
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Podróż konna wydawała się najwygodniejszym ze sposobów, by przebyć te osiem mil dzielących go od portu. Przynajmniej taka odległość widniała na przydrożnym drogowskazie, który miał szczęście mijać. Również transport musiał dobrać do wagi swojej misji– w końcu mag bojowy nie będzie maszerował pieszo, czy gnieździł się pod plandeką wozu jadącego z karawaną, razem z dziećmi i kobietami… Chociaż ta druga opcja przy jego ładunku byłaby bardzo kusząca.
Jesień nadbiegała ku Południowym Wybrzeżom wielkimi susami. Nim zdążył się obejrzeć, ciepło promieni słońca, zostało zastąpione przez ziąb północnego wiatru, a liście poczęły kłaść się tysiącami na trakcie, co groziło poślizgnięciem każdej nieuważnej kobyle. Wojna zostawiła widoczne piętno w tej części Krainy– spalone kikuty drzew, gdzieniegdzie zgubiony oręż, czy jakiś zapomniany grób na poboczu drogi. Wojna– pojęcie, którego nie obejmowała żadna definicja, coś, co trzeba było zobaczyć, by dostrzec okrucieństwo dowódców, wysyłających swoich podwładnych na pewną śmierć od zatrutego bełtu, nadlatującego spośród drzew.
„Ludzie są chciwi"– pierwsza lekcja o tej rasie w Akademii Abakanu zaczęła się od tego tematu. I także w tym wypadku wysłali swoje dzielne czterysta tysięcy mężczyzn, by przejęli skrawek lasu, który zajmowała świątynia elfów. I tym razem się zawiedli– z frontu wróciło niecałe sześć tysięcy, niosąc w kondukcie żałobnym truchło króla, zabitego w jakiejś zasadzce.
Konwent Magów miał nadzieję, że tym razem Królestwo Ludzi pójdzie po rozum do głowy, lecz stało się coś zupełnie innego. Wewnątrz kraju rozgorzała wojna domowa, jeszcze zanim ciało zmarłego straciło ostatnie plamy ciepła.
Konwent zawsze starał się pozostać neutralnym, wysyłając swoje poselstwa do każdej z ras zamieszkującej Krainę. Elfy, Driady, Cienie, Orki Wschodu, a nawet nienawidzące mocy Krasnoludy uszanowały postanowienia Konwentu i dopuściły wysłanych Mistrzów do swoich granic, korzystając z ich rad w każdej chwili. Tylko ludzie przypominali sobie o tym niezwykłym cechu, gdy nadchodziła jakaś wojna. Zwracali się zawsze z tą samą propozycją, traktując Wybrańców Mocy jak zwykłych szpiegów. To było już za dużo, sytuacja powtarzała się już od czterech wieków i Akademia postanowiła podjąć radykalne kroki, aż Ludziom nie wróci zdrowy rozsądek. Zaczajeni w pustelni Gór, oczekiwali jakiejś zdumiewającej wiadomości, która gotowa była odmienić ich stosunek do tej krnąbrnej rasy.
Droga była prosta, niczym kij, usłana liśćmi i otoczona młodymi brzózkami, posadzonymi przez elfich druidów. Nie było pośpiechu, więc koń stąpał powoli po mokrej ściółce, a jeździec spokojnie szedł obok, co jakiś czas zatrzymując się, by popatrzeć na drzewo, czy też krzak. Przesyłka miała być dostarczona dopiero o zmierzchu, a słońce dopiero wychyliło się ponad korony wiekowych dębów Lasu Zmian. Nazwę swą nosił, gdyż to na tym trakcie zmieniała się historia prawie wszystkich ras Krainy. Krwawa historia. Cierpienie było tu tak gęste, że podróżny często zatrzymywał się w miejscu, by zacisnąć pięść z powodu niewypowiedzianego bólu, który został zawarty w tej kniei przez wieki. Droga pełna krwi i szczęku stuletnich mieczy, zaprowadziła go na szczyt wzniesienia, z którego mógł dojrzeć błękit morza.
