Jednak kot ani drgnie. Próbuję go ruszyć, a on nadal siedzi niewzruszony i rozgląda się po gabinecie.
– Chodziusiu, słuchaj pani doktor do końca badania. – Słyszę głos kobiety za swoimi plecami.
Zwierzę momentalnie usłuchuje i kładzie się na boku, tak jak wcześniej prosiłam. Patrzę na niego i nie mogę wydobyć słowa.
– Jak… pani to… – dukam. Pierwszy raz w swojej karierze widzę, by kot tak szybko i bez wahania posłuchał komendy. – Jest pani treserką kotów?
– Nic z tych rzeczy. Zwyczajnie mam rękę do zwierząt – śmieje się kobieta.
Po chwili wychodzę z krótkiego szoku i przykładam stetoskop. Co chwila przeszkadza mi jednak kamyczek złośliwie stukający o głowicę przyrządu.
– Przepraszam. Mogę na chwilę zdjąć obrożę? To by mi…
– Nie! – z krzykiem słyszalnym przez słuchawki przerywa mi pani Jagadzka.
Odwracam się gwałtownie i widzę jej oczy, teraz wściekłe, wbite we mnie jakbym właśnie rozcinała jej kota bez narkozy.
– Przepraszam. Nie chciałam – odpowiadam zmieszana i odwracam się, by kontynuować odsłuch.
Przez dalszą część badania nie odzywam się do niej, a jedynie do Chodziusia, który posłusznie wykonuje wszystkie moje polecenia i jest grzeczny jak mało który kot. Sprawdzam zęby, uszy, stawy. Po wszystkim z lekkim oporem odwracam się do pani Jagadzkiej, której spojrzenie znowu jest miłe i serdeczne.
– Czy chciałaby pani, aby pobrać i zbadać krew kotka? – pytam nieśmiało, łapiąc się na tym, że w moim głosie słychać niepokój.
– Tak, tak. Proszę bardzo. Chcę być pewna, że jest zdrowy. Znalazłam go przed moim domem kilka dni temu – uśmiecha się od ucha do ucha, wprawiając mnie tym samym w jeszcze większe zakłopotanie.
Zakładam rękawiczki i pobieram krew. Kot nawet się nie rusza, gdy wbijam igłę w jego małą łapkę. Myślę, że to dziwne, ale nie chcę się rozpraszać. Gdy jest po wszystkim, oddaję zwierzę w ręce ucieszonej właścicielki.
– To już wszystko. Wygląda na to, że jest zdrowy i nie ma się czym przejmować. Podejrzewam też, że o wyniki nie ma się co martwić, a te powinny być jutro. Zaraz przekażę krew mojemu kierowcy, by zawiózł ją do laboratorium. – Zatykam fiolkę i odstawiam ją do pustego stojaka. – Jeśli coś by się działo, albo chciałaby pani, abym zobaczyła innego kota, to proszę się kontaktować przez recepcję.
– Bardzo pani dziękuję. Na pewno skorzystam. Chodź Chodziusiu, jesteś zdrowym, pięknym kotkiem. Idziemy do domu. – Odwraca się i poprawiając zwierzę na rękach próbuje otworzyć drzwi.
– Pomogę pani! – Podchodzę i łapię za klamkę, a w tym samym momencie kot wskakuje na ramię staruszki i machając przednią łapą patrzy się w stronę biurka.
– Och, dziękuję pani doktor – odpowiada kobieta, ściągając kota z ramienia. – Zauważyłeś coś Chodziusiu? Może tu jeszcze wrócimy, to sobie pooglądasz. Do widzenia!
Wychodzi, a ja zaczynam się zastanawiać, co tak przykuło uwagę zwierzęcia. Nawet nie mam tu jeszcze komputera, a na biurku leżą tylko listy z banku.
