
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nagie drzewa w przydomowych ogrodach straszyły czernią gałęzi. Lodowaty wiatr kołysał nimi w szalonej bezgłośnej melodii nadchodzącej zimy. Pociemniała zieleń traw i bezkwietne rabatki dopełniały obrazu, jaki późna jesień malowała w stolicy. Wysoka smukła wojowniczka szła wąskimi uliczkami nieczuła na przygnębiający widok. Długi gruby warkocz smolistoczarnych przetkanych białym kosmykiem włosów kołysał się w rytm jej kroków. Spod grubej niedźwiedziej skóry okrywającej ramiona kobiety wystawały wsunięte w pochwy na plecach srebrne elfie miecze. W słabym jesiennym słońcu połyskiwały runy rzeźbiące rękojeści. Ich blask odbijał się w oczach potężnych wojów podążających za czarnowłosą. Pozbawione wyrazu brzydkie twarze wydawały się obojętne, ale czarne oczy błyskawicznie omiatały mijane domostwa w poszukiwaniu zagrożenia. Zwaliste ciała mężczyzn sprawiały wrażenie powolnych, uważny obserwator dostrzegłby jednak sprężystość w pozornie sennych ruchach.
Nikt jednak nie obserwował idących. Przedmieścia były opustoszałe. Przez zamknięte okiennice nie wyglądały zaciekawione spojrzenia, żadne też dziecko nie bawiło się w ogródku przed małym kamiennym domkiem. W ciszy słychać było tylko ciężkie kroki wojów Zakonnej i dalekie echo dźwięków gdzieś z głębi miasta. Przybysze szli właśnie w kierunku tego odgłosu. Kobieta przyspieszyła kroku. Wojownicy posłusznie zrównali z nią tempo.
Zbliżając się do centrum stolicy spotkali wreszcie mieszkańców, którzy spieszyli, jak i oni, w kierunku hałasu. Mężczyźni i kobiety. Niektórzy nieśli małe dzieci, innych potomstwo biegło za rodzicami z trudem dotrzymując im kroku. Szli szybko, jakby w odpowiedzi na niesłyszalne wezwanie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Nikt nie spojrzał na obcych, żadna kobieta nie krzyknęła na widok niedźwiedziowatych przybocznych Zakonnej, żaden mężczyzna nie zerknął łakomym wzrokiem w kierunku ich pani. Pogrążeni w magii wezwania niemal biegli.
Zakonna patrzyła na nich chłodnym spojrzeniem bezbarwnych tęczówek. Jej odporne na zaklęcia ciało nie zareagowało na cichy zew. O tak, usłyszała go. Olbrzymi też słyszeli, lecz tak jak ona nie odpowiedzieli. Moc ich pani potężniejsza była niż czary tego miejsca. Pozornie wszakże cała trójka przyłączyła się do reszty mieszkańców, jak oni prawie biegnąc do centrum miasta.
Im bliżej byli celu, tym więcej ludzi im towarzyszyło. Przeciskali się z trudem przez wąskie uliczki, nieraz łokciami torując sobie drogę. Wysokie, kilkupiętrowe domostwa stojące przy uliczkach, zasłaniały resztki jesiennego słońca. Ciemne, ciasne kamieniste dróżki pełne biegnącego nieprzytomnego tłumu miały w sobie coś z przerażającego koszmaru. Wojowniczka potrząsnęła głową zaskoczona. Zamrugała gwałtownie powiekami. Była Zakonną, kobietą Tradycji. Nie miała koszmarów. Nie bała się niczego…
Ten tłum, brak powietrza….
Pamiętała to.
Zacisnęła zęby gwałtownie. Złożyła palce w Znak Zapomnienia. Schowany pod ciężką niedźwiedzią skórą Kamień Zakonnych rozgrzał skórę pomiędzy piersiami. Krwisty blask mocy ukryło odzienie. Kobieta odetchnęła lekko. Spokój schłodził rozgrzaną wizjami krew. Przyniósł zapomnienie.
W tej samej chwili tłum rozstąpił się i dziewczyna wraz z olbrzymami wyszła na główny plac stolicy.
Zgromadziło się tutaj całe miasto. Dorośli i dzieci w dziwnie uporządkowanym zbiorowisku, grzecznie stali wokół podestu, w którym w odległości dwóch kroków wbite były dwa pale wysokości człowieka. Między stojącymi, co pięć osób, pojawiały się przerwy szerokości trzech kroków. Równo, niczym odmierzone, rozpoczynały się przy podeście kończyły z ostatnim stojącym, tworząc ścieżki w zbitej ludzkiej masie. Mieszkańcy stali w milczeniu. Jedyny hałas dobiegał z zawieszony na wysokich palach kołatek, które kręcił jesienny wiatr. Oczy wszystkich utkwione były w puste podium.