Czas już najwyższy, by przedstawić naszego obieżyświata. Mądre zielone oczy, kruczoczarne, łapiące wiatr włosy i cwany uśmieszek na wysmaganej wiatrem twarzy– ten opis wystarczał w wielu karczmach, by magicy chowali głęboko swe ingrediencje, panienki grzały swe łono, a awanturnicy zacierali ręce, a konkretniej pięści. Chodzi mi tutaj o Północne karczmy, by później znów nie było na biednego narratora. Na Południu zaś nikt go nie znał, dlatego zazwyczaj tam wydzielano mu rejony, by niekojarzony ze swym cechem mógł pracować incognito.
Młodszy Mistrz Emhyrus DeVries wciągnął w siebie haust jodowego powietrza i wypuścił je po dłuższej chwili, by móc nacieszyć się całkowicie swobodą, jaką ofiarowuje woda. Długi, powycierany i ubłocony płaszcz porwał mu wiatr, ukazując ukrytą pod nim tunikę, przepasaną pełnym sakiew pasem oraz pochwę z jego wiernym, Dwemerowym półtorakiem. Jego lewą dłoń zdobiła zaś namaszczona runami rękawica, koloru błękitu morza, które w tej chwili odbijały się od głębi jego oczu. Szarpiąc za płaszcz, udało w końcu ułożyć się go tak, jak powinien leżeć, szarpnął za uzdę swojego ogiera i począł schodzić ze stromizny, sapiąc pod tym jakieś przekleństwa. Mistrz, mimo swej atletycznej postury i giętkości, zdecydowanie za długo zasiedział się w tawernianych zaściankach i jego sprawność zdecydowanie się pogorszyła. Minęło południe, gdy zjawił się w drzwiach portowej karczmy, spocony, ubłocony i zły.
-Oho, kolejny z traktu zszedł. – Zachichotał jakiś marynarz do swojego kompana, wskazując młodzieńca palcem, lecz szybko zamilkł i zbladł, gdy zobaczył w oczach przybysza własną śmierć. Jedna z wielu sztuczek, uroków, która tak bawiła wszystkich adeptów. Podróżnik zmarnowanym krokiem zbliżył się do szynku, zza którego wyłoniła się młoda, może nawet nie osiemnastoletnia dziewoja o włosach koloru dojrzałej orzechowej beczki i pełnych ustach, stworzonych do… Ekchm, może jednak to zostawimy świńskim myślom mężczyzn, sami zaś skupmy się na akcji– nasz bohater dziarsko zasiadł na stołeczku, jakby zejście nie było dla niego katorgą, tylko lekkim spacerkiem i przywołał na twarz głupawy uśmieszek, który…
-Co podać? – Padło pytanie z tych prześlicznych ust i na twarzyczce zagościł taki sam uśmieszek, jaki można było zauważyć u maga, wpatrzonego w oczy dziewczyny, jak w obrazek. No cóż, tak to już zazwyczaj jest– marynarz podróżuje po morzu, podróżuje i zapomina, jaką przyjemnością jest wpłynięcie do portu… Jeśli rozumiecie aluzję.
– Rumu, najprzedniejszego. Pod warunkiem, że napije się Panienka ze mną. -Padła odpowiedź. Kobieta uważnie zlustrowała maga i położyła na ladzie dłoń, opierając się. Tylko idiota nie zauważyłby pierścionka na palcu. No, ale w tej chwili umysł naszego bohatera nie należał… Do zbyt lotnych.
-Po pierwsze: Nie napije.
-Ale dlacze…
-Po drugie: Nie panienka.
Coś w główce Emhyrusa zachrobotało i przeczucie kazało mu zerknąć najpierw na dłoń kobiety, a potem na to, co tak nagle zasłoniło światło za jego plecami.
Idealnie w momencie, by ujrzeć pędzącą w swoją stronę pięść.
I jak myślicie? Heros się wywinie? Będzie w stanie odgiąć się przed ciosem? Czy może wyczaruje magiczną barierę, która zatrzyma dłoń napastnika?
