Marta obudziła mnie, bym objął wartę.
Otworzyłem oczy, dostrzegłem jej twarz nachylającą się nade mną i od razu sobie o wszystkim przypomniałem. Na pocałunek zareagowałem zdziwieniem oraz bierną akceptacją, która przerodziła się w podniecenie. Marta wciąż była cholernie piękna, to jedno się nie zmieniło. Kochaliśmy się. Nie, to złe słowo. Pieprzyliśmy się.
Marta zamknęła oczy. Zaufała mi i pozwoliła porwać się chwili. Krajobraz za oknem ponad ramą łóżka zmieniał się za każdym razem, gdy na niego zerkałem, ale wtedy to było nieważne. Wspomnienia uleciały, czas się zapętlił i przez te kilka chwil byliśmy tylko ja i ona.
To zabawne, jeżeli pomyśleć, że trzy dni wcześniej jedynym, czego chcieliśmy, to rozstać się i nie spotkać już nigdy więcej.
Jakaś część mnie nadal tego pragnęła – z Martą na pewno było tak samo. Przecież nie pasowaliśmy do siebie, morze gorzkich słów, które padły z naszych ust, nie wyparowało. Tylko wybór mieliśmy niewielki.
W końcu byliśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi.
*
Biegniemy przez wymarłe miasto, co i raz odwracając się nerwowo za siebie, skąd – z tonącej w ciemności oddali – dobiega nas chrzęst tego, co nas ściga. Nie pomaga fakt, że musimy trzymać się za ręce, ale w takiej sytuacji to jedyny gwarant, że się nie zgubimy by nigdy już nie odnaleźć.
Marta jest niewiarygodnie szybka, ledwo za nią nadążam. Przypominam sobie studia, kiedy ona trenowała triathlon, podczas gdy ja ćwiczyłem chlanie na umór i bieg do łazienki.
Docieramy do drzwi pobliskiego budynku. Zamknięte.
*
Od pewnego czasu miewałem ten sam sen.
Po raz pierwszy śniłem go miesiące przed Tamtym dniem. Przedzierałem się w nim przez tłum tak samo ubranych, podobnych do siebie ludzi, spiesząc się dokądś, próbowałem biec w gąszczu przechodniów, którzy zdawali się w ogóle nie poruszać. Za to wszyscy patrzyli w jednym kierunku – na mnie.
W końcu było ich aż tylu, że nie mogłem przebić się dalej. Ciała ludzi zbitych w jedną masę zaciskały się wokół mnie niczym kleszcze. Przygniatały. Pozbawiały oddechu.
Potem się budziłem.
Jednak w ostatnich dniach, gdy wyrwany ze snu nagłym przypływem adrenaliny rozglądałem się wokół i wracała do mnie pamięć o tym, że na całym świecie poza mną była tylko ta jedna osoba leżąca obok, wrażenie obręczy zaciskającej się na klatce piersiowej wcale nie ustępowało.
*
Zegarek wskazywał dwunastą, co kompletnie nic nie oznaczało. Słońce chyliło się ku zachodowi, śnieżne zaspy migotały niczym diamenty, a przecież mieliśmy połowę maja. To znaczy: jeszcze trzy dni wcześniej mieliśmy. Pory roku stały się równie pozbawione znaczenia, co godziny.
Marta otworzyła lodówkę, którą wstawiliśmy do sypialni i odwróciła się do mnie z wyrazem twarzy, który znałem aż za dobrze. Chciała się kłócić.
– Nic nie ma! Przecież tu były jeszcze wczoraj – oznajmiła z wyrzutem, wskazując na puste wnętrze, wcześniej pełne zapasów. – Zasnąłeś, przyznaj się!
– Może to przez drzwiczki. Nie są przezroczyste, więc nie widać, co jest w środku. Jeszcze wiele musimy się nauczyć – powiedziałem ze spokojem. To najbardziej ją drażni. Zwłaszcza, kiedy mogę mieć rację.
Marta zaczęła rozglądać się po pokoju zagraconym do granic możliwości. Zebraliśmy tu wszystko, co niezbędne, tak jak zaleca komunikat. Wiedziałem, co ona robiła. Szukała różnic. Kiedy byłem dzieckiem, rozwiązywanie takich łamigłówek było sposobem na nudę. Kilka dni temu nabrało całkiem istotnego znaczenia.
W końcu znalazła. Dostrzegła to, co chciała. Wskazała stojące na komodzie zdjęcie z wakacji. Byliśmy na nim razem na tle Alp. Tyle że nigdy tam nie pojechaliśmy – góry nie są dla mnie.
– Nie zasnąłeś, co? – Wykrzywiła usta z niesmakiem.
No i co mogłem na to odpowiedzieć?
– Musimy znaleźć coś do jedzenia. – Wstałem z łóżka, rozglądając się za spodniami. Nie było ich tam, gdzie je zostawiłem.
Cmoknąłem z poirytowania. Jak to się wszystko pochrzaniło! I najgorsze, że tym razem to była moja wina. Zresztą, cokolwiek się działo, to zawsze była moja wina.
– Idź sam – rzuciła Marta, choć wiedziała, że to mrzonki.
Gdybym tak zrobił… Nie będę ukrywał, kusiła czasem mnie ta myśl.
Marta odwróciła się plecami, by udawać, że zainteresowała ją zawartość szuflady na bieliznę. Jeszcze wczoraj wrzuciliśmy tam kilka garści baterii, tak na wypadek, gdyby nagle zabrakło prądu.
Wtedy zostanie nam chociaż radio.
Patrzyłem na jej spięty kark, który kilka godzin wcześniej obsypywałem pocałunkami. W tym momencie wydawał mi się należeć do całkiem obcej osoby. Ze mną było tak samo. Zupełnie jakbym przez chwilę nieuwagi zmienił się w kogoś innego.
Najgorsze, że nie mogłem tego wykluczyć. W końcu tak się działo ze wszystkim, co nas otaczało. Chociaż właściwie tak było zawsze, nie tylko od tych trzech piekielnych dni.
