Na początku była ciemność. Wszechobecny mrok, wypełniony bezlitosnym chłodem. Chaos spowijał świat, w którym jakikolwiek rozwój zaburzała bolesna wręcz ignorancja. Stworzenia nocy znały jedynie doczesne przyjemności.
***
Pustynia próbowała wyssać z niego ostatnie kropelki wody, które jeszcze resztkami sił trzymały się spękanych ust. Wysuszona na wiór skóra, spalona wielkim Aphoibosem, kurczyła się i piekła niczym smagana ognistym biczem. Ostatnie części skórzanego pancerza porzucił już wiele stadionów temu, teraz półnagi, bez żadnego dobytku, powłóczył nogami w gorącym piasku. Pozostały mu rozpadające się sandały, poszarpana płócienna tunika i prawie już pusty bukłak.
A jego jedynym towarzyszem były wyrzuty sumienia.
***
W tle rozbrzmiewały liry, bębny i bambusowe flety. Obwieszone spiżowymi dzwonkami tancerki wyginały lśniące od oliwy ciała w fantazyjnych pozach. Niczym smukłe gepardy, przeskakiwały lekko z miejsca na miejsce, co jakiś czas muskając gładkimi dłońmi tłuste ciała generałów i urzędników.
Wielki lampion, przypominający gigantyczną kulę ognia, zwisał ze stropu i zalewał obszerne atrium boskim wręcz światłem. Otoczony kratami, symbolizować miał wyższość Pana Nocy nad bratem, którego lud Pseftytów uważał za słabego, podatnego na emocjonalny ból.
Ogniki światła wędrowały po ścianach z piaskowca, okalały zanurzone w ekstazie twarze świętujących, odbijały się od stojącego na podwyższeniu wypolerowanego ołtarza.
– Akhetosie, nalej sobie jeszcze! – krzyknął Makelesz, żłopiący właśnie trzeci dzban wina. Drugim ramieniem obejmował półnagą niewolnicę, przymilającą się do niego sztucznie. – Jak myślisz? Kogo wybiorą na patrona tegorocznych Diobakkeid?
– Nie mam pojęcia – rzucił Akhetos od niechcenia. – Pewnie znowu któregoś z tych wielce wybitnych generałów.
Oparł się wygodniej na poduszkach, chwycił złocony puchar i machnął w kierunku służki. Kobieta przybiegła do niego i zaczęła napełniać naczynie życiodajnym płynem. Drżała, a gdy spojrzał na jej twarz, ujrzał, że oczy i policzki zapadnięte miała jak zostawione do rozkładu ciało.
Kilka kropel wina spadło na jego tunikę.
– Ladacznico zawszona! – wrzasnął Makelesz, i już miał doskoczyć do niewolnicy, gdy Akhetos zatrzymał go gestem dłoni. Kobieta od razu upadła na kolana i przykleiła twarz do podłogi.
– Nic się nie stało, Maki – odparł ochlapany winem meżczyzna, oglądając przebijający się przez skórę kręgosłup służącej. – Swoją drogą, nie mieli nikogo sprawniejszego? Przecież to dziewczę może złamać się wpół od najlżejszego podmuchu wiatru!
Makelesz wypił solidny łyk i rzucił puchar na stół. Kielich odbił się od marmuru, potoczył i upadł u stóp Akhetosa. Ten pierwszy beknął, po czym spojrzał pogardliwym wzrokiem na wciąż klęczącą służkę. Splunął.
– Tak to jest, gdy okazuje się, że Hegemon to jednak tchórz, a nie władca – rzucił Makelesz, po czym parsknął obrzydliwym, gardłowym śmiechem. – He, he, pewnie niedługo zacznie zamieniać nasze kobiety na niewolniczki tyfloskich dzikusów, wyznających ten głupi aphoiboski ognik. Władcy zachciało się okazywać dobroć podbitym ziemiom, a my musimy, kurwa, cierpieć.
– Jeśli cierpieniem nazywasz gwałcenie wycieńczonych wojną kobiet… – odpowiedział jego towarzysz z wyraźną dozą ironii, aż tłustemu Pseftycie zrzedła mina. – Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, przyjacielu.
