Here comes the night, my cloak of blue,
Here comes the night with dreams of you.
Somewhere up there I'll see your face,
The breeze will be your warm embrace.
Here comes the night to thrill my heart,
My one delight while we're apart,
And now I'll seek that rendezvous,
Here comes the night, holding me tight for you.
Frank Sinatra, Here comes the night
*
Krople jesiennego dżdżu bębnią o maskę kremowego chevy’ego bel air z pięćdziesiątego trzeciego. Wóz dawno nie widział mechanika, ale nie narzekam. Wynajęty na fałszywe nazwisko, ma mi służyć tylko przez tę parę nocnych godzin. Później niech go szlag trafi.
Idą. Zgodnie ze starym zwyczajem, obaj pojawiają się po przeciwnych stronach ulicy. Spotkają się pośrodku, a potem razem wślizną do wnętrza luksusowego wieżowca. Czekam z brodą przyklejoną do kierownicy. Nie chcę, by mnie spostrzegli. Jeszcze nie.
Gdy znikają w drzwiach, wychodzę z wozu. Rondo fedory skrywa moje zmrużone oczka, a postawiony kołnierz dwurzędowego trencza osłania zakazaną gębę. Tak zwany kamuflaż miejski. Powinien wystarczyć. Przynajmniej kiedyś wystarczał.
Pora się przejść. Prowadź.
Maszeruję szybko, unikając kałuż. Wieje jak cholera, muszę trzymać kapelusz. W kieszeni płaszcza ciąży mi trzydziestka ósemka. Jak dobrze pójdzie, za chwilę dla mnie zaśpiewa. Otwieram drzwi czubkiem mokasyna, wsuwam się do środka przez powstałą szparę. Cholerna fuszerka. Gdyby ktoś tak spartaczył mi drzwi, zbierałby zęby z podłogi.
Jestem podniecony jak przed pierwszym seksem, mimo że dziś wcale nie stracę cnoty. Dobre piętnaście lat temu rozdziewiczyła mnie pewna czterdziestka piątka. Ale co ja ci będę mówił, przecież wiesz o tym doskonale. Swoją drogą cieszę się, że znów rozmawiamy.
Bardzo mi cię brakowało.
Z każdym krokiem czuję, że odzyskuję dawną formę. Powrót mi służy, powiew młodości przywraca pamięć starych czasów. Bijące serce rwie się, by biec na górę, ale rozsądek nie zezwala. Tamci pewnie dopiero pukają do drzwi penthouse’u. Zanim wykonają zadanie, zdążę spokojnie i po cichu zająć swoje miejsce. Nie ma co uprzedzać faktów.
Byłbym zapomniał! Spod koszuli wyszarpuję łańcuszek z Maryją i Świętym Dzieciątkiem. Całuję go z namaszczeniem. Są rytuały, których lepiej nie pomijać. Wznawiam wspinaczkę. Na czwartym piętrze ktoś namiętnie słucha Presleya. „Don’t Be Cruel”, zdaje się. Cholera, gdyby to był chociaż Sinatra…
Wreszcie jestem. Piąte piętro, dyszę jak lokomotywa z westernów. Nie te lata, powiem ci, nie te lata. Przybyło trochę tu i tam, smukłego młodziana zeżarł stary pryk w opiętej marynarce i płaszczu.
Drzwi penthouse’u są ledwie uchylone. Sąsiad by nie spostrzegł, lecz ja zauważam od razu. Przyklejam się plecami do ściany obok futryny. Nie wchodzę do środka. Czekam. Słyszę pięć zduszonych kaszlnięć, jakby wewnątrz mieszkała familia gruźlików. Z płaszcza wyciągam moją trzydziestkę ósemkę, colta detective special. Niech się gliny głowią, czy to nie ktoś od nich.
Kroki zbliżają się do drzwi. Wstrzymuję oddech. Z wnętrza penthouse’u wyłania się pierwsza postać, a tuż za nią druga. Wyglądają jak ja – zgarbieni, skryci pod rondami kapeluszy i za kołnierzami płaszczy. Nie zauważają mnie. Mierzę do pierwszego cyngla, który pospiesznie zbiega już na dół. Naciskam spust. Trafiony w plecy, stacza się na półpiętro. Jego kumpel odwraca się do mnie z bronią gotową do strzału. Jest zbyt wolny. Pakuję mu dwie kulki w brzuch, kopniakiem wytrącam pistolet. Cyngiel osuwa się na kolana. Patrzy na mnie z lękiem.
Uśmiecham się doń jak do serdecznego przyjaciela. Pada na posadzkę, wciąż nie odrywa ode mnie wzroku. Rozpoznaje mnie, widzę to w jego oczach.