Wojowniczka też spojrzała w jego kierunku. Zmrużyła oczy i zacisnęła wargi. Dwa pale oznaczały publiczną egzekucję. Śmierć przez ubiczowanie. Niechciany obraz z przeszłości przemknął przez jej umysł i znikł pokonany czarem zapomnienia. Oderwała wzrok od miejsca kaźni. Ominęła tłum i ruszyła do wysokiego pałacu zamykającego główny dziedziniec miasta od południowej strony. Olbrzymi poszli w jej ślady.
Ledwie kilka kroków od pałacowej bramy, zatrzymał ich nagły wizgot piszczałek. Odwrócili się by spojrzeć w jego kierunku. Z jednej z wąskich uliczek wyszła procesja. Na jej czele szło dwóch potężnych mężczyzn, w czarnych długich płaszczach i maskach na twarzy. Na szyjach obu wisiały srebrne łańcuchy z ciężkimi medalionami – znakami cechu. Kaci, bo to oni prowadzili procesję, szli wolnym majestatycznym krokiem. Kolejni w kondukcie, w trzech rzędach po trzech, szli żołnierze. Za nimi podrygując w opętańczym tańcu wiły się płaczki. Ubrane w długie jaskrawe suknie tańczyły wokół skazańca, to zawodząc żałośnie, to grając na wizgotliwych piszczałkach. Pochód zamykała jeszcze jedna dziewiątka żołnierzy. Kawalkada wolno podeszła do podestu. Kaci weszli na wyniesienie, żołnierze otoczyli je zwartym kręgiem. Płaczki rozstąpiły się i tłum mógł wreszcie dostrzec skazańca.
Młody mężczyzna, wysoki i ciemnowłosy stał przez chwilę przed schodkami zgarbiony i z opuszczoną głową. Naraz wyprostował się. Nie patrząc na tłuszczę szybko wszedł na górę. Tam stanął. Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Promienie słoneczne rozświetliły piękną twarz, wiatr lekko igrał w rozpuszczonych długich włosach. Skazaniec przez chwilę patrzył w górę, a potem opuścił wzrok. Ciemne oczy spotkały się z bezbarwnymi tęczówkami Zakonnej. Dziewczyna nie drgnęła, jej twarz pozostała obojętna, jednak źrenice zwęziły się gwałtownie. Myśli młodzieńca płynęły do niej wraz ze spojrzeniem. Przymknęła powieki, a kiedy je uniosła, mężczyzna nie patrzył już na nią. Kaci pociągnęli go do pręgierzy i właśnie zdzierali z niego koszulę. Zadrżał z zimna, lecz pozostał obojętny i milczący.
Zakonna odwróciła się, trzema krokami pokonała odległość dzielącą ją od pałacu. Złapała za kołatkę i zastukała do bram. Nie doczekawszy się odpowiedzi, weszła do środka, a z nią olbrzymi.
Człowiek, który wezwał Zakonną stał w wysokiej sali, przy oknie i przyglądał się egzekucji. Czas nie obszedł się z nim łagodnie. Resztki włosów, jakie mu pozostały, posiwiały i przetłuszczonym strąkami zwisały smętnie wokół nalanej twarzy. Od lewej brwi aż po czubek tłustej brody, przecinała ją blizna, tak szeroka, że mimo prób żadne zaklęcia nie mogły jej ukryć. Małe tłuste dłonie zaciskały się na framudze okna. Kiedy usłyszał kroki, odwrócił się gwałtownie. Powłóczysta złocista szata zafurkotała wokół stóp, a krwisty kamień w jego naszyjniku rozjarzył się mocnym blaskiem.
– Witaj Roso.
– Lordzie Sear – dziewczyna patrzyła obojętnie, jak mężczyzna nerwowym ruchem pociera siniejącą bliznę.
– Zmieniłaś się.
– Ty nie.
Nie ruszył się z miejsca. Usilnie próbował wejść w myśli dziewczyny, ale brakło mu mocy, by pokonać zaporę, którą narzuciła.
– Tak, zmieniłaś się. Wyrosłaś, spotężniałaś.
– Minęło dziesięć lat, Lordzie Sear. – wzruszyła ramionami. Lekkim krokiem przeszła przez salę i nie proszona usiadła na dużym pokrytym skórami krześle, tuż obok mężczyzny. Przymknęła powieki, założyła ręce na piersi i wyciągnęła długie nogi. Doskonale piękna twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale źrenice ukryte pod powiekami zwęziły się w małe czarne igiełki.