Makelesz łypnął na przyjaciela spode łba. Jego twarz, z reguły niemiłosiernie tępa, teraz wydawała się przekraczać wszelkie granice ogłupienia. Złocony pas wrzynał się coraz bardziej w pęczniejący od alkoholu i strawy brzuchu.
– A ciebie co ugryzło? – zapytał i beknął.
Akhetos wzruszył ramionami.
– Możesz już odejść – polecił służce, jednak nie reagowała. – Możesz odejść, kobieto! – powiedział głośniej, lecz wciąż nie ujrzał żadnej reakcji.
Widział, że nawet nie drży.
Kucnął przy niej, szturchnął w bark. Nieruchome ciało runęło na bok.
Oczy miała szeroko otwarte. Usta wykrzywione były w ostatnim napadzie strachu. Nie żyła.
Chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie przechodziło mu przez gardło. Nawet pomimo bycia emisariuszem śmierci we własnej osobie. Zabił wielu, ciął ich ciała, zalewał ziemię szkarłatem… a w tym momencie nie mógł powiedzieć niczego.
Bohater Pseftii.
Muzyka nagle ucichła, a całą halę wypełnił przytłaczający dźwięk spiżowych trąb. Akhetos podniósł wzrok w kierunku ołtarza, przy którym stanął teraz Najwyższy Kapłan Diobakkusa. Ubrany był w czerwono-fioletową szatę, okrywającą od stóp do głów zepsute przyjemnościami ciało. Wojownik nie widział jego twarzy, chociaż podejrzewał, że pod kapturem kryje się obleśne oblicze podstarzałego lubieżnika.
***
Pan mroku, Diobakkus, prowadził swych poddanych ścieżką cielesności i tego, co tymczasowe. Oferował im życie w rozkoszy aż po kres wieków, jeśli oni poświęcaliby mu niewinność młodych kobiet i mężczyzn. Diobakkus przyjmował dary, a pierwotnym ludziom oddawał cząstkę błogości, która miała zmienić ich życie na pełne nieustającej ekstazy. Ci, którzy podczas święta ku boskiej czci oddawali się na ołtarzu przyjemności, zostawali naczyniem, noszącym w sobie łaskę Diobakkusa.
***
– Nadszedł ten moment! – rzekł kapłan, którego głos rozszedł się potężnym echem po świątyni. – Najważniejszy moment Diobakkeid, kiedy to nasz pan i władca wybierze patrona! Naczynie, będące następnym prorokiem wszechdobrego Diobakkusa!
– Chwała Wszechdobremu! – odkrzyknęli zgromadzeni.
Dwóch strażników przywlokło wierzgającą młodą dziewczynę. Miała na sobie jedynie skromną, zakrywającą biodra przewiązkę. Krzyczała, wyrywała się, jednak nie mogła dorównać sile żołdaków. Wepchnęli ją na ołtarz z brązu i przywiązali do niego.
– Diobakkus oczekuje od nas ofiary! Tak jak my poimy się winem, on pragnie przyjemności. – Kapłan wzniósł ręce nad głowę. – Naszej przyjemności, którą podarował nam na początku istnienia!
– Chwała Wszechdobremu!
– Wiem, czego potrzebuje. Wiem, kogo potrzebuje! – przemówił kapłan, a wśród świętujących rozległy się szepty i szmery. – Powiedział mi, czyjej przyjemności dziś oczekuje!
Makelesz spojrzał na Akhetosa półprzytomnym, podpitym wzrokiem i wykrzywił usta w parodii uśmiechu. Tamten odpowiedział mu tym samym i z powrotem odwrócił głowę w stronę kapłana.
– No powiedzże kto to, żebym mógł w końcu wrócić do komnat – mruknął czempion pod nosem, ale nieco zbyt głośno, gdyż zwrócił na siebie uwagę przyklejonej do Makelesza niewolniczki. Nie dawał tego po sobie poznać, chociaż od spojrzenia niebieskich oczu wstrząsnął nim chłodny dreszcz.