– Don…?! – pyta chrapliwie.
Głos grzęźnie mu w gardle. Zdycha.
Słyszę rumor na piętrze pode mną. Umknęło mi, że Presley w międzyczasie zamknął gębę. Drzwi otwierają się z hukiem. Dochodzą mnie podniesione głosy kobiety i mężczyzny. Oho, kłótnia kochanków w środku strzelaniny. Niedobrze, nocne marki to zawsze ból głowy zabójcy. Sterczę jak kołek, nie wiedząc, czy lepiej zbiec na dół, poczekać tutaj, czy ukryć się gdzieś, nim para dostrzeże trupa i podniesie larum.
Co robić, co robić, co robić? Niewiele myśląc, wpadam do penthouse’u i zamykam za sobą drzwi. Wita mnie cisza, ale nie chowam rewolweru.
Rozglądam się z ciekawością i rosnącym uznaniem. Wnętrze mieszkania to szalona mieszanka art déco i bauhausu, szpitalny wręcz chłód stali i czarnej skóry miesza się z przepychem złoceń, sztukaterii i kubistycznych tapet. Zachwycony plątam się z kąta w kąt, ignorując leżące na podłodze trupy. Kałuże krwi odbijają się w lustrach, których wokół pełno. Tamara Łempicka zerka na to wszystko oczyma namalowanych przez siebie kobiet, od których nie mogę oderwać wzroku.
– Dobry wieczór – mówi ktoś do mnie niskim, damskim głosem.
Odwracam się z bronią gotową do strzału.
Siedzi na krześle z nogą założoną na nogę. Biała spódnica nie zakrywa kolan, bluzka w zeberkę przyjemnie opina, co trzeba. Tylko kołnierz, wysoki jak w golfie, rozczarowuje trochę, ale i nęci. Spoglądam jej w oczy. Są duże i zielone, błyszczące i przenikliwe. Mruży je, jakby mnie oceniała. Po wydatnych ustach błąka się lekki uśmieszek.
– O – mówię, zapominając języka w gębie.
Parska cicho, zaciąga się papierosem i popija dym przezroczystym trunkiem. Łyka oliwkę dryfującą dotąd w kieliszku. Nic nie robi sobie z ciała leżącego u jej stóp. Ani z krwi, która zastygła na jej bladych policzkach. Obojętność czy szok? Nie potrafię stwierdzić.
– Co za spotkanie, czyż nie? – pyta, wydmuchując dym.
– Co tu robisz, Lauren?
Tak, znam jej imię. I nie tylko.
– A ty? – Przekrzywia głowę, a fale blond włosów muskają jej ramię.
Nic się nie zmieniła. Wciąż przypomina swoją imienniczkę, Lauren Bacall. Niegdyś chciałem być jej Bogartem. Lubiła łobuzów, niestety zanim stałem się jednym z nich.
– Sprzątam – ironizuję.
– Nie idzie ci najlepiej, co?
Podchodzę do niej, chwytam za ramię i szarpię, aż staje na równe nogi.
– Co tu robisz, dziewczyno?! – indaguję. – Nie widzisz, jaki tu bajzel?!
– Och, widzę, Daniel. – Uśmiecha się, stając na palcach. – Ktoś musi pomóc ci się z nim uporać – dodaje szeptem, miękkimi wargami muskając mnie w ucho.
Czuję zapach krwi i słodkich perfum.
**
Siedzę w potężnym fotelu typu chesterfield i palę cygaro jak Orson Welles w „Dotyku zła”. Przede mną na mahoniowym stole leży paczka lucky strike’ów, kryształowa popielniczka i świeża gazeta. Nagłówek nie napawa optymizmem, a przynajmniej nie napawa nim Gildy, mojej umiłowanej żony.
Znasz Gildę? Głupie pytanie. Każdy ją zna. Piękna, kruczowłosa Gilda Vitti, dziedziczka mafijnego imperium wielkiego Pietra „Dobermana” Vittiego. Stoi teraz w oknie, wygląda przez żaluzje i pali papierosa za papierosem. Popielniczka na stole jest prawie pełna.
Przede mną, zgarbiony i wpatrzony w dywan, zdaje relację Luca Brambilla, mój zaufany człowiek od wszystkiego.
– Doprawdy, don Daniele, nie mam pojęcia, co tam się stało – mówi z goryczą w głosie. – O zamachu wiedziałem tylko ja, Brasi i ta para biedaków. Pana, don Daniele, oczywiście nie wliczam.
Milczę, dusząc chichot w sobie. Przybieram zwykłą, naburmuszoną minę. Powinienem się przejmować.