Mężczyzna wciąż się nie ruszał. Obserwował wojowniczkę rozmyślając w panice. Zarzucił blokady lecz naraz nie był pewien, czy były skuteczne.
– Tak, minęło dziesięć lat. Nie pytasz dlaczego?
Leniwie uniosła powieki. Bezbarwne oczy i źrenice na powrót normalne chłodno przyjrzały się pytającemu.
– Dlaczego co, panie?
Małe tłuste palce przesuwały się coraz szybciej wokół ciemniejącej blizny.
– Dlaczego odszedłem z Zakonu?
– Nie moja to rzecz.
– Nawet jeśli zrobiłem to z twojego powodu?
Dziewczyna uśmiechnęła się zimno. Milczała.
– Po tym, co wtedy… co się stało, nie mogłem zostać. To przeze mnie… po trosze… ja… mam nadzieję, że mi wybaczyłaś…. Mam nadzieję, że…
Bezbarwne oczy na nowo skryły się pod powiekami.
– Skoro przyjęłaś wezwanie… mogę liczyć na twoje wybaczenie? Wiedziałaś, że to ja…, że ja cię wezwałem…?
– Wiedziałam. – dziewczyna powoli przesunęła dłońmi po udach. Miękkim ruchem zsunęła z ramion niedźwiedzią skórę. Czarodziej dojrzał elfie miecze na jej plecach i pobladł nagle. Cofnął się o krok zderzając ze ścianą.
– Więc nie żywisz urazy – zaczął szybko – to dobrze. Poradziłaś sobie, to cię wzmocniło. Tak, tak było. I ci Yorhowie. Robią wrażenie. Pamiętam, że nie wierzyłaś w mit samotnego wojownika. Zawsze miałaś sporo zdrowego rozsądku.
Rosa wciąż milczała. Przymknięte powieki i pozornie rozluźnione ciało sprawiało senne wrażenie.
– Ja… nie bardzo wiem… – czarodziej jąkał się wystraszony.
– Lordzie Sear – znów leniwie uniosła powieki przerywając kolejny wywód mężczyzny. Uniosła się powoli i podeszła do okna, stając o dwa kroki od gospodarza. Chłodno wpatrywała się w wystraszone przekrwione oczy – nie wezwałeś mnie chyba by wspominać.
– Nie, oczywiście, że nie.
Uniosła pytająco brwi.
– Szłaś przez plac – wskazał jej widok za oknem. Spojrzała w tym kierunku. Skazaniec został już przywiązany do pali. Zawisł między nimi rozkrzyżowany, niemal nagi, przesłonięty jedynie przepaską biodrową. Drżał z zimna. Kaci stali po obu stronach pręgierzy czekając znaku. Płaczki zamilkły. Na placu panowała absolutna cisza. Była tego pewna mimo szyb w oknach. – Widziałaś księcia. Skazano go na śmierć przez ubiczowanie.
– Skazano?
– Rada księstwa. Następca tronu dopuścił się straszliwej zbrodni. Zabił swego ojca.
Chłodne oblicze wojowniczki nie drgnęło. Przyglądała się oczekującemu na śmierć. Milczała
– Świadkowie… dowody były niepodważalne. – kontynuował czarodziej – Stary książę chciał oddać swój kraj Zakonowi, chłopak chciał dziedzictwa, więc otruł ojca.
Dziewczyna wciąż nie reagowała przyglądając się widowisku.
– Wiem, że jest młody i piękny, ale zasłużył na śmierć, Roso.
Drgnęła i spojrzała na gospodarza.
– Rozumiem, że nie chcesz bym przeszkodziła w egzekucji?
– Nie. Wiem… wiemy, że pierwsze prawo Zakonu brzmi „zawsze służyć prawu i Tradycji". Prawo skazało księcia na śmierć. Tradycja wybrała jej rodzaj. Musi umrzeć. Księstwo przejdzie pod jurysdykcję Zakonu. Tak musi być, a ty dopilnujesz, żeby tak się stało.
– Z tego co widziałam, nic nie grozi twojemu przedstawieniu.
– Mojemu przedstawieniu?
– Zły dobór słów, Lordzie Sear. Chciałam powiedzieć, że egzekucja nie jest zagrożona.
Czarodziej przyglądał się dziewczynie, intensywnie próbując przedrzeć się do jej myśli. Nie udało mu się to, a z obojętnej twarzy wojowniczki nie mógł niczego wyczytać.