Radiowy szum przerodził się w dźwięk komunikatu, powtarzanego dzień w dzień co trzy godziny. Cokolwiek by się nie działo – on jeden się nie zmieniał. Ostatnia cząstka zbawiennej, przewidywalnej rutyny, jaka nam pozostała.
Dzięki niemu Marta wierzyła, że ktoś nas kiedyś znajdzie, a wtedy wszystko znów wróci do normy. Ja straciłem resztki złudzeń. I to już dawno temu.
*
Z tymi ostatnimi ludźmi na Ziemi, to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Nie było żadnej katastrofy, globalnego kataklizmu, wojny, epidemii. Koniec świata przyszedł nagle i – jeżeli wierzyć treści komunikatu – dla każdego z osobna.
Dla mnie i Marty był to zwykły, niedzielny poranek, jeden z wielu cichych dni. Walizka przyniesiona z piwnicy już czekała w szafie, żebym ją spakował. Siedzieliśmy przy kawie. Trochę razem, a trochę osobno, posyłając sobie nawzajem ukradkowe spojrzenia. To nas uratowało. To znaczy: pozwoliło zostać razem.
Chcąc zagłuszyć ciszę, włączyłem radio. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy komunikat.
– Co za bzdury – westchnąłem, zmieniając częstotliwość.
Jednak bez względu na to, jaką wybrałem, słyszeliśmy to samo nagranie, klarowne i niezmącone najmniejszym szumem.
– To jakiś żart? – powiedziałem do siebie i wyjrzałem za okno.
Rozbite, porzucone samochody zalegały na ulicy. Nikt nie spacerował po chodnikach. Nie słychać było szczekania wyprowadzanych psów ani świergotu ptaków.
– Co się dzieje? – zapytała Marta, dołączając do mnie.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer do matki. Odpowiedziała jej automatyczna sekretarka.
Dziesięć minut później siedzieliśmy obok siebie i nerwowo wybieraliśmy każdy zapisany numer w naszych skrzynkach kontaktowych. Żaden nie odpowiedział.
– Zobaczę, co u sąsiadów – sapnąłem, idąc ku drzwiom.
Nim przekręciłem zamek, dopadła mojego ramienia i ścisnęła je kurczowo.
To nie tak, że uwierzyła w szaloną treść radiowego komunikatu, który atakował nas na każdej stacji, ale po prostu wolała dmuchać na zimne. Nic dziwnego, zawsze była ode mnie mądrzejsza.
Sprawdziliśmy wszystkie drzwi na naszym piętrze, potem w całej klatce, na koniec w całym budynku.
Nie było nikogo prócz nas.
*
Do kolejnych drzwi, dających nadzieję ocalenia, dzieli nas jakieś dwadzieścia metrów. Najdłuższe dwadzieścia metrów, jakie widziałem. Odgłosy zbliżającego się zagrożenia przybierają na sile, jakby o asfalt uderzał piaskowy deszcz. Rzucamy się do biegu, ale gubimy tempo. Marta upada, ciągnie mnie w dół, ale udaje mi się utrzymać na nogach.
Przez ułamek sekundy, ledwie mgnienie w skołowanym umyśle, zastanawiam się, czy nie puścić jej dłoni i nie pobiec samemu. Zaraz potem przychodzi poczucie winy, jakaż to potworna myśl zrodziła się w mojej głowie.
Pomagam jej wstać i ruszamy dalej. Coś za nami jest coraz bliżej i nabiera rozpędu.
*
Płynące z głośników słowa przypominają nam, że kłótnia nie ma sensu. W zasadzie nic już nie ma sensu, ale tę myśl zostawiam dla siebie. Na razie ciągnę to dalej, nie zabraknie czasu, żeby się poddać.
Widzę poruszające się bezgłośnie wargi Marty. Traktuje komunikat jak mantrę, jak modlitwę nowej religii. Sam mam te słowa wyryte w pamięci.
Uwaga, tu Ostoja! Jeśli słyszysz tę wiadomość, skup uwagę na osobie najbliżej ciebie. Patrz na nią, złap ją za rękę. Nie pozostał nikt prócz was. Może jesteście we dwoje, może jest was kilkoro. Nikogo innego nie spotkacie do czasu, aż was znajdziemy.
Po pierwsze: Kontakt wzrokowy lub fizyczny jest konieczny, byście zostali razem – a twój partner lub partnerka, to klucz do twojego ocalenia. Jeśli się rozdzielicie, na zawsze zostaniecie sami.
Po drugie: Musicie przetrwać, jak najmniej oddalając się od miejsca, w którym jesteście. Znajdźcie bezpieczne schronienie. Zbierzcie zapasy. Umieśćcie wszystkie niezbędne wam przedmioty na widoku, w jednym pomieszczeniu, gdzie będziecie przebywać. Możliwie często sprawdzajcie, czy są na miejscu.
Po trzecie: Kiedy jedno z was śpi, drugie musi trzymać wartę. Świat wokół was będzie się zmieniał – tym bardziej, im dłuższe będą przerwy w waszej obserwacji. Skupcie się na miejscu, w którym jesteście. Niech pozostanie możliwie najmniej zmienione. Dzięki temu was znajdziemy.
Powtarzam: tylko kontakt fizyczny lub wzrokowy gwarantuje wam, że nie zostaniecie sami i nie zgubicie się bez możliwości odnalezienia.
Tu mówiła Ostoja! Azyl dla ludzkości rozproszonej w bezliku światów. Oczekujcie nas. Przetrwajcie. Gdy was znajdziemy, dowiecie się wszystkiego. Oddział Ratunkowy jest w drodze. Powtarzam, Oddział RAT w drodze. Oddział RAT w drodze.
Nic mnie tak w życiu nie irytuje, jak niedopowiedzenia. Dlatego za każdym razem, gdy komunikat dobiega końca, mam chęć rzucić radiem o ścianę.
*
Trzymając się za ręce, przemierzaliśmy puste ulice miasta, szukając sklepu, który warto splądrować. To nie takie proste, kiedy okolica zmieniła się do tego stopnia, że nawet napisy na szyldach są wypisane w języku, który kompletnie niczego nam nie przypomina.
W miejscu wielobranżowego dyskontu natrafiliśmy na sklep z bronią. Rozbiłem szybę gablotki, wyjąłem strzelbę i zacząłem rozglądać się za nabojami.