Tak! Tak, oto prawdziwe oblicze Mocy! Prawdziwa magia, która utkwiła w jego oczach!
Plask!
Prawdziwa magia została zastąpiona przez gwiazdy, nadlatujące z każdej strony w kierunku zalewającego się krwią nosa. Nie wiedział, kiedy runął ze stołka, kiedy uderzył głową o podłogę, kiedy ktoś kopnął go w żebra. Nie pamiętał też, czy sam wstał z zimnej podłogi, czy ktoś mu pomógł, lecz zapamiętał wysokiego, rosłego mężczyznę, przytulającego obiekt jego pożądań. A teraz siedział na stołku, ze szmatą przytkniętą do krwawiącego nosa, rozmyślając, czy nie przysmażyć owego kowala, jak po fartuchu i prawym sierpowym poznał, jakąś błyskawicą, czy też flarą. Ale powstrzymał się– trochę dumy będzie go kosztować anonimowość. Gdy gigant doszedł do wniosku, że jego ofiara jest na tyle trzeźwa, by rozpocząć rundę drugą, grzmot zatrzymał go w pół kroku. Brzmiało to, niemalże jak cała armada sunących ku brzegu statkom. Po chwili dźwięk rozbrzmiał dźwięk rogu, zwiastujących przybicie łodzi do portu. Za nim drugi, trzeci i następne. Emhyrusowi udało się naliczyć tuzin, nim dźwięki zlały się w jedno, przeciągłe wycie.
Widocznie nikt dawno nie widywał Dwemerskich statków ani w tym porcie, ani w żadnym innym– Krasnoludy nienawidzą wody, podobnie jak ich bracia w innych krainach i na innych planach astralnych. Teraz ku przystani zmierzało koło dwudziestu bojowych łodzi Kartaczy– Bojowego Klanu Welgora. Oczywiście tylko mag zdołał zorientować się, do kogo owe łodzie należą, gdyż cała reszta tawerny, która wychynęła na pomost pierwszy raz widziała twory tak opancerzone i tak lekko płynące po niebieskiej toni. Z przerażenia, zmieszanego z ciekawością, wyrwał ich stukot krótkich stóp, lądujących na deskach pomostu. Pierwszy ze statków, zapewne szpica całego szyku, dobił szczęśliwie na molo, a ze środka poczęły wyskakiwać krasnale. Mimo pozornie małych rozmiarów niszczycieli Dwemerów, były one bardzo pojemne– ze środka wyszły dwa tuziny wojowników, odzianych w mithrilowe zbroje i noszące srebrne topory.
Ktoś zerwał się do ucieczki. Ktoś pogonił po broń. A reszta stała wryta, tak jak stała minuty przedtem, tyle, że Mistrz DeVries wysunął się na czoło, panując nad zimną krwią, która dosłownie wylewała mu się z nosa. Czekali, aż reszta statków przybije do brzegu, patrząc na siebie nieufnie. Krasnale nerwowo pocierały topory o pancerze, sprawdzały kurki fuzji, a ludzie po drugiej stronie brali w ręce oręż, a kowal niebezpiecznie strzelał stawami, zmuszając Emhyrusa do często oglądania się za siebie, czy to czasem zęby mu nie szczękają ze strachu.
Kiedy wszystkie krasnoludy wylądowały na nabrzeżu, z ich grona wyłonił się najbardziej pękaty, z największą brodą i najtwardszym pancerzem– jednym słowem przywódca. Śmiało, hałasując zbroją, jakby niósł na sobie stragan z żelastwem, zbliżył się do czekającego maga.
– Jestem Welgor, Pierwszy Krasnolud klanu Kartaczy. – Odchrząknął w łamanej wspólnej mowie– Tu czekać miał odbiorca magów.
-Tser Gar Welgor– odrzekł czarnowłosy i skłonił się nisko przed krasnoludem, na co lud za nim zareagował oburzeniem– Hrat Gwelar Hed Mer– tu spojrzał ze dezaprobatą na tłum schowany za jego plecami– Et Lar Hyaar Brun Egr.
