
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Układałem kamyki i to było dziwne. Niepasujące. Kamyki były białe i czarne, gładkie, lśniące. Ktoś rozsypał je na betonowej, popękanej ścieżce tuż przed drewnianą furtką. Kilka leżało na trawie obok , w pobliżu płotu.
Kucałem. Rękawy marynarki czarnego garnituru miałem podwinięte. Pantofle nie uwierały mnie, choć powinny. W końcu zawsze mnie uwierały.
Miałem wrażenie, że widzę siebie od tyłu. Zgarbione plecy, pochylona głowa, zgięte nogi z kolanami wciśniętymi pod pachy, dłonie segregujące kamyki. Powinno być ciepło, takie właśnie było światło w około. Typowo letnie, żółte, miękkie. Rośliny zielone, niebo błękitne.
Pomyślałem, ze spóźnię się na egzamin, że już najwyższa pora. A co jeśli tak się stanie? Nie mogłem nie zdać – tylko tyle wiedziałem.
Wstałem zostawiając kamyki w nieładzie, rękawy odwinąłem. Po raz ostatni spojrzałem na mój dom, piętrowy budynek z czerwonej cegły. Zasłonięte martwe okna błyszczące ślepymi zakurzonymi szybami, popatrzyły na mnie smutno. Odwróciłem się i wyszedłem na rozkopaną piaskową drogę biegnącą wokół podwórza. Ziemia wyciągała sypkie, żółtawo – brunatne palce ku moim butom, ku moim nogom. Czas uciekał. Przyspieszyłem. Skręt w lewo, popędziłem przed siebie. Coś, cel, do którego dążyłem, buło w cieniu kilkaset metrów przede mną, ale nie widziałem tego. Dostrzegłem jedynie siebie samego, swój lewy profil, biegnącego wśród kolein, rzucającego ospały cień na nieruchome powietrze.
Zrobiło mi się smutno.
Mrok nicy chwycił mnie w swoje ramiona, pochłonął. Choć byłem odwrócony do niego plecami, zobaczyłem mój dom, samotny odległy. Stał w dole, nisko i daleko, zalany światłem wiecznego dnia, otoczony lasem, którego nie było. Las szumiał monotonną grozą, kusił, zapraszał chcąc dzielić się brudem zalegającym niczym błony pomiędzy uschłymi gałęziami.
Mrok wchłonął mnie w głąb siebie, zassał odcinając od dnia, domu, lasu. Własnymi oczami widziałem już jedynie tylko czerni, A potem oni pojawili się znikąd przede mną. Było ich kilkuset, w większości zwróconych do mnie plecami. W tym mroku, w jednakowych czarnych garniturach, z białymi kołnierzykami koszul znaczącymi miejsca ich szyj wpatrywali się w światło, które nie istniało, bo było ciemnością. Widziałem je kątem oka, czułem je, ale gdy tylko spoglądałem w jego kierunku… nic, czarna pustka.
W tłumie dostrzegłem dwie znajome osoby. Podeszły do mnie. Tomek i Daniel – tak się nazywały. Znaliśmy się od dawna, znaliśmy się ze szkoły. Obaj w garniturach. Nawet Tomek, który nie cierpiał nosić niczego eleganckiego.
I wtedy zrozumiałem, że my przecież – my wszyscy – nie żyjemy i na sercu zrobiło mi się tak jakoś przyjemnie ciepło. A jednocześnie żal mi było samego siebie, gdy tak patrzyłem na swoją sylwetkę nieco z góry.
Tomek , o blado szarej zimnej twarzy, z oczami lśniącymi niczym szklane kulki, nic nie powiedział, ale usłyszałem jego pytania:
Ale jak? Dlaczego my wszyscy razem? W jednej chwili? Jak?
Dobre pytania, tylko kogo to tak naprawdę obchodziło?
Sala była mroczna i pełna. Brunatne ściany zdawały się ociekać czernią, ławki w trzech równych rzędach, jednoosobowe, kojarzyły się z krzesłami elektrycznymi. Na każdym blacie plik kartek testu spiętych samotną szarą zszywką, rażących oczy nieskalaną bielą. Obok długopisy, po jednym dla każdego. Młoda nauczycielka (?) o twarzy pozbawionej indywidualnych cech, pozbawionej znamion wieku i doświadczenia, uśmiechnęła się zapraszając na jedyne wolne miejsce, pod ścianę. Zobaczyłem jak posłusznie siadam na krzesełku, które powinno być kanciaste i twarde i biorę długopis.
Otworzyłem test.
Pytania:
1) Czego najbardziej żałujesz w życiu?
2) Co uważasz za swój najlepszy uczynek?
3) W co zawsze wierzyłeś?
4) Kogo najbardziej skrzywdziłeś?
5) Czym dla ciebie jest ciało?
W przypływie strachu, zagubienia zamknąłem kartki pozwalając im zszarzeć i cisnąłem je w nicość nad ścianą. Ni potrafiłem myśleć, gubiłem się, rozpadałem. Wyszedłem. Uczucia, coraz to nowe, coraz to bardziej sprzeczne, coraz to silniejsze, przewijały się we mnie z cichym szumem, przelatywały przez serce, które nie biło. Światło, które było ciemnością przyglądało mi się.
Byłem sam. Nie chciałem tego, ale ruszyłem, przed siebie w kierunku światła. Bałem się, ze nie poczuję już bólu, że nie poczuję przyjemności. Nie chciałem tego, ale za słabo.
Światło ogarnęło mnie całym swoim lepkim, gęstym mrokiem…
Michał P. Lipka
Kolejne krótkie opowiadanie o śmierci. Ciekawsze od poprzednich, które tu czytałam, to fakt, niestety strasznie niedopracowane. Przede wszystkim cała masa literówek - póki masz czas, to popraw "mrok nicy", "buło w cieniu", "ni potrafiłem myśleć". Czasem mieszasz podmioty - np. "Dostrzegłem jedynie siebie samego, swój lewy profil, biegnącego wśród kolein, rzucającego ospały cień na nieruchome powietrze". Brakuje też przecinków. Może Ci się wydawać, że to niby nic, że się czepiam, ale duża ilość takich drobnych błędów strasznie rozbija czytanie.
Plus za pomysł - wykorzystujący dwa główne lęki człowieka - lęk przed śmiercią i lęk przed egzaminem ;) Patos, który zazwyczaj mnie śmieszy, tu nawet nie przeszkadza, może tylko trochę przeszarżowałeś metaforycznie w zdaniu "Las szumiał monotonną grozą, kusił, zapraszał chcąc dzielić się brudem zalegającym niczym błony pomiędzy uschłymi gałęziami..." Niestety, ogólnie - niewykorzystany potencjał. Szkoda.
A mnie sie podobało średnio. Pomysł dobry, wykonanie gorsze. Czyta się cięzko, głównie przez drobne błędy i pomieszanie z poplątaniem o którym pisze Dreammy.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dla mnie też średnie. Przeciętne wykonanie, pomysł też mnie nie powalił.
Takie sobie.