– Ty w ogóle umiesz strzelać? – zapytała Marta z niedowierzaniem. Dobrze wiedziałem, co chciała przez to powiedzieć. „Czy ty w ogóle coś potrafisz?”, tak naprawdę brzmiało to pytanie.
– Umiem wiele rzeczy – odpowiedziałem, chociaż ostatni raz trzymałem broń w rękach na farmie wuja Franka, kiedy miałem trzynaście lat.
– Co w ogóle chciałbyś z tym zrobić? Jesteśmy sami, nawet zwierzęta zniknęły.
To prawda, a przynajmniej do tamtej pory zauważaliśmy tylko chmary owadów i stada dzikich szczurów. Jeśli było tak, jak mówił komunikat, i to nie wszystko wokół się zmieniało, tylko my poruszaliśmy się w jakimś strumieniu rzeczywistości, to bez wątpienia we wszystkich z tych światów szczury obejmą panowanie.
– Na wszelki wypadek – odpowiedziałem, bo co miałem powiedzieć?
Nigdy jej nie wspomniałem o fantomowych ludziach.
*
Zauważyłem ich pierwszego dnia, niedługo po tym, jak wróciliśmy do mieszkania. Marta była roztrzęsiona, słaniała się na nogach. Ja czułem się jak w niepokojącym śnie, z którego nie umiem się obudzić.
Obydwoje nie chcieliśmy myśleć o tym, że już więcej nie zobaczymy swoich bliskich. Wtedy było to dla nas równoznaczne z ich śmiercią. Dopiero wysłuchawszy ponownie komunikatu, tym razem skrupulatnie obracając w myślach każde słowo, udało nam się ze strzępków informacji ułożyć obraz tego, co się stało.
– Czytałem niedawno o testach nowego akceleratora cząstek. Chyba gdzieś w Chinach – powiedziałem, gdy próbowaliśmy się pozbierać. – Chcieli badać superpozycję kwantową. Może to ma związek z… – Przerwałem, bo właśnie dostrzegłem coś za oknem.
Na dachu przeciwległego budynku stał ubrany na czarno mężczyzna. Wyprężony na baczność, trwał w bezruchu, twarzą zwrócony ku naszemu oknu.
– Widzisz go? – zapytałem, ale gdy tylko mrugnąłem, tamten zniknął.
Marta nie zdążyła spojrzeć. Trzymała papierosa w drżącej dłoni i próbowała się zaciągnąć.
– Zauważyłeś kogoś? – zapytała z kiepsko skrywaną nadzieją.
– Nie – odparłem po chwili namysłu. – Przywidziało mi się.
Tego dnia widziałem mężczyznę w czerni jeszcze kilkukrotnie, ale zawsze wtedy, gdy Marta nie patrzyła. Za każdym razem, tak mi się wydaje, był o krok bliżej krawędzi dachu.
Następnego dnia też go widziałem, ale tym razem nie był sam. Dołączyły do niego trzy do złudzenia podobne zjawy, a budynek, na którym stały, zbliżył się nieco do naszego, więc cała czwórka miała gdzie kontynuować swój ślimaczy marsz, przypominający połączenie zabawy w chowanego z grą w ciuciubabkę.
Tamtej nocy – to znaczy w czasie, który uważaliśmy za noc – gdy daliśmy się opanować pożądaniu, przyglądało nam się już dwunastu fantomowych ludzi. Byli tak blisko, że rozróżniałem ich twarze.
Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że gdzieś już ich kiedyś widziałem.
Możliwe, że po prostu zaczynałem wariować.
*
To jakiś koszmar.
Nogi mam odrętwiałe, po części ze zmęczenia, po części ze strachu. Marta próbuje wykrzesać z siebie resztki sił, następne drzwi są niedaleko. Nie łudzę się jednak, że będą otwarte. Próbujemy biec, choć coraz częściej się odwracamy, nie patrzymy przed siebie.
Już bez trudu rozpoznajemy to, co nas ściga. Jest tak blisko, że nawet w nikłym świetle gwiazd, których akurat nie przysłaniają chmury, możemy to dostrzec.
Naciskam trzecią już klamkę. Drzwi nie ustępują.
A miało być inaczej. Miało być zupełnie inaczej…
*
Sklep znaleźliśmy za rogiem, przedarłszy się przez śnieżne zaspy. Spakowaliśmy w torby wszelką gotową żywność, jaką udało nam się znaleźć. Nie zebraliśmy tego zbyt wiele, jakby ktoś już tu był przed nami. To wcale nie byłoby takie złe – spotkać innych ludzi.
Nim wyszliśmy, przystanąłem przed półką z czasopismami anglojęzycznymi i grzebałem chwilę w magazynach popularnonaukowych, ignorując westchnienie Marty, która wzmogła uścisk na mojej dłoni.
– Patrz, tutaj – wskazałem wyciągnięty egzemplarz „Physics Today”. – Na pierwszej stronie. „Chiński akcelerator cząstek zbada granice kwantowego splątania”.
Marta rzuciła okiem i wydała z siebie mruknięcie, niczym kot.
– Myślisz, że to przez nich? – zapytała, szczerze mnie zaskakując. Nie sądziłem, że będzie zainteresowana. Po prostu chciałem jej to pokazać.
– Nie wiem – odpowiedziałem z wahaniem. – Ale mechanika kwantowa opisuje cząstki, które znajdują się w wielu miejscach czy stanach jednocześnie, tak jakby było na raz kilka rzeczywistości. Dopiero kiedy poddamy je obserwacji, przyjmują określone wartości. Czy nie to samo dzieje się teraz… ze wszystkim?
– Jak w tym eksperymencie z kotem – podjęła temat.
W jednej chwili przypomniałem sobie dziewczynę, w której się zakochałem i nasze rozmowy o czymkolwiek ciągnięte do bladego świtu.
– Tak, dokładnie! – Potwierdziłem. – Tylko ten kot może być żywy, martwy albo w milionie innych stanów pomiędzy.
Marta posmutniała. Dostrzegłem to w jej oczach, zawsze wtedy wydają się przygaszone.
– Myślisz, że nas odnajdą?