W tym momencie obaj zachichotali, jakby byli starymi znajomymi i niewiele w tym stwierdzeniu kłamstwa. Ale może najpierw przetłumaczę na wspólny przemówienie Mistrza, gdyż nie każdy włada językiem krasnoludów: „Witam Cię Welgorze, Ja wraz z całą moją dzielną świtą. To mnie nazywają odbiorcą."
Wtem krasnolud chwycił go za ucho i przyciągnął do siebie, szepcząc mu coś do ucha. Z każdym słowem oczy mężczyzny robiły się coraz większe i coraz częściej kręcił przecząco głową, tłumacząc coś energicznie. W końcu wódz znudził się tłumaczeniami sztukmistrza i odepchnął go w stronę swoich. Ten chwilę łapał równowagę, po czym zerknął na kowala, z którym stał oko w oko.
-Czego chcą?– Zagrzmiał głos, szorstki niczym tępy miecz przejeżdżający po nierównym kamieniu. Nie będę wspominał o niebezpiecznych chmielnych wyziewach, gdyż to opowiadanie nie miało brzydzić gawiedzi.
-Chcą przejść przez Trakt Zmian, by uczcić rocznicę pokonania Drasgonitów– Tu wtrącę, Drasgonici są umarłymi, zamieszkującymi ciała żywych na powierzchni, normalnie żyjąc w słonej wodzie– Oraz przywieźli to, co miałem odebrać z tego zadupia…– Ostatnie zdanie nie zabrzmiałoby magowi bardzo podobała się przesyłka. Taki zajęty był swoją nędzną wolą, że nie zauważył, że rybacy na brzegu sinieją, a do ich białek napływa czarny barwnik.
-Czcić rocznicę pokonania Nieśmiertelnych?– Zasyczał tym razem żeglarz z prawej, ściskając w dłoniach pokaźny trójząb. Dopiero dźwięk wysuwanych z pochew toporów i krótkich, acz treściwych rozkazów w szeregach krasnoludów, pozwolił Emhyrusowi podnieść głowę i zastanowić, co się tak właściwie dzieje. I drugi raz tego dnia, ujrzał lecącą w jego stronę dłoń, dla odmiany lewą. Zamknął mocno oczy, szykując się do upadku, gdy na twarz, miast ciosu, który ostatecznie miał zmiażdżyć jego czaszkę, polała się smolista, zimna ciecz. Zdziwiony tym faktem, otworzył oczy i przejrzał się w błyszczącym toporze Welgora, który odciął rękę kowalowi. Teraz dopiero dotarło do niego to wszystko, co powinien zauważyć już w karczmie. Marynarze pili wodę, co nawet w ówczesnych czasach jest niesłychane, a mimo jesiennego, ciepłego dnia, wszyscy mieli pozakrywane szyje, by ukryć wystający z tyłu kręgosłup. Krasnoludy ruszyły do boju, śpiewając pieśń do swoich bogów. Za to rybacy rozkręcili się na całego, drąc ubrania i rosnąc do ponad dwóch metrów wysokości. Drasgonita wygląda w przybliżeniu, jak skrzyżowanie nieumarłego z jaszczurką, tylko są od nich jeszcze brzydsze. Mali wojownicy otaczali każdego przeciwnika i rąbali mu nogi, próbując zmusić do upadku, lecz ci, napędzani siłami oceanu rozrzucali brodatych niczym kukiełki.