*
Następny dzień okazuje się bardzo pracowity. Jacek co chwila jeździ po przeróżne zwierzaki. Chomiki, papugi, psy, a nawet króliki. Kolejni klienci sprawiają, że zapominam o dziwności wczorajszej wizyty pani Jagadzkiej. Przypomina mi o tym Ewa mówiąc, że starsza kobieta jest zapisana codziennie przez następne dwa tygodnie. Czuję się z tym nieswojo, ale wir pracy sprawia, że znów cieszę się życiem. Pod koniec dnia zauważam, że cały ten czas, ani razu nie sięgnęłam po wyciszony telefon. Gdy aktywuję ekran, moim oczom ukazuje się dziesięć połączeń od Roberta. Gwałtownie przypominam sobie o wczorajszym pobraniu krwi i podskakuję na krześle.
– Hej, Robert! Przepraszam, że nie odbierałam. Wiesz, nowa praca, dużo muszę ogarnąć sama – mówię, starając się rozładować atmosferę.
– Jaja sobie ze mnie robisz? – Słyszę jego wściekły głos.
– Ale…
– Podpisujemy umowę. Jestem twoim analitykiem, a ty pierwszego dnia pracy wycinasz mi numer?
– O czym ty do mnie mówisz? Ja tylko wysłałam krew do laboratorium – pytam zmieszana, nie wiedząc o czym on mówi.
– Tak, wiem, ale ludzką! Pogięło cię? – Jest wściekły. Nigdy go takiego nie słyszałam.
– Jak to ludzką? To krew kota. Nazywa się Chodziuś. Jest…
– W dupie mam to jak się nazywa! – Robert przerywa mi. – Trzy razy sprawdzałem. Oznaczenia są twoje. Wszyscy potwierdzili, że to przywiózł twój kolega, ale krew jest ludzka. To o co chodzi?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ja… ukułam kota i wysłałam od razu. Nie ma mowy o pomyłce – mówię jąkając się i czuję, jak zaczynam się denerwować. Nie lubię takich nieporozumień.
– No, ja też nie wiem. Znamy się od liceum. Toleruję wiele żartów, ale nie w pracy. Rozumiesz? – Robert trochę się uspokaja.
– Rozumiem. Ja naprawdę nie wiem jak to możliwe. To był kot. Przysięgam. – Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. – Przepraszam.
Robert rozłącza się. Siedzę jeszcze z telefonem w ręce i próbuję dojść do siebie. Nie rozumiem, co się stało i jakim cudem.
– Może to oni coś pomylili? – mówię sama do siebie, starając się pocieszyć.
*
W środę klinikę opanowały koty, pomimo tego, iż pogoda była pod psem. Wśród klientów oczywiście znalazła się również pani Jagadzka, która tym razem pojawiła się z czarnym, pulchnym zwierzakiem z łysą łatką między oczami i z przymocowanym do obroży kamieniem.
– Również ten kot jest zdrowy – odpowiadam wręcz mechanicznie. Jestem zmęczona. Nie spałam pół nocy, myśląc o słowach Roberta. Czekałam aż sam zadzwoni mówiąc, że to jednak był żart, a Ewa zaraz dostanie maila z prawdziwymi wynikami, ale tak się nie stało. Szczęśliwie, pani Jagadzka nie porusza tego tematu. – Oczywiście, ma lekką nadwagę, ale to nie jest powód do zmartwień w jego wieku.
– Bardzo pani dziękuję, pani doktor. Jest pani naprawdę niezwykła. Poświęca pani moim milusińskim tyle czasu. – Podchodzi i zabiera kota ze stołu.
– Taka moja praca – odpowiadam i patrzę na deszcz szalejący za oknem. – Daleko pani mieszka? Może mój kolega mógłby panią odwieźć?
– Oj dziękuję kochana, ale mam parasol. Jakoś sobie z Sadzusiem poradzimy.
– Ale nie będzie pani iść z kotem w taki deszcz. Nalegam. My i tak już kończymy na dzisiaj, to nie będzie problem. – Patrzę na nią, uśmiechając się.
Pani Jagadzka spogląda na deszcz za oknem i zgadza się po chwili namysłu. Odprowadzam ją więc do drzwi wyjściowych. Mówię Jackowi gdzie ma jechać i polecam, żeby potem jechał prosto do siebie. Chłopak zgadza się i już chwilę później przez okno w gabinecie widzę jak odjeżdżają.