Cisza.
– Diobakkus pragnie…
Niepewność.
Kto tym razem?
– Akhetosa z Kathartírio!
Zaklął pod nosem.
Poczuł spojrzenie setek par otumanionych oczu, rwących jego duszę na kawałki.
Pieprzeni, zakłamani Pseftyci, pomyślał. Miałem im teraz posłużyć jako przykład. Ja, czempion z Kathartírio, ziemi targanej wieczną wojną.
– Och… No, no… – wybełkotał Makelesz, zaciskając tłustą łapę na piersi niewolnicy.
Akhetos nie zauważył, kiedy obok wyrosło nagle dwóch świątynnych akolitów. W jednej dłoni trzymali kostury, drugie położyli na jego barkach i zaczęli prowadzić ku ołtarzowi. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, potykał się co rusz o własne stopy.
– Z pogranicza? – szepnął któryś ze zgromadzonych.
– Ale że z ziemi nieczystej? – dodał inny Pseftyta.
– Rozumiem, że to czempion, ale czy Diobakkus nie mógł wybrać kogoś… wierniejszego? – wymamrotała obwieszona kryształowymi naszyjnikami kobieta.
– Cicho! – wysyczał ktoś. – Taka jest wola naszego pana!
Przywlekli go do zdobionego stołu. Dziewczyna już nie wierzgała, a leżała spokojnie. Była piękna. Najpiękniejsza tyfloska kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Gładkie rysy twarzy, lekko zakrzywiony, orli nos i podkreślone czernidłem oczy. Miała może szesnaście lat.
Spojrzał na kapłana. Ten zbliżał się paradnym krokiem, powoli, aż w końcu podszedł na odległość stopy i położył dłonie na ramionach czempiona.
– Jesteś wybrańcem, Akhetosie – rzekł, a po chwili, prawie bezgłośnie, zasyczał. Wraz z groteskowym odgłosem ukazał rozdwojony, wężowy język. – Pokaż Diobakkusowi, jak bardzo jesteś mu wdzięczny.
Odwrócił się do publiczności, znów uniósł ramiona, i krzyknął:
– Połączcie się!
– Chwała Wszechdobremu!
Nie, nie, nie, przecież tak nie można! pomyślał Akhetos.
Ale musiał.
Wspiął się na ołtarz, usiadł okrakiem na ofiarnej niewolnicy i zbliżył twarz do jej ust.
– Zabij mnie… Proszę – wyszeptała. – Nie chcesz tego zrobić. Proszę. Wyślij mnie do Aphoibosa.
Wszyscy czekali, aż rozpocznie rytuał.
– Wojowniku… proszę… Po rytuale nie ma już odwrotu.
Ciepła łza spłynęła po jej policzku i dotknęła jego skóry.
***
Aż z chaosu narodził się Aphoibos. Brat Diobakkusa z tej samej matki, chociaż całkowicie inny. Dla niego wartości leżały w innych sferach, od narodzin zgłębiał tajemnice istnienia, ludzkiego umysłu, czy wdzięku gwiazd na nocnym niebie. Szukał niematerialnego piękna każdego zjawiska, nawet tych, które należały do ciemności. Stworzył w końcu duszę, a jej tułaczki napawały bóstwo dumą i satysfakcją. Wiedział, że jest dobra, gdyż dać mogła życie wieczne.
***
Łza, która obudziła sumienie wojownika. Przypomniał sobie, jak zniewolili jego rodzinę. Jak wyrwali mu dzieciństwo, żeby został czempionem. Jak wyplenili pochodzenie, jak próbowali zastąpić serce zepsutym naczyniem. Jak chcieli zrobić z niego bezwzględną bestię, oferując w zamian wolność dla pobratymców. Ale już wiedział, że dawno ich zamordowali lub sprzedali. Wychowywali go w kłamstwie, więc i on pielęgnował własne pozory.
Tak jak Najwyższy Kapłan powiedział.
Nadszedł ten moment.