– Który to już raz? Drugi w ciągu miesiąca? – pyta Gilda z wyrzutem.
– Przykro mi to mówić, ale… Obawiam się, że mamy kreta.
– Obawiasz się? – Gilda odwraca się z mordem w oczach. – Obawiasz, Brambilla? Ktoś bez wazeliny pieprzy nas w tyłek, a ty się obawiasz?! – krzyczy, ciskając w Lucę niedopałkiem.
Brambilla kaja się i przeprasza, co tylko wzmaga gniew Gildy. Przymykam oczy. Łeb mi pęka, a ona wciąż drze się jak przekupka. Jej ojciec był sukinsynem, ale sukinsynem z klasą. Gilda jest suką z rynsztoka w żakiecie od Cristóbala Balenciagi.
Mam dość, łupię pięścią w stół aż podskakuje popielniczka. Popiół opada na rękaw prążkowanej marynarki. Strzepuję go z niesmakiem.
– Dość, Gildo – warczę przez zaciśnięte na cygarze zęby. – Masz to wyjaśnić, Luca. W sposób, jaki uznasz za stosowny. Chcę głowy zdrajcy podanej na tacy. W oliwie i soku z pomarańczy.
– Oczywiście, don Daniele. Zrobię, co w mojej mocy.
– Więcej, Luca. Masz zrobić więcej.
Brambilla potakuje układnie i wycofuje się rakiem do wyjścia, miętosząc melonik w rękach. Gdy wychodzi, Gilda przenosi swój gniew na mnie. Ot, południowy temperament.
– Nigdy więcej nie waż się tak do mnie mówić! – krzyczy, postępując w moją stronę.
Nie wstaję, patrzę na nią z mieszaniną wzgardy i rozbawienia.
– To ja tu jestem Vitti. Ja i tylko ja – ciągnie swój wywód.
– Ale to do mnie chłopcy mówią „don” – odpowiadam z pobłażliwym uśmiechem.
Bawi mnie, jak jej śniade policzki czerwienieją.
– To, że cię papa wyłowił z gówna i coś w tobie widział, nie czyni cię ani Vittim, ani szefem mafii.
– Coś jeszcze, moja droga? Jak słyszałaś, mam mały problem na głowie.
– O, nie jeden.
– Poza tobą są jeszcze jakieś godne uwagi?
– Czy ty nie czytasz gazet? Nowy DA ogłosił walkę z mafią! Z nami!
– Myślałem, że mamy go w kieszeni – mówię cicho, pozorując niewiedzę.
– Gówno mamy, a nie w kieszeni! Stawia się, tak jak ten frocio Parker.
Marszczę brew.
– Parkerowi przecież płacimy.
– Widać za mało, jak na szefa policji.
Gilda sięga gorączkowo po papierosy. Wyjmuje jednego i odpala. Zaciąga się w ciszy, wodzi wzrokiem za obłokami dymu.
– Zamierzasz coś z tym zrobić? – pyta po chwili, a jej dolna warga drży.
Włoski temperament stygnie. Teraz pora na łzy, szepty i błagalne spojrzenia. Wstaję z fotela, kładę dłoń na kruchym ramieniu żony.
– Oczywiście, Gildo – zapewniam.
Wtem drzwi otwierają się z hukiem, do pokoju wpadają dwa dalmatyńczyki, a tuż za nimi Rita, moja dziesięcioletnia córka, obowiązkowo ze skrzypcami i smyczkiem w dłoniach.
– Mamo, papo! – szczebiocze. – Umiem już Schuberta!
– Niemożliwe! Pokaż!
Gilda rozpromienia się. Ja wprost przeciwnie. Psy doskakują do mnie, łapami brudzą mi marynarkę i spodnie, ślinią ręce. Odpycham je z niechęcią.
Rita podchodzi do nas, czarne warkoczyki kołyszą się na lewo i prawo. Przykleja policzek do skrzypiec, manipuluje palcami przy kołkach, kładzie smyczek na strunach. Przymykam oczy. Dzień w dzień to samo. Schubert, Szostakowicz, Wagner. Trzej muszkieterowie mojej udręki. Zaczyna rzępolić. Krzywię się. Oczyma wyobraźni widzę, jak krew cieknie mi z uszu.
Tak to właśnie wygląda. Żyję w cudzym domu, chodzę w cudzych butach, mam szmalu jak lodu, żonę, która mną gardzi, niewychowane kundle i córkę głuchą jak noga od stołu.
Może się znudzić, co?