Sprzątam pokój i zbieram swoje rzeczy. W międzyczasie Ewa przychodzi się pożegnać i znika za drzwiami w swoim zielonym płaszczu. Pół godziny później zamykam gabinet i idę zgasić światło w poczekalni. Po drodze zabieram gazetę pozostawioną przez Ewę i kieruję się w stronę kosza na śmieci. Odruchowo spoglądam na pierwszą stronę i czuję, jak uginają się pode mną nogi.
ZAGINĄŁ
Radosław Kisiel
Patrzę na zdjęcie, a moje serce zaczyna walić jak rozszalały młot. Przed oczami mam lekko otyłego, czarnowłosego mężczyznę z łysym plackiem na środku głowy.
– On wygląda jak Sadzuś! – mówię do siebie, ledwo słysząc własny głos.
“Kominiarz, mąż i ojciec dwójki dzieci. W poniedziałek, 6 czerwca 2022 roku wyszedł do pracy i nie wrócił (…)”
– Przedwczoraj – szepczę do siebie, zbierając myśli.
Rzucam się w stronę kosza z nadzieją, że nikt nie wyrzucił jeszcze worka i szukam poniedziałkowej gazety. Pudełka po jedzeniu, butelki, chusteczki latają mi przed oczami. Wyrzucam wszystko na podłogę, do momentu, aż trafiam na mokry papier. Drżącą ręką wyciągam gazetę z kosza. Chcę jak najszybciej sprawdzić pierwszą stronę, choć i tak wiem, co na niej zobaczę. Ze zdjęcia spogląda na mnie uśmiechnięty, rudy mężczyzna. Albert Jawiński, który podobnie jak Kisiel, wyszedł do pracy i nie wrócił.
Siadam na zimnej posadzce. Nie mogę złapać oddechu. Kręci mi się w głowie. Przypominam sobie poniedziałek i Chodziusia machającego łapą do listów na moim biurku.
“To nie może być prawda. To tylko jakiś chory zbieg okoliczności. Bo jak inaczej to by się wydarzyło?” – Myślę, choć słowa Roberta i zachowanie pani Haliny oraz jej kotów upewniają mnie, że tak nie jest.
– O Boże! Jacek! – Zrywam się na równe nogi i w panice staram się odblokować telefon.
Po kilku próbach, w końcu mi się udaje i wybieram numer. Czekając aż odbierze, staram się nie zwymiotować ze stresu.
– Cholera! Odbieraj! – krzyczę i płaczę chcąc wiedzieć, że nic mu nie jest i nie wpakowałam go w niebezpieczeństwo.
– Halo, Anastazja? Coś się stało? – W końcu odbiera i odpowiada spokojnym głosem.
– Nie… To znaczy tak – mówię, próbując się uspokoić. – Byłeś u pani Jagadzkiej, czy wszystko w porządku?
– Tak, a czemu miałoby być inaczej? Bardzo miła kobieta. Taka babcia. Zaprosiła mnie nawet na herbatę. Ty wiesz ile ona ma tych kotów? Całe stado, chyba ze trzydzieści!
– Trzy-dzie-ści – wypowiadam każdą sylabę powoli i aż czuję szum w uszach.
– Noo, całkiem sporo, nie? To czemu dzwo… – nie kończy zdania. Zanosi się głośnym kaszlem, przez który aż odsuwam telefon od ucha.
– Jacek? Co się dzieje?
– Tak… Chyba… zakrztusiłem się śliną – odpowiada po chwili. Słyszę jak łapie powietrze przy każdym słowie.
– Na pewno? Może przemokłeś? – pytam z przejęciem.
Nie odpowiada. Znowu kaszle, tym razem bardziej intensywnie, a mnie żołądek znów podchodzi do gardła.
– Jacek? Jacek! – krzyczę do telefonu jak opętana. – Nic nie rób i oddychaj! Już jadę!
Czuję gwałtowne uderzenie adrenaliny. Podbiegam do recepcji i szukam klucza do mieszkania Jacka w szufladzie. Jednocześnie ciągle słyszę jego kasłanie dobiegające z telefonu. Po chwili mam już klucz w ręce i biegnę do samochodu. Zamykam drzwi wyjściowe w pośpiechu, stojąc na pełnym deszczu.