Mag wyrwał z pochwy swój miecz, ledwo nadążając z odbiciem trójzębu, który teraz minął jego ucho. Prędko wyprowadził pchnięcie do przodu, całym ciałem, lecz nie napotykając oporu, na ślepo wykonał piruet i przyszykował się do bloku dolnej gardy. Uderzenie spadło trochę powyżej oczekiwań, muskając dłoń mężczyzny. Ten, nie przejmując się kolejnym potokiem, wyprowadził proste pchnięcie, lecz gdy zorientował się, że wróg przeskakuje go okrakiem, uderzył swą opancerzoną pięścią w czuły punkt, modląc się, by nieumarli też posiadali ten czuły punkt. Przeciwnik zwalił się parę kroków dalej, starając utrzymać postawę wyprostowaną, lecz poobijane krocze sprawiło, że ostro się pochylił. Mag obrócił zręcznie mieczem młynka i zanurzył ostrze w plecach jaszczurki, przebijając dawno niebijące serce. Zadowolony, splunął na truchło przeciwnika, gotując się do wygłoszenia jakiegoś nieprzyzwoitego cytatu, gdy dłoń wielkości koła zwaliła go na kupę gruzu.
To ogromny kowal przeistoczył się w jakiegoś mistycznego tytana, przechylając szalę zwycięstwa na stronę umarłych. Teraz miał zamiar zemścić się za już zregenerowaną rękę. Mag leżał na plecach, skonfundowany wielkością kowala i energicznie uderzał rękawicą w kawał gruzu, klnąc pod nosem.
-Dlaczego to chędożone gówno znowu nie działa?– Cedził przez zęby, patrząc, czy runy na rękawicy nie zajaśniały czasem. A wróg zaskowyczał tylko, co miało być chyba tryumfalnym okrzykiem i uniósł dłoń do kończącego ciosu.
I wtedy, w końcu, nareszcie, w samą porę, rękawica rozbłysła elfickim, prastarym pismem. Mistrz nie czekając długo wyrwał dłoń ku górze, drąc się z całych sił.
-Pulsarum!
Strumień zielonego ognia wystrzelił prosto w zdziwione ślepia Drasgonity, paląc je doszczętnie. Język ognia ogarnął też resztę monstra, które zaczęło się kurczyć. Jednak tak szybko, jak zaczęła się magia, tak szybko się ona skończyła. Resztkami sił mężczyzna uśmiechnął się i wydukał sentymentalne „A masz skurwielu" i zapadł w letarg. Ale magia nie zdołała zatrzymać potwora. Sięgnął on za topór i zamierzył się do ciosu z boku. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie widział młodzian, był okropny uśmiech na twarzy przeciwnika, który zaraz potem został rozpłatany na dwie części, zgrabnym uderzeniem topora. Na konto zwidów zaś zrzucił to, iż krasnolud trzymający topór miał długie, orzechowe włosy…
-Dziękuję Ci Welgorze– klepał potem krasnoluda po ramieniu, trzymając zimną szmatę przy czole. Inne krasnoludy krzątały się, kopiąc doły pod Drasgonitami, a swoich rannych przenosząc na statek.
Krasnolud spojrzał uważnie na maga, unosząc brwi.
-Za co? -Wychrząkał.
-Za ratunek. Za zabicie tego wielkiego. – Wskazał palcem mogiłę jak najdalej od morza. Brodacz zaśmiał się tylko krótko i uderzył Emhyrusa w żebra.
– To nie ja. To ona.
Wskazał palcem postać stojącą na krańcu pomostu wpatrzoną w słońce tonące w wodzie. Magik zmarszczył tylko brwi, po czym ruszył ku niewieście. Stanął przy niej i zamienili parę słów, po czym mężczyzna objął ją delikatnie ramieniem.
Następnie oboje obserwowali, jak krasnoludy pakują się na statek, rezygnując ostatecznie z przejścia upamiętniającego zwycięstwo. Welgor przywołał ich gestem do siebie, dając Mistrzowi koszyk. Ten niechętnie, lecz z pokorą przyjął przesyłkę. Wódz popatrzył na niego jeszcze zamyślony, poczym zapakował się na statek i nakazał odbić od brzegu.
I tak kończy się nasza opowieść.
Mężczyzna i kobieta, wpatrzeni w armadę odpływających statków, ku zachodzącemu sło…
-Buuuuuuuu!!! Beeeeeeee!!
-Jak ja cholera nie znoszę tych chędożonych bachorów! Kobieto weź tego dzieciaka do siebie!
-Ja? To Twoje brzmienie, Twoje zadanie!