***
Lauren śmieje się perliście na wspomnienie dawnych, studenckich lat. Zaczynaliśmy na tym samym roku. Miałem być architektem, tak jak ojciec. Z wiadomych ci przyczyn zostałem cynglem jak ostatni śmieć.
Siedzimy z Lauren blisko siebie, obejmuję ją ramieniem, a ona co jakiś czas kładzie na nim głowę. Kanapa w mieszkaniu Parkera jest naprawdę wygodna. Pobity i związany gospodarz leży zastrzelony w sypialni. Para cyngli spoczywa tu, w salonie. Brasi siedzi martwy obok drzwi. Gdy palnąłem mu w łeb, osunął się po ścianie, malując na niej poziomy, czerwony pas. Tylko Luki nie ustrzeliłem. Zdążył uciec do kuchni. Zatłukłem go tam spiżową rzeźbą sokoła, którą nadal trzymam w ręku.
Woda z przestrzelonego akwarium obmywa gołe stopy Lauren i moje umazane krwią buty. Co chwila z głuchym plaśnięciem padają na posadzkę skalary, zbrojniki, glonojady i kiryski. Podrygują, walcząc o życie.
– Czemu to robisz? – pyta Lauren, a uśmiech znika z jej twarzy.
Na kolanach trzyma krwistoczerwonego bojownika, którego głaska opuszkami palców. Nie zważa na słabnące ruchy zdychającej ryby.
– Mówisz o…
– O tym. – Wskazuje głową ciało Brasiego. – Po co to wszystko?
Wzruszam ramionami.
– Dla sportu. Może dla przypomnienia. Dobrze znów robić coś, co się lubiło – przyznaję, lecz zaraz żałuję.
Nie powinienem jej tego mówić, ale a szczęście się rozpromienia. Węzeł w moim żołądku nieco słabnie.
– Nie wolałbyś wrócić do architektury? Widziałam, jak patrzysz na wnętrza. Aż ci się oczy świecą.
– Ech, to nie takie proste. – Wzdycham. – Nie byłem tak pojętnym studentem, jak ty. Zabijanie wychodzi mi lepiej.
– Wymówki, ach słodkie wymówki – szepcze, gładząc mnie chłodną dłonią po skroni.
– Dobrze, że chociaż tobie się udało. Nawet pomimo całej tej akcji z Matteem.
Gryzę się poniewczasie w język. Lecz Lauren nie chmurnieje. Uśmiecha się do mnie łagodnie, zagląda mi w oczy tym swoim szmaragdowym, głębokim wejrzeniem.
– Stare dzieje. Niech takimi pozostaną.
– Nie masz mi za złe?
– A cóż ja bym ci miała mieć za złe? – pyta pobłażliwie.
Nie wie. Ona nic nie wie. Truchleję, a zarazem czuję ulgę. Już nic nam nie stanie na drodze.
– A teraz sza, film się zaczyna – dodaje, widząc jak zbieram się, by coś powiedzieć.
Szef policji okazał się amatorem kina. Gdy chłopcy wpadli z wizytą, szykował się widać do samotnego seansu. Projektor filmowy stoi na ławie obok kanapy, taśma pomyka cicho po bliźniaczych rolkach. Przed nami, na trójnożnym stojaku wisi rozwinięty ekran. Pojawia się czarno-biały napis: „Mroczne przejście”. Milknę. Sto lat nie widziałem tego filmu.
Ciekawe, czy spodobałby się tobie.
****
Pamiętasz, jak kiedyś powiedziałeś mi: „Zostaw tę dziewczynę. Weź sobie kobietę, której nie będzie ci żal zniszczyć”? Posłuchałem cię, jak słucha się dobrego kumpla. Ale czy dziś powiesz to samo? Czy dziś znów mam ją sobie odpuścić? Nie chcę. Nie mogę.
Nie muszę?
Lauren odprowadza mnie do drzwi. Opiera się barkiem o ścianę, igra palcami z delikatnym diamentem na srebrnym łańcuszku. Ładnie współgra z czarnym jak noc golfem. Lauren uśmiecha się do mnie. Żal mi wychodzić. Każdy krok waży tysiąc funtów. Ociągam się, dłoń nie chce nacisnąć klamki.
– Wyjedźmy – rzucam nagle, choć już podczas seansu myśl ta krążyła mi nad głową.
– Jak Bogart i Bacall?
Lauren śmieje się, myśli, że to żart. Chwytam ją gorączkowo za rękę, przyciągam do siebie.
– Choćby jak oni. Choćby do Peru, do małej wioski o nazwie Paita.
– Nic się nie zmieniłeś. Jeden film i już gotów jesteś wszystko rzucić? Ot tak?
– Ot tak, Lauren. – Pstrykam palcami. – Ot tak.
