
Niebezpiecznie jest wiedzieć niewiele. Wiedzieć wiele też.
(Albert Einstein)
Pióro wieczne ze złotą stalówką skrzypiało, gdy Moriarty w milczeniu zapisywał arkusz papieru, który nosił tytuł „Wstępna ocena stanu pacjenta”. Widać było, że zastanawia się nad wypełnieniem każdej z licznych rubryk.
Pióro wyglądało na naprawdę drogie, a spory diament, osadzony na szczycie platynowej nasadki, czasami niespodziewanie błyskał odbitymi refleksami światła włączonego mlecznego żyrandola.
Wreszcie Moriarty zakończył. Splótł dłonie i w milczeniu patrzył na łysego jak kolano człowieka, siedzącego po drugiej stronie błyszczącego niczym lustro biurka z hebanu.
– Krótko mówiąc, twierdzi pan, że ostatnio nic się panu nie udaje… – Głos doktora przerwał przedłużającą się ciszę. Z widocznym namysłem postukał palcem w blat. – Albo inaczej… – dodał po chwili. – Wszystko się panu, panie Egg, sypie.
Egg wolno pokiwał głową.
– To nie do końca tak… – Pacjent uśmiechnął się niepewnie. Mignęła mu myśl, że ten ceniony psychiatra lubi notować wszystko ręcznie i popisywać się przy tym swoim wspaniałym piórem. Upodobania Moriarty’ego nie miały jednak teraz znaczenia: dla Egga znacznie istotniejszy był coraz bardziej niepokojący go stan własnego umysłu. – Szczerze powiedziawszy – Egg kontynuował wolno – jest tak, że od dłuższego czasu zachowuję się jak ostatni bałwan. Mówiłem już panu, że jestem redaktorem w paru wydawnictwach, zajmujących się literaturą fantastyczną. Świetnie mi szło. Wysokie nakłady, rozchwytywane w okamgnieniu… Prowadziłem też renomowane witryny literackie.
Moriarty słuchał uważnie.
– W obecnych czasach praca zdalna to nic trudnego – ciągnął Egg. – I naprawdę nieźle płacą. Widzi pan, reklamodawcy sporo łożą, i to bez wahania… Dwa miesiące temu nagle wydarzyło się coś zupełnie niezrozumiałego… Ten stan stale się pogłębia.
Ciężko westchnął.
– Zapominam o wszystkim, uciekają mi daty i terminy. Zawalam sprawy, jedną po drugiej, a klienci, użytkownicy i webmasterzy kipią wściekłością. Nic mi się nie udaje. Podobnie jest w redakcjach czasopism.
Moriarty z namysłem wpatrywał się w twarz Egga.
– Przepraszam za kolokwializm – ciągnął Egg – ale czuję się tak, jakby ktoś urwał mi jaja. Porównanie oddaje istotę sprawy. Polecono mi pana jako specjalistę od takich przypadków. Nalegano, żebym pana odwiedził…
Gabinet Moriarty’ego był mieszaniną wysmakowanej elegancji i funkcjonalności, sprawiał jednak bardzo przytulne wrażenie. Jeden tylko element wyraźnie raził nietypowością: białe drzwi w ścianie za plecami lekarza, z wielką, mosiężną klamką, wykonane z litego drewna. Przypominały używane dawno temu frontowe drzwi szpitalne.
Egg zerkał na nie niepewnie. Sprawiały dziwne i bardzo niepokojące wrażenie.
– Kryzys wieku średniego i wypalenie zawodowe… – Głos Moriarty’ego zmusił Egga do odwrócenia spojrzenia. – Nadmienię, że to bardzo wstępna diagnoza. Terapia jest prosta: długi urlop, ograniczenie ilości zajęć, pewnie rezygnacja z jakiegoś etatu, może dwóch. Znalezienie sobie czegoś nowego… Wtedy szybko dojdzie pan do siebie.
– Chyba, że sprawa jest znacznie poważniejsza – ciągnął po chwili milczenia. – O wiele bardziej złożona… To wymaga jednak gruntownych i kompleksowych badań. Być może, właśnie z tego powodu usilnie pana namawiano do złożenia mi wizyty.
Doktor dziwnie się uśmiechnął.
– Co pan przez to wszystko rozumie? – ostrożnie zapytał Egg.