– Niestety, następca tronu ma przyjaciół wśród Czarnych Elfów. Wiesz, jaka to dziwna nacja, martwię się, że nie będą zważać na Tradycję i zechcą uwolnić chłopaka. Ty i Twoi Yorhowie nie dopuścicie do tego. Jesteś Zakonną, to będzie księstwo Zakonu, a Zakon zawsze służy prawdzie.
Rosa uśmiechnęła się chłodnym, nieobecnym uśmiechem, który ominął jej oczy.
– Tak, Lordzie Sear. Zakon zawsze służy prawdzie.
Odwróciła się, sięgnęła po leżącą na krześle skórę i ruszyła do wyjścia.
– Roso!
Zatrzymała się nie odwracając.
– Pamiętaj, to dziedzictwo Zakonu.
Kiwnęła głową. Poruszając się cicho i lekko niczym kot wyszła z sali.
Czarodziej patrzył na drzwi, za którymi znikła. Pocierał nerwowo długą siną bliznę, zastanawiając się, czy dobrze zrobił wzywając kobietę, której ją zawdzięczał.
Na placu rzeczywiście panowała cisza. Umilkły też kołatki nie poruszane wiatrem. Tłum stał sztywno, jak gdyby naraz w stolicy zatrzymał się czas. Nawet małe dzieci, zwykle gaworzące lub płaczące milczały. Potężny czar wezwania wciąż trwał pogrążając w letargu całe miasto. Tylko skazaniec zdawał się być na niego odporny. W milczeniu i z rozpaczą w oczach rozglądał się po swoich poddanych. Nie prosił o pomoc, nie oczekiwał jej, nie ze strony stojących przy podeście ludzi. Znał potęgę magii, w której byli władaniu.
Ciszę przerwał dźwięk otwieranej pałacowej bramy. Książę uniósł głowę. Jego wzrok znów spotkał się z bezbarwnymi tęczówkami Zakonnej. Dziewczyna minęła ostatnie rzędy stojących i szpalerem szła w kierunku podium. Za nią podążali olbrzymi wojowie. Zrobiła ledwie dwa kroki, kiedy wiatr znów się podniósł, a kołatki rozgrzechotały. Stojący po bokach pręgierzy kaci unieśli ręce. Słońce odbiło się od ostrzy przytwierdzonych do rzemieni trzymanych przez nich kańczugów. Pierwsze uderzenie rozerwało skórę na plecach skazańca. Ledwie westchnienie wyrwało się z jego ust. Zaraz też zacisnął wargi, a palce wbił w pasy wiążące go do pali. Na drugie uderzenie był już przygotowany. Kolejny raz ból milionem świateł odbił się w jego umyśle. Zacisnął powieki…
Kat znów uniósł rękę.
Zakonna biegnąc wyszarpnęła zza pleców oba miecze. Srebro zaśpiewało w powietrzu. Posłuszni bezgłośnemu poleceniu przyboczni dziewczyny skoczyli za nią. Jeden wyszarpnął miecz. Drugi zdjął z ramienia łuk. Wymierzył w biegu. Świsnęła strzała. Kat wrzasnął przeraźliwie. Bat uderzył o ziemię wypadając z przebitej dłoni. Drugi z oprawców, jakby nie zauważył co się stało, uniósł kańczug. Nie zdążył go opuścić. Rosa dobiegła do podestu, minęła żołnierzy wciąż pogrążonych w letargu i wskoczyła na podwyższenie. Jednym szybkim cięciem oddzieliła dłoń od reszty ciała kata. Ból wyrwał mężczyznę z czaru. Krzyknął i nieprzytomnie rzucił się na dziewczynę. Ta usunęła się lekko, pozwalając mu przebiec obok siebie i spaść z podium. Potem podeszła do skazańca. Przecięła więzy u jego stóp i rąk. Zdjęła z ramion niedźwiedzią skórę i zarzuciła na ramiona zmarzniętego młodzieńca. Patrząc w ciemne oczy złożyła palce w Znak Znoszący. Wyszeptała zaklęcie. Kamień na jej piersiach rozjarzył się purpurą, gdy czar milczenia opuszczał następcę tronu. Odwróciła się, zasłaniając księcia przed tłumem. Olbrzymi, którzy też już wbiegli na podest, zrobili to samo z pozostałych stron. Cała trójka trzymając miecze w dłoniach zastygła oczekiwaniu.