Nachylam się, składam usta do pocałunku. Lauren stawia chwilowy opór, badawczo unosząc brwi. W końcu daje za wygraną i nasze wargi łączą się w wyrazie czystej namiętności. Oddychamy coraz głośniej. Całuję jej czoło, policzki i nos. Schodzę niżej, chcąc musnąć ustami jej łabędzią szyję. Lecz Lauren chwyta się nagle za gardło, odpycha mnie lekkim, acz stanowczym gestem. Szkarłatna łza spływa jej po policzku.
– Idź już. Muszę posprzątać.
– Czy to znaczy „tak”? – pytam jak skończony dureń.
– Pomyślę. Odezwę się – odpowiada sucho. – Idź, proszę.
Wychodzę. Ufam, że dobrze mi radzisz.
*****
– Zgadzam się – mówi Lauren pewnym, zdecydowanym głosem.
W słuchawce słyszę ciche cmoknięcia. Pali, raz po raz zaciągając się dymem.
– Cholera, Lauren, to wspaniale! – krzyczę, nie bacząc, że czyjeś ciekawskie ucho może akurat kleić się do drzwi gabinetu. – Kiedy? Gdzie? Mogę choćby dziś!
– Pohamuj się, Daniel. Ochłoń, weź kilka głębokich wdechów. Pamiętasz, rozmawialiśmy niedawno o uprzątnięciu bajzlu. Pora się tym zająć. To mój warunek, don Vitti. Mój jedyny, ostateczny warunek. Spełnij go, a wyjadę z tobą nawet na drugi koniec świata. Zawiedź mnie, a nigdy więcej mnie nie zobaczysz – mówi, a mnie duszno robi się pod sztywnym kołnierzem koszuli.
Odpinam guzik, czując jak czerwienieją mi twarz i uszy. Serce wali jak młotem. Nie ma wyjścia.
Zrobimy, co trzeba, prawda?
– Cokolwiek zechcesz, kochanie – odpowiadam szeptem.
Lauren bez słowa odkłada słuchawkę.
Zrobimy co trzeba.
******
– Myślałem, że będziemy rozmawiać o interesach. I problemach – mówi wiecznie skwaszony Marco Fellini.
Uśmiecham się do niego szeroko. Czuję się nad wyraz giętki i odprężony. Nocne eskapady robią swoje.
Patrzę kolejno na dwunastu biesiadników. Wszyscy w gładkich lub prążkowanych garniturach, z upomadowanymi włosami, papierosami albo cygarami w gębach, świecący pierścieniami i cuchnący drogą, lecz wciąż śmierdzącą wodą kolońską. Boczna linia Vittich, spokrewnieni z nią bracia Fellini i paru Gamellich. Sama śmietanka.
Chwytam za koszyczek ze świeżym, pachnącym chlebkiem focaccia. Podaję go Felliniemu.
– Będziemy, będziemy. Ale nie z pustym brzuchem.
Mankietem trącam solniczkę, przewraca się i turla na środek stołu, zgrabnie wymijając talerze i sztućce. Marco bez słowa chwyta przystawkę i macza ją w ostrym kremie z peperoncino, podobnie jak uczynili to moi pozostali goście. Udekorowany skórką pomarańczową i liśćmi mięty, znad srebrnego półmiska mizdrzy się do nas rozciągnięty na pół stołu kręgosłup z pięknie wysmażonymi kąskami mięsa przy każdym z kręgów. Nim jednak, póki co, zainteresowałem się tylko ja. Może dlatego, że jeszcze niedawno należał do mnie.
Jako trzynasty, zajmuję miejsce pośrodku, choć Leonardo da Vinci pewnie usadziłby mnie nieco z prawej, dwa krzesła dalej od mojej obecnej pozycji. Ale to nie Leonardo usadza gości, lecz ja.
Atmosfera w sali jest gęsta jak dym kłębiący się nad głowami. Raczej nikt nie ma ochoty na żarty. Nawet niziutki Paolo Gamelli, który zwykle wszystkim poprawia humor, teraz milczy z nosem spuszczonym na kwintę. Wielka famiglia Vittich ma kłopoty.
– Doprawdy, don Daniele, nie przedłużajmy – znów odzywa się Marco Fellini. – Trzeba działać, a nie obżerać się i myśleć o byle czym.
Niektórzy, w tym obowiązkowo Federico – brat Marco, kiwają głowami.
– Dziwne rzeczy się ostatnio dzieją w mieście. Co wyślesz chłopców, to nie wracają. Nie martwi cię to? – pyta Pietro „Nonno” Gamelli, siwy i gruby nestor rodu. – Nie wspomnę o zabójstwie Parkera…
– To była skrajna głupota! – wychyla się Marco. – Sprzątnęli go na twój rozkaz?