Wsiadam do samochodu. Kładę kaszlący telefon na siedzeniu pasażera i w panice odpalam silnik. W momencie gdy ruszam, smartfon milknie.
*
Do kawalerki Jacka dojeżdżam w dziesięć minut, wielokrotnie łamiąc przy tym przepisy drogowe. Wbiegam na pierwsze piętro, przeskakując czasem po kilka stopni, a deszcz spływa mi po twarzy i włosach. Gdy z hukiem wpadam do mieszkania, burza cichnie za otwartym oknem, które jako pierwsze rzuca mi się w oczy.
– Jacek?! – wołam od progu. Liczę, że usłyszę choćby jego oddech. Odpowiada mi jednak cisza.
Z duszą na ramieniu wchodzę do głównego pomieszczenia. Patrzę na porozrzucane ubrania i straszny bałagan. W duchu powtarzam sobie, że gdzieś leży, nawet nieprzytomny. Odruchowo wybieram jego numer z nadzieją, że siedzi w łazience. Gdzieś z dołu odzywa się dzwonek. Podchodzę i schylam się po telefon leżący pod stolikiem. Jest cały popękany. Podnoszę się i coś przykuwa moją uwagę. Na blacie leży długopis, a obok niego wydrapane litery:
H E R B
Chciałabym choć chwilę żyć w niepewności, ale od razu w głowie słyszę słowa Jacka: “Zaprosiła mnie na herbatę”. To zdanie przenika moją głowę na wskroś i wraca, niczym złowrogie echo. Jeszcze raz rozglądam się po pokoju. Patrzę na rozrzucone ubrania i wyglądam przez otwarte okno. Nikogo pod nim nie ma. Ja jednak znam już odpowiedź.
*
Prawie nie śpię. Czwartek spędzam jak na szpilkach. Z samego rana dzwonię do Jagadzkiej i oznajmiam, że przyjadę do niej po południu, ze względu na ciągły deszcz. Zgadza się, co napawa mnie dodatkową obawą. Ewie mówię, że Jacek jest chory i dzisiaj nie przyjdzie. Nie wchodzę w szczegóły, gdy pyta mnie co się stało. Mimo tego, przez cały dzień staram się być miła dla wszystkich. Ciągle jednak spoglądam na zegarek i wyczekuję szesnastej.
O piętnastej pięćdziesiąt nie umiem się już skupić i nawet pokaźnych rozmiarów pudel wyślizguje mi się z rąk niczym galareta. Czuję na sobie oceniający wzrok właścicielki, ale nie mogę nic poradzić. Po prostu się boję. Gdy zamykam za nią drzwi, Ewy już nie ma. Wyszła wcześniej pod pretekstem załatwienia obowiązków. Znam ją i wiem, że zrobiła to, bo nie lubi, gdy jestem zdenerwowana. Teraz jest mi to na rękę. Zmieniam kitel i biorę torbę. Zatrzymuję się jednak przed drzwiami. Odwracam się i podchodzę do szafki. Wyciągam ampułkę ze środkiem uspokajającym i napełniam nim strzykawkę, którą chowam do kieszeni kitla. Wychodzę. Gdy chwilę później wsiadam do samochodu, w lusterku widzę swoją przeraźliwie bladą twarz.
*
Dom znajduje się kilka minut drogi od gabinetu. Jest mały, jednopiętrowy. Jasnobrązowe deski dodają uroku, a zielono-żółte okiennice ożywiają ten przerażający dla mnie widok. Podwórko jest małe, a od ulicy oddziela je niski drewniany płot, przed którym parkuję. Kątem oka dostrzegam, że Jagadzka stoi w oknie i patrzy w moją stronę. Wysiadam, udając śmiech i macham do niej na powitanie.
*
W środku witają mnie mocne zapachy herbaty i ciasta oraz widok wielu leniwie przechadzających się kotów.
– Dzień dobry, to kogo dzisiaj badamy? – Nie daję po sobie poznać, jak bardzo się boję.