– To pewnie kwestia czasu – powiedziałem to, co chciała usłyszeć. – Chodźmy już.
Kiedy opuściliśmy sklep, na zewnątrz trwała wiosna, więc zdjęliśmy kurtki i przewiązaliśmy je w pasie. Ruszyliśmy pod rękę i miałem wrażenie, że nie tylko z przymusu, że tak właśnie byśmy szli, gdyby świat się nie rozpadł, tylko nie dźwigalibyśmy wtedy wyładowanych po brzegi toreb. Żałowałem jedynie, że nie szukałem dokładniej nabojów i nie zabrałem tamtej strzelby.
Skręciliśmy za róg, gdzie już prosta droga prowadziła do naszego nowo wybudowanego osiedla – wtedy chwila beztroski pękła jak mydlana bańka.
W miejscu naszego bloku rósł las.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że tak będzie! – wykrzyknęła Marta, wyrywając dłoń. – Mogliśmy zrobić coś innego. Przeszukać inne mieszkania. Wyprawa do sklepu to był idiotyzm!
„Dlaczego wcześniej nic innego nie zaproponowałaś?” cisnęło mi się na usta, ale wiedziałem, gdzie ta dyskusja zaprowadzi i nie miałem ochoty na kłótnię. Wręcz przeciwnie, czułem się w pewnym sensie wyzwolony.
– I dobrze. Dosyć mam tego siedzenia i czekania na zbawienie! Znajdźmy samochód i pojedźmy gdzieś. Nad morze. Albo do Paryża. Zróbmy coś zamiast siedzieć i czekać, aż do reszty zwariujemy.
– Co ty wygadujesz?! – obruszyła się. – Komunikat…
– Chrzanić komunikat! Nieznani ludzie katują nas nim co kilka godzin, już mi się od tego rzygać chce. Powodują, że siedzimy w strachu przed zamknięciem oczu. Podczas, gdy… – Puściłem torbę, a ta uderzyła o asfalt z łoskotem; miałem tam kilka słoików. Chwyciłem oburącz dłoń Marty. – To może być dla nas szansa! Zobacz, możemy pojechać gdziekolwiek! Spać, gdzie chcemy, robić to, na co mamy ochotę! Za niczym nie musimy gonić. Pamiętasz, jak szaleńczo byliśmy kiedyś zakochani? Jakby cały świat nie istniał! To jak, pojedziesz ze mną? Nie musisz się spieszyć z decyzją, mamy mnóstwo czasu.
Marta milczała. Zastanawiała się. Jej źrenice tańczyły, to patrząc na mnie, to przeskakując między kącikami oczu. W końcu uśmiechnęła się delikatnie i wypowiedziała jedno słowo:
– Paryż.
*
Minęło kilka godzin, trzeci dzień dobiega końca, nawet słońce postanowiło dopasować się do zgubionego rytmu i znikało za horyzontem. Jechaliśmy w milczeniu znalezionym na ulicy SUV-em. Jego właściciel musiał zniknąć akurat w momencie, kiedy włożył kluczyk do stacyjki, pomyślałem, gdy natrafiliśmy na to auto.
Potem jednak uświadomiłem sobie, że ten konkretny SUV był tylko reprezentacją jakiegoś innego samochodu, zaobserwowanego przeze mnie w niewiadomej chwili przed Wielkim Oddzieleniem – jak zacząłem nazywać Tamten Dzień – i równie dobrze mógł nie istnieć nigdy wcześniej, a więc nie było możliwości, by ktoś go porzucił.
Skąd w takim razie jego obecność? Skąd bierze się cokolwiek?
Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym mniej znajdowałem odpowiedzi, a więcej pytań. Rzeczywistość zaczęła przypominać mechanikę kwantową, a jak powiedział jeden z tych mózgowców, którzy zjedli na niej zęby: mechaniki kwantowej tak naprawdę nikt nie rozumie.
Skręciliśmy w kierunku miasta, gdy słońce zniknęło, ustępując miejsca nocy. Zmierzch okrył budynki półprzeźroczystą, granatową chustą. Tak, rozmyśliliśmy się. To znaczy Marta się rozmyśliła, słysząc w radiu komunikat. Milczeliśmy. Jej dłoń spoczywała na moim udzie, ale między nami ziała przepaść.
Po dziewczynie, w której się zakochałem, nie było śladu.
Jakby to ująć w słowach pasujących do sytuacji? Nasze stany kwantowe przyjęły przeciwstawne wartości.
*
Marta krzyczy, nawet nie próbuje uciekać. Ja stoję w bezruchu, wpatrzony w makabryczną plątaninę, jeszcze większą niż poprzednio.
– Zamknij oczy! – wołam w ostatnim, desperackim zrywie, z nadzieją, że gdy ponownie je otworzymy, monstrum już nie będzie.
Jakby nasze zmysły i myśli miały jakąkolwiek władzę nad tym, co nas spotyka…
*
Zgasiłem silnik na skraju lasu, jak najbliżej miejsca, w którym ostatniego ranka była nasza klatka schodowa. Marta spała na tylnym siedzeniu, ściskając jedną z toreb wyładowanych prowiantem. Drugą trzymała w nogach. Kontakt fizyczny to forma zabezpieczenia – jedyna jaką mieliśmy. Pozostawała też nadzieja, że zawartość nie zmieni się w masę rupieci.
Patrzyłem na Martę w lusterku wstecznym. Wystarczyłby niewielki ruch, bym stracił ją z oczu. Zastanawiałem się, jak długi czas musi upłynąć od obserwacji, aby ta zdążyła się zdezaktualizować. Dziwne, że jeszcze tego nie sprawdzaliśmy.
Zmieniłem pozycję na skrajnie niewygodną i oparty plecami o kierownicę patrzyłem bezpośrednio na – chcąc, nie chcąc – miłość mojego życia. O ile tak można było nazwać łączące nas uczucie. Nasza więź przypominała kota Schrödingera: żywa lub martwa, zależnie kiedy otworzyć pudełko.