Wzdycham ciężko z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Zerkam na kieszonkowy zegarek. Sięgam po kieliszek czerwonego wina i upijam kilka łyków. Cmokam.
– Panowie, panowie, panowie. Po co te nerwy? Owszem, mamy kilka przejściowych problemów. Śmierć szefa policji raczej się nam nie przysłuży, a DA będzie ujadać jeszcze głośniej niż dotąd. Tak bywa. Nie da się wszystkiego przewidzieć.
– Raczysz żartować, don Daniele?! To katastrofa! – wykrzykuje Federico, łupiąc otwartą dłonią w stół.
Ohydny, secesyjny stół, paskudny i pretensjonalny na równi z krzesłami, zastawą, obrazami na ścianach i żyrandolem. Gilda niczego nie pozwoliła mi tutaj zmienić. Jak papa urządził, tak miało zostać.
Zerkam na zegarek i podnoszę się z miejsca. Upijam kolejny łyk wina.
– Scusatemi, signiori, trzeba mi prędko na stronę. Zaraz wracam.
Mojemu wyjściu towarzyszy rój ukradkowych spojrzeń, rzucanych pod nosem przekleństw i snutych w tajemnicy spisków. Jak to zwykle w rodzinie bywa.
Zamykam drzwi na klucz i pospiesznie oddalam się od sali. Zegarek w kieszeni kamizelki nieubłaganie tyka. Z góry dochodzi mnie okaleczony Schubert, Wagner albo Szostakowicz. Nie rozróżniam, moja córka zresztą najwyraźniej także.
Naraz w hallu pojawia się Gilda. Z torebką przewieszoną przez zgięte ramię, idzie w moją stronę gniewnym, zamaszystym krokiem. Widzę, jak nabiera powietrza do krzyku. Kryształowa popielniczka sama pcha mi się w ręce. Schubert, Szostakowicz, Wagner.
Sala eksploduje, gdy wymierzam Gildzie pierwszy cios. Moja żoneczka zatacza się i upada na posadzkę. Nawet nie oglądam się na pogorzelisko. Byłeś tam ze mną. Jeśli nie zabił ich wybuch, zabije trucizna.
Poprawiam uchwyt na popielniczce i staję w rozkroku nad Gildą. Zniknęła gdzieś arogancja, czmychnęła buta, uciekły wyzwiska, którymi częstowała mnie przy byle okazji. Lecz już za późno na skruchę, kochanie. Siadam na Gildzie okrakiem, uderzam popielniczką w jej czoło, nos, oczodoły i usta. Zęby występują z dziąseł, sypią się po podłodze jak perły, którymi kiedyś cisnęła mi w twarz. Nos tryska krwią jak wulkan, wargi czerwienieją jak miażdżone czereśnie, a oczom coraz bliżej do dorodnych śliwek. Chrzęst, plusk i głuche dudnienie wypełniają mnie rozkosznym drżeniem, które rozchodzi się od palców aż po czubek głowy. Ustaję dopiero gdy Gildy już nie ma, gdy nikt nie może jej już rozpoznać.
Chyba nawet ty byś nie zdołał, co?
Wstaję, zataczam się na stolik, z którego wziąłem popielniczkę. Sala płonie, a wraz z nią famiglia Vittich.
Szostakowicz, Schubert, Wagner.
Spoglądam w górę ku krętym schodom wiodącym na piętro rezydencji. U ich szczytu stoi Rita. Jak zwykle rzępoli na skrzypcach, lecz na szczęście nie jest sama. Tuż za nią stoi Lauren w czarnym trenczu. Wygląda zabójczo.
Przytula policzek do twarzy Rity, obejmuje i szepcze jej coś na ucho. Rita kiwa głową na znak zgody. Razem schodzą na dół, stopień po stopniu. Dopiero na parterze orientuję się, że Lauren dusi moją córkę garotą.
Ochoczo przejmuję pałeczkę. Lauren znika za drzwiami rezydencji, gdy ja dociągam garotę do szyi Rity. Owijam żyłkę wokół dłoni i nadgarstków. Zapieram się kolanem o plecy córki. Wciąż gra Wagnera.
Albo Schuberta.
A może to Szostakowicz?
Szarpie się i wyrywa, lecz jestem nieugięty jak John Wayne – byle źrebak nie zrzuci mnie z siodła. Ciągnę coraz mocniej i mocniej. Sunący po strunach smyczek doprowadza mnie do szaleństwa. Żyłka przecina skórę na przegubach i dłoniach. Kiedy w końcu Rita wiotczeje i uginają się pod nią nogi, jestem cały we krwi.