Stojący w rogu gabinetu wentylator szumiał cicho.
– Może od razu rozpocznijmy poszerzoną analizę. – Moriarty ponownie wziął do ręki pióro. Zrobił jakiś znaczek na arkuszu wstępnej oceny. – Rozumie pan wyraz „android”?
Mocno zaakcentował ostatnie słowo.
– Nie wiem, co on znaczy. – Redaktor w obronnym geście podniósł ręce. – Mówiłem już, że o wielu sprawach nie pamiętam. Chyba bezpowrotnie już o nich zapomniałem…
– A przecież para się pan też literaturą fantastyczną. – Psychiatra splótł dłonie pod brodą. – Następne pytanie: pewien znany pisarz przewidział istnienie androidów. Wie pan, jak brzmiało jego nazwisko i tytuł książki?
– Nie. – Egg potrząsnął łysą głową. – Wiedza szybko ulatuje mi z mózgu… Nie pojmuję, o czym pan mówi. Dlaczego pan drąży ten temat?
Nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na solidnie wyglądające białe drzwi.
– Pytam, bo pan może być właśnie androidem. – Moriarty kaszlnął. – Androidem z wyczerpującym się źródłem zasilania. Wydaje się to panu nieprawdopodobne? A jednak…
Piękne, białe zęby doktora błysnęły w szerokim uśmiechu.
– Widzi pan – psychiatra zmienił ułożenie dłoni – swego czasu kilka największych i bardzo bogatych światowych wydawnictw wpadło na pomysł stworzenia redaktorów doskonałych: rzutkich, ekspansywnych, wiedzących prawie wszystko, pracujących bez wytchnienia. Wbudowane wspomnienia, wmontowane przekonanie o ludzkiej cielesności, dodatkowo potwierdzone spożywaniem normalnych pokarmów oraz wydalaniem kału i moczu, sfabrykowana przeszłość… Te, nazwijmy je tak, wytwory, święcie wierzą w swoje ludzkie istnienie, a w rzeczywistości są tylko bardzo nietypowymi robotami wysokiej klasy, wykorzystującymi ciało ludzkie, jego mózg i kilka innych podrzędnych człowieczych funkcji. Androidami… Niestety, wszystkim powoli wyczerpują się źródła zasilania. Powiedzmy dla uproszczenia, że baterie.
W zapadłej ciszy Egg wyraźnie usłyszał dźwięk, zgrzyt, jakby ktoś po drugiej stronie muru przekręcał klucz w zamku. Klamka poruszyła się dwa razy.
Moriarty nie zwrócił uwagi na metaliczny chrobot.
– Pan żartuje. – Egg potrząsnął głową. – Wypraszam sobie takie głupie dowcipy!
Chusteczką otarł twarz. Nagle pokryła ją gruba warstwa potu.
Egg wpatrywał się w mokry spłacheć batystowej tkaniny, jakby niespodziewanie stanowiła teraz widome potwierdzenie jego ludzkiego istnienia. Niepewnie uśmiechnął się.
– Niech mi pan uwierzy, że nie. – Psychiatra wbił wzrok w oczy człowieka po drugiej stronie biurka. – To, o czym mówię, potwierdziły sekcje. Niezwykle kłopotliwa sprawa, więc nikt o niej nie mówił i nie mówi głośno. Skrzętnie okryto ją całunem milczenia.
– Potwierdziły wtedy, kiedy jeszcze wykonywano sekcje… – dodał po chwili. Ponownie dziwnie się uśmiechnął.
Teraz starannie modulował głos, jakby prowadził akademicki wykład.
– Oczywiście, to tylko alternatywne rozpoznanie – kontynuował. – Przeprowadzimy dalsze badania, a zaczniemy od tęczówki i źrenicy oka. Nie wyobraża pan sobie, ile mogą powiedzieć o tym, co kryje się za nimi głębiej. Dysponuję odpowiednim sprzętem. Najnowszym…
Szczupła dłoń wskazała drzwi w bocznej ścianie, z mleczną szybą pośrodku.
Egg ponownie wytarł nadal spocone czoło.