Minęła godzina, potem następna. Las szumiał jednostajnie. Żeby nie zasnąć musiałem czymś zająć umysł, więc sięgnąłem po omacku do schowka i wyciągnąłem z niego cokolwiek. Mapa. Świetnie, mapa była bezwartościowa, więc mogłem z niej skorzystać. Położyłem ją na siedzeniu pasażera, odliczyłem do pięciu i sprawdziłem, czy jest na miejscu. Potem odczekałem dziesięć sekund. Potem trzydzieści. Potem… usłyszałem coś.
W ostatniej chwili opanowałem instynktowną potrzebę odwrócenia się.
– Marta! – zawołałem. – Obudź się.
Wyciągnąłem rękę i potrząsnąłem jej ramieniem.
– Musisz wstać – powtarzałem niecierpliwie, kiedy rozchylała sklejone snem powieki. – Coś tam jest. W lesie.
Te kilka słów wystarczyło, by wróciła do przytomności.
Przecisnęła się do przodu, na siedzenie pasażera, ale nie odpaliłem jeszcze silnika. Siedzieliśmy w milczeniu, zapatrzeni w ciemność gęstwiny. Moja dłoń, zamknięta między obiciem drążka a ręką Marty, pociła się nieprzyjemnie. Miałem ochotę ją wyciągnąć.
Liście poruszyły się. Najpierw nieznacznie, gdzieś w głębi, ale to, co powodowało ich ruch, zbliżało się i podążało prosto na nas. Fantomowi ludzie, przebiegło mi przez myśl, ale to nie mogli być oni. Nigdy nie widziałem, żeby się poruszali.
Pod wpływem impulsu zerknąłem w lusterko i ujrzałem ich, stojących ledwie kilkanaście metrów za samochodem. Nigdy nie byli tak blisko.
– Cholera! – krzyknąłem.
– Co robisz? – szepnęła Marta z naganą, gdy wrzuciłem wsteczny i ruszyłem, wciąż patrząc we wsteczne lusterko.
„Przekonamy się, czy jesteście prawdziwi” powiedziałem do siebie w myślach, kiedy coś wypełzło z lasu i pojawiło się tuż przed maską auta.
– Chryste! Co to?! – wrzasnęła Marta, wbijając paznokcie w moją dłoń.
W kierunku SUV-a podążał ogromny robak, niewiele mniejszy od samochodu. Nie, to nie była pojedyncza istota. To całe mrowie wijów, wieloszczetów i pijawek splecionych ze sobą, jakby stanowiły jeden organizm. Niemożliwe, by to mogło się poruszać – a jednak pędziło w kierunku naszego auta.
Dodałem gazu, wykręciłem na wstecznym i poprowadziłem auto jak najdalej od robaka. Marta zacisnęła rękę na moim udzie, by nie rozdzieliło nas w trakcie jazdy, gdyby straciła mnie z oczu.
– Co to było? Chryste, co to było? – powtarzała raz po raz, z trudem łapiąc oddech.
Pędziliśmy przez miasto, a robaczy stwór, choć zadziwiająco szybki, został w tyle. O fantomowych ludziach przypomniałem sobie dopiero za zakrętem. Zniknęli, jak zawsze.
*
Minęło pół godziny, nim się zatrzymaliśmy. Marta była blada, jakby sama śmierć wyszła jej na powitanie. Nie mogłem rozluźnić dłoni zaciśniętej na kierownicy. Oboje oddychaliśmy jak po półmaratonie i patrzyliśmy sobie w oczy. Skurcz powoli mijał.
– Co to było? – zapytała Marta po raz setny, jakbym miał gdzieś magiczną księgę z odpowiedziami na wszystkie pytania. – Nie goni już nas? Co teraz zrobimy?
Patrzyłem na nią tępo, nie wiedząc, co mam powiedzieć.
– Miałaś rację, nie powinniśmy się ruszać z bloku. To moja wina, zasnąłem, spieprzyłem sprawę i teraz goni nas jakieś cholerstwo. Nasz związek też ja spieprzyłem…
– Przestań – uciszyła mnie, ale ton nie współgrał ze słowami. Chciała, żebym kontynuował. To była chwila jej triumfu.
– To prawda. Gdyby nie ten pokręcony koniec świata, nie bylibyśmy już razem. I to też byłaby moja wina – ciągnąłem więc wyznanie win.
Marta nachyliła się i pocałowała mnie. Odwzajemniłem pocałunek. Rozgarnąłem jej włosy, objąłem kark. Kocham ją. Tak, w tamtej chwili byłem tego pewien.
Nagle ziemia zaczęła drżeć i usłyszeliśmy stłumiony trzask.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na drogę. Przez ulicę, dokładnie pod naszym SUV-em, biegło pęknięcie. Rozszerzało się z sekundy na sekundę, tworząc istną przepaść.
– Wysiadaj! – krzyknąłem.
Marta otworzyła drzwi. Niemal wypchnąłem ją na zewnątrz i zaraz sam wyskoczyłem z auta, tym samym wyjściem. Pociągnąłem ją za rękę, w przeciwnym kierunku, kiedy chciała wrócić po torby z prowiantem. Po chwili samochód spadł na dno przepaści, która nabrała trzech metrów szerokości, nim przestała się powiększać.
– Zdążyłabym! – rzuciła Marta, wyrywając się z objęć.
Padła na kolana i zaniosła się szlochem.
– Musimy się schować – powiedziałem. – Tamto może wrócić.
– Daj mi spokój! Mam już to wszystko w dupie! – wrzasnęła, zalewając się łzami. – To jest jakieś piekło!
– Musimy iść – ponagliłem ją.
Powinienem dać jej czas, jednak pozostawaliśmy na widoku. Gdyby tylko tamto coś pojawiło się za rogiem… Miałem wrażenie, że byliśmy obserwowani, ale nie mogłem się rozejrzeć. Musiałem mieć Martę w polu widzenia. Dostałem gęsiej skórki, a przez kręgosłup przemknął dreszcz.
Wbrew pozorom, panowanie nad wzrokiem wymaga sporej samokontroli.
– Możesz mnie zostawić – dopowiedziała Marta, ocierając twarz. – Chciałeś to zrobić, więc nie krępuj się.
I w tamtej chwili już sam nie wiedziałem, co powinienem czuć.