-Ale to dzieciak, a Ty znasz się na dzieciakach!
-Ignorant!
-Egoistka!
-Idiota!
…
CDN.
, a liście poczęły kłaść się tysiącami na trakcie, co groziło poślizgnięciem każdej nieuważnej kobyle. – cos tu szwankuje. Tak jakby fakt opadania liści był żywy i groził tym kobyłom.
Konwent zawsze starał się pozostać neutralnym, wysyłając swoje poselstwa do każdej z ras zamieszkującej Krainę. – liczba mnoga, więc powinno chyba być „zamieszkujących”.
Tylko ludzie przypominali sobie o tym niezwykłym cechu, gdy nadchodziła jakaś wojna. – „dopiero” ci chyba uciekło. Tzn. .. o tym niezwykłym cechu dopiero, gdy….
To było już za dużo, sytuacja powtarzała się już od czterech wieków i Akademia postanowiła podjąć radykalne kroki, - to „To już było za dużo” jakoś tak nie brzmi. „Tego było za wiele” może by jakos lepiej się tu wkomponowało.
i Akademia postanowiła podjąć radykalne kroki, aż Ludziom nie wróci zdrowy rozsądek. – aż im wróci rozsądek, mogli poczekać. Podjąć radykalne kroki mogli np. w nadziei, że wróci im zdrowy rozsądek.
Zaczajeni w pustelni Gór, oczekiwali jakiejś zdumiewającej wiadomości, która gotowa była odmienić ich stosunek do tej krnąbrnej rasy. – która odmieniłaby ich stosunek, za sprawą której by go zmienili. Bo stwierdzenie, że wiadomość była gotowa coś zrobić, może błędem i nie jest, ale brzmi po prostu śmiesznie.
Przesyłka miała być dostarczona dopiero o zmierzchu, a słońce dopiero wychyliło się ponad korony wiekowych dębów Lasu Zmian. – wcześniej piszesz o brzózkach, a teraz nagle dęby.
Cierpienie było tu tak gęste, że podróżny często zatrzymywał się w miejscu, by zacisnąć pięść z powodu niewypowiedzianego bólu, który został zawarty w tej kniei przez wieki. – lepiej by było np. który po tylu latach okrutnych wojen wciąż był tu wyczuwalny, czy coś w tym stylu… I to gęste cierpienie też trochę kuleje.
Czas już najwyższy, by przedstawić naszego obieżyświata. – A to to wywal. Lepiej przemycić ten opis jakoś inaczej. Psuje klimat to zdanie.
łapiące wiatr włosy i cwany uśmieszek na wysmaganej wiatrem twarzy – Co to są łapiące wiatr włosy?
panienki grzały swe łono, - z tego co wiem, to w cipce zawsze jest ciepło… Chyba że ktoś jest nekrofilem, to może mieć inne odczucia.
Chodzi mi tutaj o Północne karczmy, by później znów nie było na biednego narratora. – kolejne zdanie do kasacji. Fakt, że na północy nie był lubiany, można wpleść jakoś inaczej.
by móc nacieszyć się całkowicie swobodą, jaką ofiarowuje woda. – A jakąż to swobodę ta woda mu ofiarowała?
oraz pochwę z jego wiernym, Dwemerowym półtorakiem. – W Morrowinda graliśmy niedawno? :P
Jego lewą dłoń zdobiła zaś namaszczona runami rękawica, koloru błękitu morza, które w tej chwili odbijały się od głębi jego oczu. – Zdanie po drugim przecinku, odnosi się do rękawicy. Ta rękawica, te się odbijały. Do poprawki.
Szarpiąc za płaszcz, udało w końcu ułożyć się go tak, jak powinien leżeć, ( składnia. W końcu udało się ułożyć…)szarpnął za uzdę swojego ogiera i począł schodzić ze stromizny, sapiąc pod tym jakieś przekleństwa – Ze zdania wynika, że za uzdę szarpnął płaszcz.