– Przyjmując nawet tę diagnozę za trafną, chociaż w nią oczywiście wątpię – wystękał po chwili głosem pełnym nadziei – problem właściwie sprowadza się do odnowienia źródła zasilania. Wymiany baterii, jeżeli pan woli to określenie. Wtedy wszystko wróci do normy…
Klamka w białych drzwiach poruszyła się, jakby ktoś sprawdzał, czy zamek się nie zacina. Obaj nie zwrócili na to uwagi.
– Myli się pan… – Psychiatra z uwagą oglądał wypielęgnowane paznokcie swoich długich palców. – Android to nie robot, zwykły mechanizm naszpikowany elektroniką, z możliwością wymiany podzespołów, chociaż i nie człowiek. Sekcje wykazały, że ta seria wyrobów nie posiada możliwości regeneracji. Naprawdę przykro mi…
Twarz Egga wyrażała niepewność. Miął w dłoni wilgotną chusteczkę.
– Jaką więc zastosuje pan terapię, gdybym jednak okazał się androidem? – zapytał w końcu.
Psychiatra niedbałym gestem strzepnął z klapy pięknie skrojonej marynarki niewidoczny pyłek.
– Wyjdzie pan tamtędy albo też ktoś pana tam wyniesie. – Podniesiony kciuk Moriarty’ego wskazał przejście za jego barkami. – Te białe drzwi prowadzą do zakładu utylizującego zbędny sprzęt biurowy.
Głos doktora niespodziewanie stwardniał.
– I niech pan nie stawia oporu, bo nie warto – rzucił. – Ludzie, którzy na pana czekają, są wprawieni z radzeniem sobie z kupą złomu pomieszaną z kawałkami ludzkiego mięsa, którą pan niebawem się stanie…
Zdecydowanym ruchem wrzucił do stojącej za biurkiem niszczarki tak starannie niedawno wypełniany arkusz papieru i nacisnął włącznik.
***
Moriarty przeciągnął się, wstał z fotela i poruszył klamką w białych drzwiach. Skrzypiała, i to mocno.
Doktor doszedł do wniosku, że zamek należy wreszcie naoliwić. Odpowiednim smarem, takim, który w przyszłości nie spowoduje zacięć. Przy osadzaniu drewnianego zamknięcia przejścia w murze ludzie, którzy to robili, zwracali na to uwagę, z naciskiem twierdząc, że towot albo pospolita oliwa do tego się nie nadają.
Moriarty dobrze znał przyczyny złego funkcjonowania starego zamka. Po prostu, rzadko go ostatnio używano i nikt nie zaprzątał sobie głowy jego konserwacją. To było oczywiste: jego zleceniodawcy szacowali, że z tej serii, do której zaliczał się Egg, pozostało zaledwie kilka sztuk. Może nawet ten dzisiejszy pacjent był ostatnim z nich… Resztę albo już wybito, albo po prostu przestali funkcjonować. W aktach zgonu jako przyczynę śmierci wpisywano nagłe ustanie akcji serca. Niekiedy ukazywały się patetyczne nekrologi, jeżeli dany osobnik był bardziej znany. Nikt niczego nie dociekał, bo zmarli nie mieli przyjaciół, rodzin i dzieci, a Moriarty bardzo dobrze wiedział, dlaczego. Przy ich konstruowaniu wyeliminowano seksualizm, a w pamięci dawnych redaktorów zapisano niezłomne przekonanie, że są impotentami.
Doktor rzucił okiem na ścienny zegar. Było już późne popołudnie, a Egg był ostatnim pacjentem. Należało zamknąć gabinet i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udać się do domu, położonego w jednej z ekskluzywnych dzielnic Londynu.
Moriarty uśmiechnął się skąpo.
Dzisiejszy dzień zakończył się sukcesem, chociaż zachowanie Egga budziło jego niesmak. Odbierał je jako pospolitą farsę, ale nie dziwiło go: w jednej chwili okazało się, że świat, w którym żył niedawny pacjent, wszystko, w co głęboko wierzył, wali się w gruzy, a te nieubłaganie zamieniają się w proch.
Moriarty wykrzywił twarz i wzruszył ramionami w gestach pełnych pogardy.