Akhetos skoczył ku pierwszemu ze strażników, jednym uderzeniem w grdykę pozbawił go tchu. Wyrwał mu z dłoni włócznię i cisnął nią prosto w pierś drugiego żołdaka. Wyszarpnął xiphos z pasa żołnierza i pomknął ku więzom ofiary.
Rozległo się brzęczenie spiżowych pancerzy. Zbliżały się posiłki. Zgromadzeni Pseftyci nie uciekali, wręcz przeciwnie, wpatrywali się w całe zajście z największym zainteresowaniem.
Czempion rozciął pętające dziewczynę sznury. Odbił w bok, a miecz strażnika przemknął tuż obok jego ramienia. Szybki obrót i podcięcie żołdaka pod kolanem. Ten padł z wrzaskiem na posadzkę.
Wtem całe atrium zadrżało. Zatrzęsła się ziemia, jak gdyby wybuchnąć miał właśnie ogromny wulkan.
– Nie! – krzyknął kapłan. – Rozwścieczyłeś Diobakkusa, wybrańcze!
Złapał się za głowę i upadł na kolana.
– Akhetosie! Możesz jeszcze odwrócić gniew naszego pana…
Nie zdołał dokończyć. Xiphos wojownika wbił się w jego kark, trysnął karmazyn.
Jednego potwora mniej, pomyślał.
Krzyk setek gardeł. Wzburzony tłum, tratujący pechowych świętujących.
Akhetos poczuł uderzenie w plecy. Piekący ból rozszedł się po skórze.
Stracił równowagę.
Odwrócił się i ujrzał zakrwawione ostrze jednego z żołdaków. Szczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu. Już miał odwdzięczyć się pięknym za nadobne, gdy całym atrium ponownie zatrzęsło.
Czempion odepchnął żołnierza na bok i spojrzał na ołtarz. Dziewczyny już nie było. Wybiegł ze świątyni, zeskoczył na piasek. W oddali majaczyła sylwetka uciekającej niewolnicy.
Powietrze. Swoboda.
Rześka, nocna atmosfera wypełniła jego płuca, pociągnęła ku wolności.
Pobiegł za uciekinierką. Obrócił się na moment, tylko po to, żeby ujrzeć świątynię trawioną ogniem zniewolonej cząstki Aphoibosa. W tym samym momencie podniesiono alarm w całym polis. Zadęły trąby, na wieżach zaczęto zapalać stosy. Zza pleców dobiegał do Akhetosa desperacki, pełen bólu wrzask setek gardeł, gdy te ginęły w ogniu i niknęły pod zapadającym się piaskowcem.
Brama i mury były coraz bliżej. Strażnicy naciągali cięciwy, błysnęły w mroku nocy zapalane pochodnie. Nadrabiał dystans do dziewczyny, jeszcze chwila i mógłby złapać ją w ramiona…
– Aphoibos zwycięży! – krzyknęła uciekinierka. – Światło zwycię…!
Świst.
Dziewczyna opadła głucho na piasek.
– Dlacz… – Nie zdążył dokończyć.
Kolejna strzała wylądowała tuż obok jego stopy. Następna wbiła się w nieruchome już ciało niewolnicy.
Przeciągły pisk wypełnił umysł Akhetosa.
– Nie! – wrzasnął przez ściskane żalem gardło.
Strażnicy biegli w jego stronę. Widział brązowe pancerze i rozwścieczone twarze. Mknęli ku niemu, a on po prostu stał. Nie mógł się ruszyć. Od tyłu oberwał czymś tępym w skroń. Ciemność.
***
I stworzył dzień, bowiem nie mógł zdzierżyć bezprawia nocy. Wyruszył na wojnę z bratem, której jednak żaden z nich nie wygrał. Aphoibos objął pieczę nad dniem, a Diobakkus pozostał panem mroku. Od tego momentu rządzili ludzkością po równo. Granica dwóch państw nigdy nie zaznała spokoju.
***
– Zgodnie z prawomocnym wyrokiem Najwyższej Świątyni Diobakkusa – zaczął oficjel – za zbrodnie popełnione przeciwko ludowi Pseftytów, skazuję ciebie, Akhetosie z Kathartírio, na pustynną tułaczkę aż po kres twych dni. Jakieś pytania?