Gdy luzuję żyłkę, ciało Rity pada na posadzkę i zwija się niczym wąż.
Dwa lwy o złotej sierści wbiegają truchtem przez próg rezydencji. Z opuszczonymi łbami podchodzą do zwłok, obwąchują je i liżą, co rusz zaglądając mi w oczy diabelskimi ślepiami. W końcu zbliżają się do mnie, ocierają płonącymi grzywami o moje nogi i biczują je dymiącymi pędzelkami ogonów.
Nie zwracam na to uwagi. Wpatruję się urzeczony w bliźniacze rany na nadgarstkach i we wnętrzach dłoni.
Czy ty to widzisz?!
Nie opatrując ran, wynoszę się z tej pieprzonej jaskini zła, rzuciwszy lwom nieme polecenie.
W progu dobiegają mnie jeszcze dźwięki targanej odzieży, chlupot, trzask i porykiwanie bestii. Kochane zwierzaki od razu wzięły się za zacieranie śladów.
*******
Pamiętasz, wspominałem o tym, jak straciłem dziewictwo z czterdziestką piątką. Jak mnie przez to porzuciłeś. Wiele mówiłem o tym, jaki ci jestem wdzięczny, że znów ze mną gadasz, że mi przebaczyłeś. Ale i ja mam ci co wybaczać. Prawdziwy przyjaciel nie zostawiłby głupiego, przerażonego szczeniaka, który właśnie kogoś zastrzelił, sam na sam z trupem stygnącym w zaułku. Ja bym ci takiego świństwa nie zrobił. Nigdy.
Tak, wiem. Mówiłeś, żebym zostawił Lauren w spokoju. I zostawiłem! Ale nie mogłem patrzeć, jak obłapia ją ten skurwysyn Zucco. Nie mogłem! Wiesz, że próbowałem. Chciałem tylko sukinsyna nastraszyć! Nikt nie szkolił mnie z obsługi gnata. Nie wiedziałem, że wypali. Że Matteo…
Nie garowałem, wiesz? Ani dnia nie spędziłem w pace. Miałem co do Zucco nosa. Nie podobał mi się, na milę śmierdział gangusem.
Trafiony, zatopiony.
Nie miałem pojęcia, jaką wyświadczyłem Vittim przysługę. Od dawna zasadzali się na rodzinę Zucco, ponoć bruździła im w interesach. Niby płotki, a drażniły. Ludzie Vittich szybciej od glin dotarli do świadków. Uciszyli ich, a mnie znaleźli. Miałem wybór – praca dla nich albo czapa. Miałem potraktować to jako szansę. Tak mówili, więc potraktowałem.
I stało się, Pietro „Doberman” Vitti mnie polubił. Widziałeś, jak się to wszystko dalej potoczyło. Skończyłem tu, w błyszczącym chevy corvette C1, uciekając od przypadków, które spieprzyły mi życie.
Zatrzymuję auto przy plaży, tuż obok budki telefonicznej. Gdzieś tu mam się spotkać z Lauren. Stąd zawiozę nas prosto na lotnisko. Lauren wszystko załatwiła. Na swoje nazwisko kupiła bilety lotnicze, zarezerwowała hotel, wynajęła na miejscu wóz. Mnie szybko by wyśledzili. W końcu nie byle szarak ze mnie, nie?
Wysiadam i rozglądam się. Nigdzie nie widzę białego lincolna continental, w którym miała na mnie czekać. Nie przejmuję się. Uprzedzała, że może się spóźnić. „W razie czego dzwoń” – powiedziała. Czerwona budka telefoniczna jest akurat pusta. Wchodzę i wrzucam monety do automatu, starając się przypomnieć sobie numer. Jak to było… Najpierw chyba zero, a potem, potem…
Lauren odbiera, lecz nie odzywa się ani słowem. Poznaję ją po cichych cmoknięciach. Znowu pali.
– Jestem przy plaży, kochana. Tak, tak, Hermosa Beach. A ty? Nigdzie cię nie widzę. Zrobiłem jak chciałaś, zabiłem ich wszystkich, widziałaś przecież, że ich zabiłem. Wszystkich Vittich, Fellinich i Gamellich. Czekam. Nie każ mi tu wystawać w nieskończoność! No, to do miłego! Całusy, sto całusów ci ślę!
Odkładam słuchawkę z błogim uśmiechem. Zaraz tu będzie, zaraz wyrwę się z tego bagna. Niech no tylko przyjedzie.