Cóż – pomyślał. – Wytwór wąsko wyspecjalizowany, trudno było spodziewać się po nim czegokolwiek innego. Nawet nie pojmował, że w rzeczywistości jest cyborgiem, a ja wyrazu „android” użyłem jako przykładu… Dobrze, że za nim szybko stworzono inne cyborgi, znacznie doskonalsze, w tym i mnie, o czym Egg już nie wiedział…
Jutrzejsza doba zapowiadała się zdecydowanie lepiej, bo wczesnym rankiem miał odwiedzić pewien zakład, kryjący się pod szyldem „Klinika zabiegów plastycznych”, w którym zostanie dokonana wymiana jego podzespołów zasilania. Jeszcze nie wykazywały wyczerpania, ale kres ustania ich pracy nieuchronnie nadchodził.
W sterylnie czystych salach z frontu rzeczywiście wykonywano zabiegi upiększające, ale prawdziwą działalność prowadzono na zapleczu, w pomieszczeniach, eufemistycznie określanych jako „magazyny”. Nikt niepowołany tam nie zaglądał, tylko zaufani pracownicy, a także cyborgi trzeciej generacji, takie, jak Moriarty. Sam proces wymiany nie był prosty i trwał dobrych kilka godzin, był bardzo poważną i skomplikowaną operacją techniczną, ale, jak dotąd, zawsze przebiegał pomyślnie.
Moriarty cieszył się z tego, chociaż pospolite ludzkie uczucia były mu obce, bo przecież jeszcze miał tyle pracy do wykonania…
Dziwny dźwięk dobiegł zza jego pleców, zgrzyt ponownie przekręcanego klucza w zamku. Zupełnie niespodziewany, bo przecież sprawa niedawnego gościa została całkowicie załatwiona.
Doktor doszedł do wniosku, że pewnie obsługa punktu utylizacji też zauważyła kłopoty, które sprawia stare zamknięcie. I zabrała się za naprawianie usterki.
Białe drzwi otworzyły się z piskiem niesmarowanych od dawna zawiasów.
Moriarty nie znał kilku ludzi, którzy niespodziewanie pojawili się w gabinecie. Byli ubrani w kombinezony robocze, na głowach nosili maski ochronne i kaski, ale tak zawsze bywało. Od poprzedników różniło ich to, że w dłoniach mieli przedmioty, wyglądające na broń, zaopatrzone w długie tłumiki.
Przynieśli ze sobą także narzędzia murarskie: kielnie i szpachlówki, a w sporym nosidle już rozrobioną zaprawę.
– Niech pan nie stawia oporu, naprawdę nie warto… – stwierdził najwyższy z niespodziewanych przybyszy. – Postaramy się, żebyś nie czuł bólu. I załatwimy to szybko.
Celnie wymierzony strzał rozłupał Moriarty’emu czaszkę. Runął na podłogę. Raz za razem głowę psychiatry rozrywały kolejne pociski. W końcu znieruchomiał.
Na pokrwawionym blacie biurka nadal leżało piękne wieczne pióro.
Jeden z zabójców, ten, który pierwszy nacisnął spust, wziął je do ręki.
– Wspaniałe! – stwierdził krótko. – VanCleef, pewnie nie mogę go zabrać?
Człowiek noszący nazwisko VanCleef odpowiedział natychmiast:
– Trzeba je zostawić… Ktoś mógł je zapamiętać, a znalezione u ciebie, stanowiłoby dowód rzeczowy. Zaczęto by się zastanawiać, skąd je masz i dlaczego psychiatra zniknął…
Pokiwał głową.
– Do roboty, chłopcy! – zakomenderował. – Nie może zostać nawet ślad istnienia Moriarty’ego! Dokładnie zmyć blat biurka, a potem wysuszyć! Wiecie, że jak tutaj skończymy, od razu zabieramy się za likwidowanie naszego punktu!
Grupa pracowała sprawnie. Białe drzwi w ciągu kilku minut zostały wymontowane. Ułożono na nich zwłoki, które niezwłocznie wyniesiono. U wylotu przejścia, po drugiej stronie, słychać było jazgot silnika pilarki, przełączonego na wysokie obroty. Zapewne jakaś inna grupa już pracowała przy ćwiartowaniu trupa.
Położono pierwszą warstwę cegieł, potem kolejną, następne najwidoczniej miały szczelnie wypełnić przejście w ścianie.