... Ekchm, może jednak to zostawimy świńskim myślom mężczyzn, sami zaś skupmy się na akcji- - Trzecie do usunięcia. Takie wtrącenia naprawdę rażą.
nasz bohater dziarsko zasiadł na stołeczku, jakby zejście nie było dla niego katorgą, tylko lekkim spacerkiem i przywołał na twarz głupawy uśmieszek, który... – najpierw piszesz, że wszedł do karczmy zły, ubłocony, przemoknięty i zmarnowanym krokiem podszedł do szynku. A teraz co? Przeszło mu?
No cóż, tak to już zazwyczaj jest- marynarz podróżuje po morzu, podróżuje i zapomina, jaką przyjemnością jest wpłynięcie do portu... Jeśli rozumiecie aluzję. – Delete po całości
I jak myślicie? Heros się wywinie? Będzie w stanie odgiąć się przed ciosem? Czy może wyczaruje magiczną barierę, która zatrzyma dłoń napastnika?
Tak! Tak, oto prawdziwe oblicze Mocy! Prawdziwa magia, która utkwiła w jego oczach!
Plask! – Do usunięcia.
Brzmiało to, niemalże jak cała armada sunących ku brzegu statkom. – płynące statki wydają z siebie grzmoty? Jakby strzelały z dział, to inna sprawa.
Po chwili dźwięk rozbrzmiał dźwięk rogu, zwiastujących przybicie łodzi do portu. – zdecyduj się. Albo dźwięk rogu zwiastujący, albo rogów zwiatujących.
Emhyrusowi udało się naliczyć tuzin, nim dźwięki zlały się w jedno, przeciągłe wycie. – Dźwięki – powtórzenie.
Widocznie nikt dawno nie widywał Dwemerskich statków ani w tym porcie, - o ile dobrze pamiętam z gry, to się odmieniało Dwemerowych.
były one bardzo pojemne- ze środka wyszły dwa tuziny wojowników, odzianych w mithrilowe zbroje i noszące srebrne topory. – noszących srebrne topory
Ktoś pogonił po broń. – kogos innego pogonił? Pognał na przykład.
panując nad zimną krwią, która dosłownie wylewała mu się z nosa. – próbując zatamować, zapanować nad krwotokiem. Krew zwykle jest ciepła z tego co mi wiadomo.
zmuszając Emhyrusa do często oglądania się za siebie, - do częstego
- tu spojrzał ze dezaprobatą – Z dezaprobatą
Ale może najpierw przetłumaczę na wspólny przemówienie Mistrza, gdyż nie każdy włada językiem krasnoludów: - Do kasacji.
Wtem krasnolud chwycił go za ucho i przyciągnął do siebie, szepcząc mu coś do ucha.
Nie będę wspominał o niebezpiecznych chmielnych wyziewach, gdyż to opowiadanie nie miało brzydzić gawiedzi. – Do kasacji.
Tu wtrącę, - Baj baj.
Drasgonici są umarłymi, zamieszkującymi ciała żywych na powierzchni, normalnie żyjąc w słonej wodzie – To gdzie w końcu żyją?
Ostatnie zdanie nie zabrzmiałoby magowi bardzo podobała się przesyłka. – że hę?
Taki zajęty był swoją nędzną wolą, że nie zauważył, że rybacy na brzegu sinieją, a do ich białek napływa czarny barwnik. – Co to znaczy, że był zajęty swoją nędzną wolą?
Dopiero dźwięk wysuwanych z pochew toporów i krótkich, acz treściwych rozkazów w szeregach krasnoludów, pozwolił Emhyrusowi podnieść głowę – A wcześniej mu zabraniał?
I drugi raz tego dnia, ujrzał lecącą w jego stronę dłoń, dla odmiany lewą. – w swoją stronę.
Drasgonita wygląda w przybliżeniu, jak skrzyżowanie nieumarłego z jaszczurką, tylko są od nich jeszcze brzydsze. Raz mnoga, raz pojedyncza. Po co to „tylko są od nich jeszcze brzydsze”? Nikt i tak nie wie, jak takie skrzyżowanie wygląda, więc ten dodatek nie ma za bardzo sensu.