– Oj, drogie dziecko, skąd ten pośpiech? Mamy przecież czas. Herbaty?
– Nie, dziękuję, przed chwilą piłam – uśmiecham się.
– No dobrze, to chociaż ukroję ciasta. – Odwraca się i znika w kuchni, by po chwili wrócić z dwoma talerzykami i długim nożem w dłoni, na widok którego ściska mnie w żołądku.
Niepewnym krokiem idę za nią do jednego z pokoi. Sprawdzam czy strzykawka jest na miejscu. Po drodze do salonu Jagadzka zatrzymuje się i bez słowa nożem wycina dwa trójkątne kawałki ściany, które następnie kładzie na talerzykach i dalej niesie przed sobą. Oniemiała, nadal idę za nią w stronę centrum domu. Wiem, że mogę nie wyjść stąd cała.
– Piernika? – odzywa się, wręczając mi talerzyk i widelczyk, gdy siadamy w jasnozielonych fotelach naprzeciwko kominka, otoczone przez koty.
Nie odpowiadam. Wodzę oczami za jej dłonią, odkładającą nóż na stolik, a w mojej głowie jawi się tylko piernikowa chatka z baśni o Jasiu i Małgosi.
– Pani jest wiedźmą – mówię, patrząc w podłogę.
– Tak. – Poprawia się w fotelu i uśmiecha. Jej pewność siebie mnie rozsierdza.
– Co zrobiłaś z Jackiem? – Czuję, jak znów cała się trzęsę.
– Polubiłam panią, pani doktor – mówi, a jednocześnie jej głos się zmienia. Jest dużo niższy. – Wiedziałam, że się pani zorientuje, gdy przygarnę kierowcę, ale zwyczajnie nie mogłam się powstrzymać. Było w nim tyle życia.
Po tych słowach pstryka palcami, a zza jej fotela wygląda chudy kasztanowy kot z nadszarpniętym lewym uchem. Teraz stoi obok jej nogi i patrzy na mnie mętnymi oczami.
– Ale dlaczego? – pytam bez emocji, wpatrując się w Jacka.
– Widzisz dziecko. To proste. Lubię żyć i już – odpowiada z lekkością, jakby było to całkowicie normalne.
– Co to znaczy? – Złoszczę się. Chcę wiedzieć, z ciekawości, z obowiązku, z poczucia winy względem Jacka.
– Gdy zamieniam ludzi w koty, odbieram im część życia. Dzięki temu się nie starzeję – mówi wprost, uśmiechając się. – Czasem jednak mam ochotę na coś więcej. Czasem chcę się troszkę odmłodzić.
Jej oczy robią się żółte, a twarz szarzeje. Gdy to zauważam, jest już za późno. Rzuca się w moją stronę, wyciągając przed siebie ręce, które swoim wyglądem przypominają dłonie umarlaka. Nie wiem kiedy przewracam fotel i przelatuję przez cały pokój, by uderzyć w ścianę. Nie mogę złapać tchu. W ustach czuję smak krwi zmieszanej z piernikiem. Oszołomiona, odwracam głowę w jej stronę. Stoi wyprostowana i oblizuje usta wielkim, fioletowym językiem. Znów pstryka palcami. W kominku zapala się ogień, który tańczy teraz niebezpiecznie, sprawiając, że wiedźma jest jeszcze bardziej przerażająca. Znów myślę o Jasiu i Małgosi.
– Nie martw się, drogie dziecko – mówi niskim, falującym głosem. – Na pewno będziesz dobrze smakować.
Podchodzi w moją stronę. Jest teraz większa niż wcześniej. Ból głowy utrudnia mi koncentrację. Obolałą, prawą ręką szukam strzykawki w kieszeni. Szczęśliwie jest cała. Kciukiem ściągam osłonkę z igły i czekam, aż podejdzie bliżej. Mam tylko jedną szansę.
Jej ohydna łapa zaciska się na mojej szyi. W tym samym momencie wbijam jej strzykawkę w kark i naciskam z całej siły. Oszołomiona puszcza mnie, a ja upadam na podłogę, a zaraz obok mnie jej wielkie ciało. Lek działa.