Chodzę w kółko, podparty pod boki, palę cygaro i niecierpliwię się. Okolice plaży są puste, rzadko mijają mnie przechodnie. Nic dziwnego, mamy w końcu jesień, a dzień nie należy do rozkosznych. Co jakiś czas kropi, od oceanu zawiewa chłodnym wiatrem, a słońce powoli zmierza ku horyzontowi. Robi się późno, a Lauren nie ma. Nie wiem, co dalej. Różne myśli kłębią mi się głowie, nerwy mam naciągnięte jak struny skrzypiec. Jeszcze chwila i pękną. Zastanawiam się, co w takiej chwili zrobiłby Bogart. Albo Welles. Wiesz, nie chcę ci ciągle zawracać głowy.
Nagle mój wzrok przykuwa osobliwy widok. Oto na plaży, tuż przy linii wody, podryguje, skacze i bawi się piłką jakaś dziewczyna. Ostatnie promienie słońca igrają na jej pomarańczowym kostiumie i słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Śmieję się z niej.
Przestaję, gdy dochodzi do mnie, że to ona.
Lauren.
Krzyczę za nią, lecz nie słyszy. Trzymając kapelusz, by go nie zwiało, wbiegam na plażę. Potykam się raz po raz, do mokasynów na potęgę sypie się piach. Wołam: „Lauren! Lauren! Chodź, nie ma czasu!”. Jest zbyt zajęta piłką i czmychaniem przed spienionymi falami oceanu.
Wreszcie dobiegam do niej, zziajany. Patrzy na mnie z uśmiechem. W oddali rozbrzmiewa wycie policyjnych syren. Kostium Lauren nie jest pomarańczowy. Jest w biało-pomarańczowe, poziome paski. Wygląda w nim onieśmielająco. Cały gniew na jej beztroskę mija. Stoję i patrzę z rozdziawioną gębą.
Podchodzi do mnie, czuję słodki zapach perfum.
– Musimy iść – szepczę.
Przypadkiem spoglądam na jej szyję. Dostrzegam biegnące wokół niej zasinienie. Nim wyrzekam słowo, Lauren przytula mnie z całych sił.
– Nie – odpowiada szeptem, muskając ustami moje ucho.
Przerywa uścisk i chwyta mnie mocno za broczące krwią przeguby, jakby chciała zatamować jej upływ. Żałuję, że nie mogę odwdzięczyć się w podobny sposób.
Wycie syren jest coraz bliższe. Widzę już czerwono i niebiesko migające światła. Tuż potem na deptak wtłaczają się pierwsze radiowozy.
Lauren cofa się bez słowa, trącając mnie barkiem. Odruchowo chwytam ją za rękę i ściskam mocno, by się nie wyrwała. Za wolno. Lauren już nie ma.
W zaciśniętych palcach zostaje mi kawałek konopnego sznura. Patrzę nań ze zdziwieniem, gniewem, a wreszcie ze smutkiem. Wstrzymując łzy, ciskam liną o ziemię. Z sykiem wije się, skręca i plącze, aż w końcu znika pod zwałami piasku, zostawiając na nim rozmyty wzór.
Otrząsam się szybko, bo tego wymaga sytuacja. Dobywam mojego colta detective special. Uwalniam bębenek i wstrząsam lekko bronią, by naboje wypadły na piach. Nie sprawdzam, ile kul zostało w środku.
Ufam tobie. Tylko tobie.
Radiowozy stają półkolem, by odciąć mi wszelkie drogi ucieczki.
Zostaje ocean.
Oglądam się w stronę kipieli, lecz i tam nagle tłoczno od wrogów. Idą wolno ku brzegowi, szurając po dnie butami z betonu. Patrzą na mnie, chorobliwie otyli i bladzi, jakby od lat nie byli na świeżym powietrzu. Wyciągają ku mnie ręce o nabrzmiałych palcach. Robię niepewny krok w stronę radiowozów.
Gliny wysiadają. Z wycelowaną we mnie bronią kładą się na maskach czarnych fordów custom, na drzwiach których zamiast świetnie znanego mi LAPD widnieje skrót LCPHR.
Nie mam pojęcia, co znaczy. Coraz mniej rozumiem, świat rozmywa mi się przed oczyma. Niczego nie jestem już pewien. Prawie niczego.
– Jesteś otoczony! Poddaj się! – krzyczą gliny.
– Nic mi nie zrobicie! – odwrzaskuję, pokazując im zakrwawione nadgarstki. – Jestem nieśmiertelny!
– Rzuć broń, skurwielu! Rzuć broń i połóż się na piachu!
Śmiejąc się, przykładam rewolwer do skroni.
Jezu, ufam tobie.
Jezu?