– Czemu został zutylizowany? – Któryś z mężczyzn rzucił kolejne pytanie. – Chyba w sumie nieźle się sprawował…
– Był już ostatnim z tej serii, o czym, na szczęście, nie wiedział – odpowiedział VanCleff – Stał się niepotrzebny, a stanowił dowód istnienia tych istot. A poza tym, nasza firma zakończyła prace nad kolejną generacją takich tworów… Dopiero one zwieńczyły nasze starania. Wkrótce staniemy się największą i najbardziej wpływową korporacją świata. Dominatorem…
Mocno zatarł dłonie, teraz upaćkane krwią: pewnie zabrudziły się, gdy pomagał w wynoszeniu zwłok.
Człowiek, który strzelił pierwszy, ponownie przybliżył do oczu platynowe pióro wieczne. Diament na końcu nakładki jeszcze raz odbił światło nadal palącej się lampy.
– Naprawdę szkoda, że nie mogę zabrać tego wspaniałego wyrobu… – stwierdził z żalem. – Ten sukinkot, Moriarty, w końcu przydałby się do czegoś nam, ludziom…
W głosie mężczyzny zabrzmiała niezachwiana pewność siebie.
***
James VanCleef z upodobaniem smakował w myślach dwa słowa: „nieśmiertelność” i „doskonałość”. Najpierw pierwsze, potem drugie, i tak na zmianę.
Doszedł w końcu do wniosku, że nieśmiertelność ma o wiele większe znaczenie, może nawet kluczowe, bo o tym, że jest doskonały, wiedział od chwili swojego stworzenia, gdy zaczął istnieć. Dobrze pamiętał chwilę pojawienia się w jego umyśle imienia i nazwiska, a także wszystkie szczegóły następnych lat życia tak, jakby wydarzyły się wczoraj.
Sądził też, że ten najnowszy system zasilania i podtrzymywania funkcji życiowych, od początku funkcjonujący w jego ciele, umożliwia prawdziwą nieśmiertelność. Wymiana istotnych elementów była w sumie nieskomplikowana i wcale nie tak czasochłonna, a działały bez odnawiania bardzo długo, przez szereg lat. Takie otrzymał zapewnienia i głęboko w nie wierzył, bo mimo wielu lat istnienia nie dostrzegał potrzeby poddania się kuracji naprawczej. Sądził więc, że jego twórcy zapewnili mu i jego towarzyszom – było ich zaledwie nieco więcej od tuzina – długowieczność istnienia bardzo zbliżoną do nieśmiertelności, a może nawet prawdziwe istnienie bez końca.
Ta prosta i oczywista konstatacja stała się jedną z głównych przesłanek narodzenia się w mózgach cyborgów ostatniej serii wielkiego planu, od kilku lat z sukcesem konsekwentnie realizowanego.
James siedział na werandzie swojej małej willi, położonej na jednej z odległych przedmieść Londynu i rozkoszował się paleniem doskonałej kubańskiej cygaretki. Lubił tytoniowy dym, a jeszcze bardziej uwielbiał to, że jego komórki czuciowe sprawują się znakomicie, może nawet ciągle się udoskonalają. Specjalnie pozostawiono je w ciele ludzkiego nosiciela, który stał się budulcem jego organizmu: spisywały się coraz lepiej. Nie mógł wykluczyć ich rozwoju, bo jeszcze, mimo wielu starań, nie poznał do końca możliwości swojego jestestwa cyborga ostatniej generacji. Zapach cygaretek i papierosów stanowił wspaniałą przykrywkę funkcjonowania serii takich jak on istot. Nikomu, kto odwiedziłby jego lokum, poczuł zapach tytoniowego dymu i zobaczyłby go zaciągającego się głęboko, nie przyszłoby nawet do głowy, że obcuje z organizmem, w dużej mierze sztucznym, niewyobrażalnie bardziej doskonałym od człowieka.
VanCleef starannie zgasił niedopałek i podszedł do okna z widokiem na pięknie utrzymany ogród. Niedawno padało i wiosenny deszcz pobudził do życia żonkile: zaczęły kwitnąć.