Podchodzę do Jacka i chcę wziąć go na ręce, ale on się nie rusza.
– Obroża! – Sięgam po wciąż leżący na stoliku nóż i przecinam rzemyk.
Kot zaczyna się ruszać i patrzy z przejęciem prosto na mnie. Rzucam okiem na nieprzytomną wiedźmę i powoli idąc w stronę wyjścia uwalniam pozostałych. Ku mojemu zdziwieniu, wolne koty idą w stronę wciąż zaczarowanych i zębami oraz pazurami próbują zrywać kolejne obroże. Widząc to, chwytam Jacka i kuśtykam do drzwi.
– Pani doktor nie skończyła jeszcze badania! – Okropna ręka wbija mi się w ramię i czuję, jak kości zaczynają pod nią pękać.
– To za wszystkich! – Odwracam się na tyle, by wbić nóż w jej brzuch.
Chcę wyciągnąć ostrze, ale ono rozsypuje się wraz z pojawieniem się czarnej krwi. Wiedźma patrzy z wściekłością i przerzuca mnie przez pokój w stronę kominka. Ląduję na podłodze. Upadek jest bardzo bolesny. Czuję jak pękają mi żebra, gdy chcę zasłonić trzymanego w rękach Jacka.
Staram się szybko podnieść. Spróbować uciec przez okno. Wiedźma jednak idzie w moją stronę.
– Zostaw nas! – krzyczę, wręcz błagam o litość.
– Nie. Za dużo wiesz, a ja jestem głodna – odpowiada z uśmiechem.
Zamykam oczy i czekam na najgorsze. Słyszę jej przeraźliwy krzyk. Zatrzymała się. Otwieram oczy i widzę jak koty rzucają się na nią. Nie słuchają jej. Już nie. Gryzą i drapią. Jest ich coraz więcej. Wyglądają jak futrzasta szarańcza obgryzająca roślinę. Spośród małych łap i zębów bucha coraz więcej czarnej krwi, która teraz płynie po podłodze w moją stronę. Nie mogę na to patrzeć, ale nie chcę też przestać. Muszę być pewna. Muszę wiedzieć, że ona już nikogo nie skrzywdzi.
Po kilku długich chwilach jest już po wszystkim. Nie chcę patrzeć na to, co zostało z wiedźmy. Otaczają mnie koty. Mają czarne pyszczki i ubrudzoną sierść. Patrzą na mnie i wiedzą, że je rozumiem.
– Już dobrze. – Wstaję i idę do wyjścia. – Już dobrze.
*
Jem lody. Co chwila przyciskam zimną miskę do siniaków i za każdym razem skręca mnie z bólu. Jacek śpi w koszyku na podłodze. Nie wiem jak to odkręcić. Może to, co mu zrobiła, kiedyś przejdzie. Może nie. Siedzę teraz w szlafroku i obojętnym wzrokiem patrzę na stertę gazików i bandaży walających się tu i tam przede mną. Co chwilę słyszę syreny straży pożarnej. Wiem gdzie jadą. Wiem dlaczego jadą. Przed oczami mam obraz tych wszystkich kotów wybiegających przez drzwi wejściowe, gdy chwilę wcześniej położyłam dywanik przy ogniu pozwalając, by ten się rozprzestrzenił. Tak samo ciągle widzę wiedźmę, a w uszach słyszę jej agonię. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Czuję się podle, bo to przeze mnie Jacek się zmienił, ale wiem, że powstrzymałam to szaleństwo.
Próbuję wstać. Wszystko mnie boli, ale muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Podchodzę do okna i patrzę na pobliskie bloki. Nagle kaszlę, czuję krew w gardle. To pewnie żebra ranią mi płuca. Lekko się obracam, ale kaszel nie ustaje. Zatykam usta nie chcąc obudzić Jacka. Wciąż kaszlę i zamykam oczy. Nagle czuję, jak coś ląduje w moich dłoniach. Boję się spojrzeć, ale ciekawość wygrywa. Otwieram oczy. Między palcami leży koci kłaczek.