Usiadłem obok, przysunąłem się dyskretnie i objąłem ją. Położyła głowę na moim ramieniu i siedzieliśmy tak nad krawędzią przepaści, która pochłonęła nasze kolejne schronienie wraz ze wszystkim, co znaleźliśmy.
Coś załaskotało mnie w kostkę. Zerknąłem – maszerowała po niej stonoga. Niedaleko znalazłem drugą, która zbliżała się do Marty. Dalej następną i kolejną. Wypełzały z przepaści.
– Idziemy stąd, szybko! – Poderwałem się, a Marta wraz ze mną.
Robaków było coraz więcej, kłębiły nam się u stóp. Strząsaliśmy je i rozdeptywaliśmy w biegu, starając się nie patrzeć za siebie, gdzie z maleńkich podłużnych ciał zaczęła formować się jedna masa, którą widzieliśmy wcześniej.
Skierowaliśmy się do najbliższego budynku, jednak nie mogłem pozbyć się przeświadczenia, że drzwi będą zamknięte.
*
Marta krzyczy, nawet nie próbuje uciekać. Ja stoję w bezruchu, wpatrzony w plątaninę chitynowych ciał, jeszcze większą niż poprzednio. Owalna paszcza rozwiera się kilkanaście metrów od nas, ale potwór nie zwalnia – chce nas stratować, zalać falą odnóży i segmentowych ciał.
– Zamknij oczy! – wołam w ostatnim, desperackim zrywie, z nadzieją, że gdy ponownie je otworzymy, stwora już nie będzie.
Atak nie nadchodzi. Zamiast tego słyszę szum i serię trzasków, a chwilę potem czuję ciepło na policzku.
Unoszę powieki i pierwsze, co widzę, to ogień. Robacze ciała skwierczą, padając na zimny asfalt. Oddziela mnie od nich sylwetka kogoś jakby astronauty, ma na sobie skafander. Rura wychodząca z butli na jego plecach, zmienia się w lufę miotacza ognia.
Zerkam na Martę. Nie krzyczy. Nic nie mówi. Nawet się nie rusza, tylko obserwuje człowieka znikąd, który pojawił się, by ocalić nam życie.
W powietrzu unosi się smród stopionej chityny. Robaki skwierczą w ogniu lub pękają od ciepła. Stoimy z Martą jak zahipnotyzowani, patrząc na spalające się bezkręgowce. Minęło może pół minuty i jest już po wszystkim. Stwór – czymkolwiek był – zmienił się w popiół lub, skwiercząc i płonąc, rozpełzł się po zakamarkach i szczelinach w poszukiwaniu ratunku, zaś przybysz odwraca się ku nam. Płomyk pełga u wylotu lufy miotacza, a ta wycelowana jest w nas.
Wgapiamy się w niego, a nasze oczy pewnie nie wyrażają nic, poza bezdenną pustką w naszych głowach, która przegnała wszelkie myśli dające się ubrać w słowa.
– Nie dotarł do was przekaz?! – woła astronauta dziwnie piskliwym głosem. – Mieliście zostać w jednym miejscu i nie dopuszczać do zmian! Właśnie widzieliście, dlaczego.
– Prze… przepraszamy – odpowiada zbita z tropu Marta.
– Jak to? – tyle wychodzi z plątaniny pytań, które krążą mi po głowie. – Kim jesteś? Co się tu dzieje? – mam zamiar wyrzucić z siebie jeszcze kilka tego typu ogólników, kiedy zauważam trzy litery wypisane na kombinezonie wybawcy: RAT i przypominam sobie treść komunikatu.
Mam zamiar coś powiedzieć, ale wszystkie pytania ulatują mi z głowy, gdy dostrzegam zbliżające się stado szczurów, które wybiegły jakby znikąd. Dziesiątki, setki osobników zbiega się przy szczątkach bezkręgowców i, zerkając na nas, zabiera się do uczty. Marta wygląda tak, jakby miała zaraz paść nieprzytomna.
– Matko… – szepcze. – Ile ich…
Łapię ją, nim uderza o asfalt.
Astronauta odwraca się w kierunku gryzoni, a potem przekręca hełm.
– Bez obaw, one pracują dla nas – uspokaja mnie, odsłaniając szczuropodobny pysk.
*
– Jeszcze raz – mówię, próbując ułożyć sobie w głowie wszystkie fakty, którymi zasypał nas szczuroczłek.
Marta siedzi obok mnie, oparta o ścianę budynku. Ogień, podsycany paliwem z butli skafandra, daje ciepło, światło i przyjemne uczucie schronienia, chociaż siedzimy na chodniku, niedaleko truchła robaczego monstrum. Szczuroczłek uparł się, by zostać w tym miejscu. Im częściej zmieniamy położenie i dalej się zapuszczamy, tym bardziej świat będzie chciał nas zabić, stwierdził – a my nie mamy podstaw, by mu nie wierzyć.
– Każda zmiana powiększa rozdźwięk między wami a światem wzorcowym – wyjaśnia szczuroczłek, rysując palcem po zakurzonym chodniku. – Rzeczywistość zaś dąży do ujednolicenia. Ściągnięcie was z powrotem wymaga ogromnego nakładu energii, ponieważ wasz wektor jest przeciwny… – wzdycha i przechodzi do sedna. – Żeby pozbyć się nadmiarowych rzeczywistości, najłatwiej jest wyeliminować rozproszonych obserwatorów. Wtedy sytuacja wróci do normy i prawa mechaniki kwantowej wrócą na miejsce, z którego nie powinny się rozprzestrzeniać. To znaczy do najmniejszej możliwej skali.
– To rozumiem – przytakuję, choć jakaś część mnie domaga się obszerniejszego wytłumaczenia. – Ale jak to się w ogóle stało? Jak doszło do tego… rozproszenia.
Szczuroczłek ściera rysunek wyglądający jak drzewo z połamanymi gałęziami i nachyla się nad ogniem.
– Wyobraźcie sobie zamknięty układ i jednego obserwatora, który nadzoruje każdy z jego elementów. A potem dochodzi do zwarcia i na chwilę gaśnie światło. To właśnie przytrafiło się podczas ostatniego eksperymentu, kiedy ciekawscy fizycy zechcieli podejrzeć, jak działają trybiki układu.