Pociągnął łyk wody.
– Ech, a bym mu uciął ten głupi łeb – wtrącił jeden z żołnierzy eskorty.
– Milczeć! – nakazał urzędnik. – Taka jest decyzja samego Diobakkusa i Archonta!
Podszedł do Akhetosa i rzucił mu bukłak pod nogi. Nachylił się nad jego uchem, tak blisko, że tamten czuł na skórze parszywy oddech oficjela.
– A to po to, żebyś nie zdechł za szybko – wymamrotał. – Powinieneś zostać wybebeszony żywcem, ale to byłoby zbyt proste. Zbyt… szybkie.
Odsunął się, wskoczył na konia, machnął ręką na żołnierzy i pojechali w kierunku wiecznej nocy.
Były czempion odwrócił się. Omiótł wzrokiem krainę, która niegdyś była jego domem. Jałowa, wypalona i zbezczeszczona. Tylko tyle zostało z rodzinnych ziem Akhetosa.
Pozostało mu iść w stronę słońca.
***
Pustynia próbowała wyssać z niego ostatnie kropelki wody, które jeszcze resztkami sił trzymały się spękanych ust. Wysuszona na wiór skóra, spalona wielkim Aphoibosem, kurczyła się i piekła niczym smagana ognistym biczem. Ostatnie części skórzanego pancerza porzucił już wiele stadionów temu, teraz półnagi, bez żadnego dobytku, powłóczył nogami w gorącym piasku. Pozostały mu rozpadające się sandały, poszarpana płócienna tunika i prawie już pusty bukłak.
A jego jedynym towarzyszem były wyrzuty sumienia.
Wyrzuty, bo zbyt długo zwlekał z decyzją o porzuceniu Diobakkusa.
– Aphoibosie… – wychrypiał ostatkiem sił. – Aphoibosie… odezwij się… proszę.
– Czegóż pragniesz, Akhetosie? – rozległ się uspokajający głos w głowie wojownika.
Uśmiechnął się. Z popękanych ust pociekły strużki krwi.
Podniósł wzrok. Miał wrażenie, że słońce pęcznieje. Zajmowało coraz większą część sklepienia, aż w końcu przysłoniło cały widok.
– Proszę… przyjmij mnie… w swe ramiona…
– Dlaczegóż miałbym to zrobić?
Jego kolana dotknęły piasku.
– Aphoibosie… przez lata… tłamsiłem twój głos… – ledwo artykułował słowa. – Miałem już dość… życia w kłamstwie…
– Dlaczegoż to nie wróciłeś w ogień, trawiący świątynię mojego brata?
– Nie chciałem… nie chciałem ginąć jako Pseftyta, Aphoibosie. – Podniósł wzrok, a boski blask przysłonił jego oczy bielmem. – Nie mogłem zakończyć żywota będąc kimś, kim nie jestem.
Aphoibos zszedł na ziemię. Akhetos usłyszał kroki bosych stóp na piasku, zbliżających się powoli ku niemu. Poczuł na ramionach kojący dotyk gładkich jak marmur dłoni.
W sercu zagościł spokój.
– Doceniam podróż twej duszy.
Akhetos upadł twarzą na ziemię. Słońce paliło jego ciało, chociaż czuł kojący dotyk bóstwa. Mięśnie drętwiały, ale nie sprawiały mu bólu. Palce zanurzały się w piasku, choć miał wrażenie, że nikną w chłodnej wodzie.
– Jednak wiedz, że twoja tułaczka dopiero się zaczyna – dodał.
Po tym czempion zasnął.
***
I na wieki wieków Akhetos skazany został na bezwiedną wędrówkę przez pustynię i spalone nienawiścią ruiny miast. Zagubiony pomiędzy konfliktem Aphoibosa i Diobakkusa stąpa po Kathartirios, czekając na tego, kto uwolni czempiona z kajdan sumienia i przeprowadzi do świata urodzaju.