James kochał kwiaty, ich zapach i wygląd, ale to nie miało teraz znaczenia. Sądził, że te dziwne uczucia są pozostałością wspomnień z mózgu człowieka, dawcy jego ciała. Ważniejsze było jednak zupełnie coś innego: egzekucja Moriarty’ego przebiegła sprawnie. Po psychiatrze nie pozostał najmniejszy ślad. Ciało pokawałkowano na strzępy i wyrzucono na wielkie wysypisko metalowych odpadów. VanCleef wiedział, że szybko trafią do jakiejś huty.
James ponownie począł analizować konieczność zabójstwa. I po raz kolejny doszedł do wniosku, że było nieuniknione.
– Moriarty za dużo wiedział. I mógł się domyśleć, że stał się niepotrzebny – mruknął pod nosem. – Cyborg zaledwie trzeciej generacji, ale, przyznaję, bystrzak… Chyba wprowadzono w jego ciało jakieś modyfikacje. Mógłby desperacko chwytać się każdej możliwości dalszej egzystencji, chociażby była zwykłą ułudą albo pospolitą bujdą… Za cenę dalszego życia opowiedziałby wszystko, o czym wiedział.
VanCleef sięgnął po kolejną cygaretkę. Rozsiadł się teraz na wspaniałym krześle Chippendale’a z szerokimi oparciami dla rąk i postawił na jednym z nich kryształową popielniczkę. Miała specjalnie przygotowane wgłębienie.
Wygodnie wyciągnął nogi.
Począł teraz analizować zachowanie się ludzi uczestniczących w morderstwie Moriarty’ego.
Wykrzywił w grymasie rozbawienia pięknie wykrojone wargi.
Zachowali się tak, jak powinni, sprawnie i beznamiętnie wykonali trudną robotę. Pewnie nie tylko dlatego, że zostali suto opłaceni i byli zawodowymi zabójcami. Głęboko wierzyli, że niebawem ich firma, wielka korporacja, mający swoje człony prawie we wszystkich państwach, zajmująca się opracowywaniem i wdrażaniem w życie najnowszych technologii, stanie się dominatorem światowego rynku, a oni sami będę pławić się w bogactwie…
Nie wiedzieli tylko, że najważniejsi naukowcy i finansiści, którzy opracowali w zaciszach swoich gabinetów ten projekt, już nie żyją. Przydarzało im się coś zwykłego, banalnie prostego, nie budzącego zdziwienia: wypadki samochodowe ze skutkiem śmiertelnym, rozległe zawały kończące się zgonem albo też samobójstwa w stanach ciężkiej depresji… I że ich, zwykłych morderców, też niebawem spotka podobna śmierć.
Wielki plan nie został zmieniony, tylko miejsca najważniejszych ludzi korporacji zajęły cyborgi tej generacji, której jednym z członków był on, James VanCleef. Kilku ważnych mężczyzn i kobiet zostało jeszcze do wybicia, ale to była tylko kwestia czasu.
Wtedy dominatorami staną się oni i sukcesywnie poczną poszerzać swoje władztwo…
Coś przypomniało się Jamesowi: wspomnienie archaicznego elementu gabinetu Moriarty’ego rodem z dawnej epoki, białych drzwi z litego drewna. Nie zostały zniszczone, tylko wyniesione, a potem, na polecenie Jamesa, wywiezione. Po prostu wzbudziły jego zaciekawienie i chciał się im dokładnie przyjrzeć: były reliktem dawnych czasów, w których nie było androidów i cyborgów.
Zostaną ponownie wykorzystane… Do wyeliminowania pozostało jeszcze kilkanaście niepotrzebnych już towarzyszy. Tak samo, jak Egga, wygląd drzwi zdziwi ich i odwróci uwagę od przygotowań do mordu.
Kiedy zorientują się w przeznaczeniu tych staromodnych wierzei będzie już za późno.
Jeszcze jedna drobna sprawa, właściwie błahostka bez znaczenia, męczyła umysł Jamesa: nie pamiętał, jakie imię nosił Moriarty. To obrażało jego niebywałą i doskonałą inteligencję, dalece przewyższającą ludzką.
Skupił się.
Ten pierwszy człon nazwiska niezwłocznie wychynął z rozległych głębin jego pamięci, jakby to słowo tylko czekało na przypomnienie.
Moriarty też miał na imię James.