– Obserwator? – wtrąca Marta, dotychczas przypatrująca się w milczeniu konsumującym gryzoniom. – Masz na myśli Boga?
– Mówię o jednym z przymiotów rzeczywistości, nie chcę go odnosić do żadnego z lokalnych wyobrażeń – odpowiada szczuroczłek – jednak, jeżeli chcesz, możesz go tak nazwać. My z Ostoi pomagamy wam dostać się z powrotem do pierwotnej rzeczywistości…
– Której dogląda Bóg – kończy za niego Marta, a szczuroczłek przytakuje.
– Jeszcze trzydzieści sekund i możemy ruszać – oznajmia, sprawdzając odczyty z opaski na przedramieniu. – Jeśli, to wszystko, to…
– To ma być wszystko? – przerywam mu. – A co z Ostoją? Czym jest? Skąd się wzięła? Czym ty jesteś? I jak w ogóle nas stąd chcesz zabrać?
– I dlaczego szczury? – pyta Marta, a szczuroczłek uśmiecha się rozbawiony.
– Szczury to inteligentne zwierzęta. Do tego ewolucja wyposażyła je w mechanizmy, które nie tylko pozwalają wyczuć im zmieniającego położenie obserwatora i podążyć za nim, ale też dostroić się do umysłów innych członków stada, by przemieszczać się wspólnie – wyjaśnia z odrobiną ekscytacji i dumy. – Właśnie dlatego mam w sobie DNA szczura. Tylko tacy jak ja mogą zabrać rozbitków jak wy z powrotem do domu. A Ostoja? To miejsce, z którego pochodzę. Chociaż miejsce to nie najwłaściwsze określenie – na chwilę zawiesza głos. – Wyobraźcie sobie bezmiar możliwości. Nieograniczony potencjał, domagający się zrealizowania. Gdybyście tylko wiedzieli, do czego zdolny jest umysł… – ponownie zerka na czasomierz i chwyta mnie za rękę, a drugą wyciąga w kierunku Marty. – Już czas. Przekaz się rozpoczął, są w nim zakodowane koordynaty. – Z urządzenia na przedramieniu zaczynają płynąć dobrze znane dźwięki komunikatu. – Wsłuchajcie się, będzie łatwiej. Jeśli nie uda się teraz, to możemy spróbować za trzy godziny. Później mechanizm bezpieczeństwa automatycznie przeniesie mnie do waszego świata wzorcowego.
– Mam nadzieję, że więcej nie usłyszę tego szajsu – wzdycham. – Przemyślcie jego treść, bo obecna nic nie tłumaczy.
– Kiedy następnym razem będziemy nadawać multiwymiarową wiadomość z ukrytymi współrzędnymi, dam ci znać – odcina się szczuroczłek. – A teraz słuchajcie i… i… – zacina się i zaczyna drgać.
Nie wiemy, czy to element procesu, więc siedzimy w bezruchu, jednak kiedy piana zaczyna ciec mu z pyska, wiemy, że coś jest nie tak. Podrywam się, łapię go za ręce – i tylko patrzę, bez jakiegokolwiek pomysłu, co teraz.
– Nie patrz tak! Zrób coś! – Marta panikuje.
Szczuroczłek z wywróconymi oczami wije się w konwulsjach, aż w końcu ruchy jego ciała ustają. Nie widać nawet oddechu. Ostrożnie układam go na chodniku, a dokoła zbiegają się szczury, jak spóźnieni żałobnicy.
Zza kołnierza skafandra powoli wypełza długi na piętnaście centymetrów, zdeformowany przez ogień wieloszczet.
*
Jeżeli piekło to brak Boga, to doskonale wiem, jak wygląda.
Marta śpi. Nie mam jej tego za złe, sen to czasem najlepsza i jedyna ucieczka przed tym, co nas przerasta. Jednak, jeśli ona śpi, to ja muszę czuwać, w końcu tak się umówiliśmy. Chyba że…
Patrzę na zwłoki szczuroczłeka i na martwego robaka opodal, który po zadaniu śmiertelnego ciosu wypełzł, by zdechnąć. Szczury nie ruszyły żadnego z nich. Jeszcze. Siedzą tylko wkoło i obserwują nas, jakby na coś czekały.
I, cholera, może rzeczywiście czekają.
Przypominam sobie wszystko to, co powiedział nasz niedoszły wybawca i zatrzymuję sie na jednych z ostatnich słów. Tych o automatycznym powrocie. Od śmierci Szczurmana – tak o nim myślę – minęły ponad dwie godziny, więc jego ciało niebawem zniknie. Tylko, czy to musi być on?
Odpinam urządzenie okalające rękaw skafandra i ważę je w dłoniach. Czy samo to wystarczy? Nie wiem, ale sprawdzenie nic mnie nie kosztuje.
Siadam z urządzeniem obok Marty.
Wiem, że ona nie będzie miała odwagi tego zrobić. Już to przerabialiśmy. Nie odejdzie, choćby nie wiem, jak było źle. I przez to mnie znienawidzi. Jeszcze bardziej niż teraz. Nie jestem pewien, czy mnie kocha, ale nienawiść – tak, tę musi czuć, przynajmniej chwilami.
Poprzednim razem też na mnie spadła decyzja o odejściu.
Właściwie to nie wiem, czemu nam się nie udało. Nie sposób wskazać jednego, wielkiego problemu, osobistej traumy, dramatu, który nas rozdzielił. To było tysiąc małych, codziennych spraw, tak jednostkowych, ulotnych, nieważnych, że trudno by je spamiętać.
Wedle czasu wskazywanego na urządzeniu, do ponownej emisji komunikatu pozostały dziewięćdziesiąt dwie sekundy, biorę się więc do roboty i – mam nadzieję, że to wystarczy – przypinam to ustrojstwo do ramienia.
Do ramienia Marty, oczywiście.
Dlaczego?
Może mam skłonność do autodestrukcji? A może właśnie uchyliłem wieko pudełka, w którym skrywały się moje uczucia do Marty i powiedziałem „sprawdzam”?