Ten, nie przejmując się kolejnym potokiem, wyprowadził proste pchnięcie, - jakim potokiem??
uderzył swą opancerzoną pięścią w czuły punkt, modląc się, by nieumarli też posiadali ten czuły punkt. – powtórzenie
Przeciwnik zwalił się parę kroków dalej, starając utrzymać postawę wyprostowaną, - nie chciałeś powtórzyć „się” z tego co widzę… Tzn. próbując na przykład.
Przeciwnik zwalił się parę kroków dalej, starając utrzymać postawę wyprostowaną, - młynka można zakręcić.
A wróg zaskowyczał tylko, co miało być chyba tryumfalnym okrzykiem i uniósł dłoń do kończącego ciosu. – Chyba? To jak narrator nie wie, to kto ma wiedzieć??
, jak zaczęła się magia, tak szybko się ona skończyła. – „Ona” niepotrzebne
Sięgnął on za topór i zamierzył się do ciosu z boku. – po topór. I „on” niepotrzebne.
Mężczyzna i kobieta, wpatrzeni w armadę odpływających statków, ku zachodzącemu sło...
-Buuuuuuuu!!! Beeeeeeee!!
-Jak ja cholera nie znoszę tych chędożonych bachorów! Kobieto weź tego dzieciaka do siebie!
-Ja? To Twoje brzmienie, Twoje zadanie!
-Ale to dzieciak, a Ty znasz się na dzieciakach!
-Ignorant!
-Egoistka!
-Idiota! – WTF!!!!????
CDN. – Eeee… Nie wiem czy chcę… Chyba jednak nie…
Słabizna poganiana cienizną niestety... A może stety? Nie wiem. Ja w każdym razie za kontynuację serdecznie podziękuję i ominę z daleka.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
„Ludzie są chciwi"- pierwsza lekcja o tej rasie w Akademii Abakanu zaczęła się od tego tematu. I także w tym wypadku wysłali swoje dzielne czterysta tysięcy mężczyzn -> wiadomo o co chodzi, ale tak zbudowane zdania nie współgrają. Znaczy, to, że w drugim zdaniu chodzi o ta "chciwość" nie przychodzi tak naturalnie.
jaki można było zauważyć u maga, wpatrzonego w oczy dziewczyny, jak w obrazek. -znowu jakoś niefortunnie
-Ja? To Twoje brzmienie, Twoje zadanie!
-Ale to dzieciak, a Ty znasz się na dzieciakach! - twoje, ty. Jeśli nie jest to imię własne lub list to z małęj litery.
Zgrzyta zapis dialogów.
To tak dodając do uwag Fasolettiego. I, niestety, mam podobne odczucia.
Tekst miał nie nużyć czytelników nadmiarem powagi, stąd więc owe "mrugnięcia okiem" w postaci (dość głupawych w niektórych przypadkach) wtretów narratorsko-autorskich.
Wypadło w końcowym rozrachunku słabo. Ciąg dalszy --- niekoniecznie...
Mam podobne odczucia, co przedmówcy. Może warto dłużej popracować nad kontynuacją, póki co - jest słabo.
Dzięki wielkie za wytknięcie błędów- pewnie sam bym je wyłapał, gdybym schował tekst na dłużej do szuflady. Zaczynam się dopiero bawić w "pisarza", więc Wasze rady są mi bardzo pomocne. Mam nadzieję, że następne teksty, do których przyłożę się bardziej, będą lepsze. A ten potwór niech tu tkwi i straszy resztę, jak nie należy pisać.
Pozdrawiam i dzięki jeszcze raz!
Hmm, czytam wasze komentarze, i zaczynam się zastanawiać. Czyżbym właśnie odkrył u siebie masochistyczne skłonności, bo opowiadanie nie jest wg. mnie takie złe? Owszem, nie jest doskonałe, ale tragicznym też bym go nie nazwał.
Pozdrawiam
Nie jest tragiczne, ale dobre też nie jest. No według mnie :)