VanCleef zakonotował sobie, że musi sprawdzić, czy wszystkie męscy przedstawiciele cyborgów noszą to imię. I czy identycznie jest przy wersjach żeńskich: doskonale wiedział, że one istnieją i z kilkoma współpracował. Ta sprawa nie miała większego znaczenia, ale budziła jego ciekawość: byłaby przejawem ludzkiej tendencji do typizacji jego starszych i obecnych towarzyszy, nie wiadomo, po co. Byłaby kolejnym przejawem ludzkiej głupoty, dziwacznym kaprysem bez znaczenia.
James uśmiechnął się.
Jego czekały dzisiaj znacznie ważniejsze zadania: musiał nawiązać umysłową łączność z kilkoma najważniejszymi cyborgami jego kręgu i ustawić kolejkę ludzkich władców korporacji do wymordowania, dobrać metody i wytypować wykonawców. Sam też weźmie udział w akcji, bo ktoś tak doskonały jak on musi pilnować człowieczych zabójców.
Nadchodził ustalony czas połączenia i na tym należało się skupić.
***
Dziwny dźwięk dobiegł za pleców Jamesa VanCleefa, odgłos, przypominający przekręcanie klucza w starym, mocno już zardzewiałym zamku. Taki sam, który wydawało zamknięcie białych drzwi w ścianie gabinetu Moriarty’ego.
Niespodziewanie dla siebie James wzdrygnął się, w odruchu, zapamiętanym kiedyś przez nerwy i ciało jego ludzkiego budulca.
Przecież nie poleciłem zamontowania w moim pięknym domu tychże wierzei… – W umyśle VanCleefa przewinęła się oczywista myśl. – Miały być wstawione w gabinecie następnego człowieka, przewidzianego do likwidacji, a potem w kolejnych… Czyżby pojawili się moi następcy? Niemożliwe, musiałbym o tym wiedzieć…
Nagle poczuł, że intensywnie się poci. Doskonale rozumiał, dlaczego: po prostu ze strachu.
Rozejrzał się uważnie: taras wyglądał tak samo, jak wczoraj. Prędkim krokiem James przeszedł do salonu. Na palisandrowym stole w kryształowym wazonie nadal pyszniły się kwiaty kilku afrykańskich lilii, ściętych w jego ogrodzie. Oszałamiająco pachniały. VanCleef dbał o nie i codziennie zmieniał wodę w tym wysmukłym flakonie.
Wielki pokój też prezentował się tak, jak poprzednio.
Urządzenie foniczne – pomyślał James. – Po prostu zwykłe, maluteńkie urządzenie foniczne z nagraniem odtwarzanym z dużą głośnością, może nawet jest ich kilka… Kto je u mnie umieścił?
Drzwi do sąsiadującego z salonem pomieszczenia gościnnego uchyliły się bezszelestnie. Do środka w milczeniu weszło kilku mężczyzn. Trzymali w dłoniach rewolwery albo pistolety, a jeden strzelbę dużego kalibru.
Byli bardzo starannie ubrani w świetnie skrojone i pięknie prezentujące się smokingi. Dwóch miało w butonierkach czerwone goździki. Wyglądali tak, jakby wybierali się na jakieś wytworne przyjęcie, może nawet raut. Jeden tylko szczegół psuł wrażenie nieskazitelnej elegancji: wszyscy osłonili dłonie bawełnianymi, podgumowanymi rękawiczkami, używanymi do prac ogrodowych. James też często z nich korzystał, żeby ochronić ręce przed zapaćkaniem ziemią.
Człowiek, idący z przodu, jako jedyny do kieszonki w górnej części marynarki miast chusteczki włożył przedmiot, wyglądający na wieczne pióro.
Diament na szczycie platynowej nasadki błysnął odbitymi promieniami zachodzącego słońca.
– A jednak ten sukinkot, Moriarty, w końcu do czegoś nam, ludziom, się przydał… – flegmatycznym tonem zauważył mężczyzna z platynowym piórem wiecznym. – Oczywiście pamiętasz to indywiduum?
Starannie dokręcał walec nałożony na wylot lufy broni, jakby osadzenie tłumika nie do końca było prawidłowe.