Wstaję i patrzę na nią, pogrążoną w spokojnym śnie niczym niewinne dziecko.
Jeszcze minuta.
Nie chcę czekać. Zamykam oczy i odliczam do sześćdziesięciu. Z mapą doszedłem do trzydziestu i nic to nie dało, więc teraz podwajam czas.
*
Kiedy otwieram oczy, jest jasno. Na ulicy brak śladu po ognistych językach i martwych bezkręgowcach, albo koczujących w pobliżu szczurach. Szczurek również zniknął. Tak samo Marta.
Za to pojawili się oni. Fantomowi ludzie. Zajmują całą ulicę i chodnik w obydwu kierunkach i wszyscy patrzą na mnie. Nie poruszają się, nie mówią, chyba nawet nie oddychają, tylko obserwują. Że też nie rozpoznałem ich wcześniej, przecież śniłem o nich niemal co noc.
Nie mają świadomości, są bardziej jak rzeczy – można na nich patrzeć lub ich wykorzystać. Nawet się nie dziwię ich obecnością, w końcu teraz tylko ja obserwuję ten wariant rzeczywistości. Jest mną naznaczony. W zasadzie, jeżeli jestem tu sam, a świat wokół zmienia się tak, jak chce ślepy traf, to jawa niewiele się różni od snu.
Wiem, co musi być dalej, więc ruszam, najpierw powoli, ale wkrótce biegnę przez tłum. Z coraz większym trudem przebijam się przez kolejne, ciaśniej spakowane warstwy ludzkiej masy, aż w końcu nie mogę zrobić kroku, ani nawet złapać tchu.
A wtedy zaczynam wszystko rozumieć, przestaję się opierać i zamykam oczy.
*
Co się stanie, jeżeli, będąc sam w kwantowym świecie, zasnę, a ten straci obserwatora? Będzie trwał w niezmienionym stadium, póki nie otworzę oczu? Zmieniał się jak w kalejdoskopie i ustali swój kształt dopiero w momencie, gdy otworzę oczy? Czy może w ogóle nie będzie istnieć, nim ponownie nie zacznę go obserwować?
Obserwujący kształtuje rzeczywistość, teraz to pojmuję.
Fantomowi ludzie pojawili się, bo o nich śniłem.
Znalazłem artykuł w magazynie, bo wcześniej próbowałem o tym opowiedzieć.
Nasz blok zmienił się w las, bo chcieliśmy wyjechać.
Atakowały nas robaki, bo za dnia zwróciłem na nie uwagę.
Przepaść pochłonęła samochód, bo wcześniej pomyślałem o przepaści dzielącej Martę i mnie.
Drzwi były zamknięte, bo miałem przeczucie… Nie. Bo obawiałem się tego.
Mapa, którą próbowałem zniknąć, przedstawiała Paryż – a może mi się tylko wydaje?
Nawet szczuroczłek – szczuroczłek… Widziałem szczury. Słyszałem komunikat… Szczuroczłek mógł nie być samodzielną istotą, a stanowić tylko krzywe odbicie wcześniejszych doświadczeń. Wybawieniem przywołanym z oceanu wszechmożliwości, tak jak wcześniej samochód, którym chcieliśmy wyjechać.
I sam pusty świat, w którym byliśmy z Martą na siebie skazani. Tak samo, jak uprzednio skazywaliśmy się na ten związek, jak gdyby nie było nikogo innego na Ziemi.
To miało sens… choć wcale nie musiało być prawdą. Mogę to sprawdzić, gdy otworzę oczy.
A co, jeśli nigdy się nie obudzę? Czy w ogóle będę musiał? Jeśli nie ma świata wokół mnie, to nie ma też mojego ciała. To nie ono jest obserwatorem, tylko Ja. Mogę trwać we śnie w nieskończoność. Mogę wyśnić cokolwiek. Mogę zaobserwować w sennym marzeniu całą historię zmyślonego wszechświata, od Wielkiego Wybuchu, przez powstanie gwiazd i planet, narodziny życia, aż do… do tego, co sam obmyślę na koniec. Każda z moich wizji będzie mogła się urzeczywistnić. Czy właśnie o tym mówił Szczurek?
Już wiem, dlaczego tamto coś chciało nas zabić – Szczurek mylił się co do tego, wcale nie chodzi o wykasowanie rozrastających się odnóg rzeczywistości. To dlatego, że byliśmy o krok od odkrycia, jak rodzą się bogowie.
Sam się o tym przekonam, już za chwilę, gdy tylko zasnę.
*
Ciemność. Nicość. Cisza. Rozpadam się w bezczasie i bezprzestrzeni. Sam, całkiem sam. Aż nagle…
– Kochanie, nic ci nie jest? Otwórz oczy, proszę. Nie wygłupiaj się.
Mijają chyba wieki, nim rozpoznaję znaczenie słów, jakbym nie słyszał ich przez całe żywota. Niepewnie unoszę powieki, których, zdaje mi się, jeszcze chwilę wcześniej w ogóle nie czułem. Widzę przed sobą twarz Marty, zmartwioną i uszczęśliwioną zarazem.
Rozglądam się wokół i rozpoznaję nasze mieszkanie. Nic się nie zmieniło od tamtego ranka, co najwyżej przybyło kurzu. Dwie filiżanki z dawno wystygłą kawą stoją na stoliku. Gdzieś zza ściany dobiegają mnie dźwięki radia.
Podchodzę do okna. Część porzuconych samochodów została zabrana, inne zepchnięto poza jezdnię.
– Co się stało? – poruszam wargami, a z gardła wydobywa się dźwięk, choć w ogóle nie miałem zamiaru niczego powiedzieć. – Jak to możliwe?
– Wróciliśmy do domu – odpowiada Marta. – Razem. Dałeś mi to – wskazuje urządzenie na przedramieniu – żebym się uratowała, ale wyszło na to, że przenieśliśmy się oboje. To już koniec tamtego koszmaru. – Rzuca mi się w ramiona i całuje w usta. – Jeśli tam rządziły te całe prawa kwantów, to widać my jesteśmy jak dwie splątane cząsteczki – dodaje z uśmiechem. Po jej policzkach spływają łzy.
Tak samo jak po moich.