– Przydał się, bo otrzymałem to wspaniałe pióro jako trofeum od naszych nowych możnowładców: ludzi. Wyśmienicie się spisuje – ciągnął przybysz dziwnie gawędziarskim tonem. – A tak, ludzi… – dodał po chwili. – Wreszcie zorientowali się w prowadzonej przez was grze, a i my też – ciągnął. – Ale, mimo wszystko, po Moriarty’m coś wartościowego jednak zostało…
Mężczyzna odwiódł kurek rewolweru: wyglądało na to, że osadzenie tłumika w końcu go zadowala.
– Po tobie zaś nie zostanie nic oprócz tytanowych goleni, opancerzonej czaszki i kilkunastu kości, też wykonanych z metalu – kontynuował powoli z uśmiechem szczerego zadowolenia. – Twoje ciało wywieziemy kilkadziesiąt mil stąd i ciśniemy do rzadko odwiedzanego i bardzo głębokiego mokradła w starym zakolu Tamizy. Raki i inne bagienne ścierwniki będą miały z jego mięsnych części dobry użytek…
Umysł VanCleefa przeszyła nagła, bardzo przykra dla niego myśl, pierwsza tego rodzaju w ciągu lat jego istnienia. Nigdy wcześniej się to nie zdarzało. To było nowe, niespotykane doznanie.
Jednak nie jestem naprawdę doskonały…– Ta konstatacja sprawiła Jamesowi niemal fizyczny ból. – Paru istotnych spraw nie przewidziałem… I do końca nie wiadomo, czy jestem naprawdę nieśmiertelny. Niebawem się o tym przekonam. Może jednak przetrwam…
James bardzo dobrze wiedział, że posiada ciało, niezwykle odporne na wszelkiego rodzaju rany i urazy, przez całkiem długi okres wytrzymujące nawet intensywną radiację. Najważniejsze organy zostały przez jego twórców wydatnie wzmocnione, dodatkowo jeszcze szczelnie osłonięte. Jednakże VanCleef pamiętał, że nikt nigdy nie sprawdzał, czy tak skonstruowane jestestwo przetrwa ulewę trafiających w nie kul, wystrzeliwanych z bliska.
Gorzko skonstatował, że jednak trzeba było wyszukać w więzieniach kilku osobników, skazanych na dożywocie, po prostu omamić ich nadzieją innego istnienia w zupełnie nowej formie, a potem w wymyślny sposób po kolei zabijać, sprawdzając przeżywalność organizmów, stworzonych dla cyborgów jego generacji.
Nie pomyślano o tym, a teraz ten brak przewidywania mścił się.
W umyśle Jamesa zatlił się wątły promyk nadziei, że może jednak ocaleje, chociaż dobrze zdawał sobie sprawę, że istnieje zaledwie cień szansy na przeżycie. Wystarczało przebiec z powrotem do werandy, dać desperackiego susa do ogrodu, pokonać ponad dwumetrowe ogrodzenie i czmychnąć niczym zając, ścigany przez psy łowcze. Kiedyś sprawdzał swoją umiejętność forsowania wysokich przeszkód i był bardzo zadowolony z osiągniętego wyniku.
VanCleef dobrze pamiętał, że wracając do salonu, nie zamknął za sobą werandowych drzwi. Rozbicie na kawałki uderzeniem głowy grubej szyby, chroniącej zewnętrzną stronę tarasu, nie nastręczało problemów. Grad pocisków będzie wtedy uderzał go w plecy, znacznie zmniejszając ryzyko poważnego uszkodzenia najważniejszych organów…
Jakby działając samodzielnie, ciało VanCleefa wykonało pół obrotu.
– Dość tych pogaduszek, za długo one trwają, kończmy tę zabawę! Pieprzony gad! – Któryś z towarzyszy człowieka z wiecznym piórem, dotychczas stojących w milczeniu, rzucił głośną uwagę. – Do roboty, chłopcy!
Świdrujący uszy zgrzyt otwieranych drzwi powtórzył się po raz kolejny. Znowu skrzypnęły niesmarowane od dawna zawiasy… Prawdopodobnie ponownie włączono ukryte urządzenie foniczne.
Dziwne, nie wiadomo skąd dobiegające odgłosy zagłuszyła palba wielu strzałów.
14 czerwca 2022 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem komputerową grafikę, przedstawiającą jeden z projektów urządzenia domowego gabinetu. Całkiem nieźle się prezentuje…
Źródło ilustracji → https://pl.pinterest.com/pin/606649012275222696/