Przez chwilę nic się nie działo. Ranni zamilkli uciszeni czarem Zakonnej. Tłum nadal trwał w dziwnym śnie na jawie, a wraz z nim otaczający miejsce kaźni żołnierze. Kołatki wciąż terkotały poruszane wiatrem i był to jedyny dźwięk jaki przerywał ciszę na głównym placu stolicy.
Naraz wszyscy żołnierze odwrócili się w kierunku księcia i jego obrońców. Utkwili w nich nieobecne pogrążone w magii spojrzenia i jednocześnie zaczęli wdrapywać się na podest.
– Daj mi broń– wyszeptał następca tronu.
Rosa rzuciła mu szybkie spojrzenie i podała srebrny elfi miecz. Przesunęła się lekko pozwalając młodzieńcowi stanąć obok siebie. Książę zatoczył ostrzem łuk i uśmiechnął się do dziewczyny. Odwzajemniła uśmiech bez słów.
Pierwszy z żołnierzy padł od strzały jednego z Yorhów. Drugi zdołał dosięgnąć miecza dziewczyny, lecz zginął pod jego cięciem. To samo spotkało kolejnych. Zakonna i jej wojowie bez zmrużenia oka wycinali kolejnych gwardzistów. Nieśli śmierć precyzyjnie i szybko. Nie pozwolili żadnemu z atakujących zbliżyć się do następcy tronu. Po kilku chwilach drewniane deski spływały krwią osiemnastu żołnierzy, a żaden z obrońców nie był nawet ranny. Książę zaskoczony patrzył na zasłany ciałami podest. Nie zdołał skrzyżować pięknego oręża z żadnym z zabitych. Nigdy wcześniej nie widział takiej walki. Pokręcił głową patrząc na wojowniczkę. Stała wyprostowana w białej poplamionej krwią koszuli. Spokojna i obojętna na śmierć, którą zadała. W dłoni wciąż trzymała zakrwawiony oręż. Oddychała powoli, równomiernie. I tylko oczy, które na niego spojrzały…. Przezroczyste oczy o cienkich jak igiełki źrenicach. Tylko w nich dostrzegł emocje.
– To jeszcze nie koniec? – zapytał.
Pokręciła przecząco głową.
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, tłum naraz zafalował. Cicho, w milczeniu, mieszkańcy ruszyli w kierunku swego pana. Wiódł ich czar wezwania i cichy nakaz w umysłach. Musieli unicestwić księcia. To było najważniejsze…
Kołatki wciąż grzechotały ruszane wiatrem. Yorhowie nie odrywając oczu od napierającej fali, odcięli je od pręgierzy. Gdy trzasnęły o podest, zapadła całkowita cisza.
Rosa i jej wojownicy przyjęli pozycje. Dziewczyna zacisnęła palce na czerwonym kamieniu. Niecierpliwie szeptała zaklęcia próbując zdjąć z mieszczan czar. Nie potrafiła. Ludzie zbliżali się coraz bardziej. Kobiety z dziećmi na rękach. Zobaczyła przerażenie w oczach następcy tronu, wyczuła wahanie w Yorhach. Dzieci. Bogowie, że też to musiały być dzieci. Krawędź kamienia przecięła dłoń. Pierwszy mieszczanin wdrapał się na podest.
Naraz gorący magiczny płomień zatańczył w żyłach dziewczyny. Moc otoczyła jej ciało, szarpnęła nim i uniosła. Słodki czar płynął pod skórą, rozjarzył źrenice, rozchylił usta. Rosa zamrugała. Uśmiechnęła się miękko patrząc ponad tłumem. Potężne źródło magii, dobrze jej znane źródło, wjechało do miasta. Szmaragdowe oczy uchwyciły jej spojrzenie i trzymały na uwięzi. Połączyły się z jej myślami, wypełniły umysł i dały siłę do zwalczenia czaru wezwania. Rozłożyła mocno ramiona.
– Uerghe sobithe sarre!!! – wykrzyczała.
Świetlisty promień wyrwał się z jej ciała. Grzmot przetoczył się przez plac. Powiew gorącego powietrza ogrzał stojących. Jasność przemknęła przez tłum, rozświetliła każdego z osobna, a potem otoczyła wszystkich razem.
I naraz znikła.
Rosa upadła na kolana. Opuściła głowę ciężko oddychając.
Książę rzucił srebrne ostrze i podbiegł do niej. Powstrzymała go ruchem ręki.
Wolno podniosła wzrok.
Mieszczanie zatrzymali się przed podestem. Rozglądali się zdezorientowani. Podniosły się głosy. Dzieci zaczęły się wiercić w ramionach matek, a niektóre płakać. Część kobiet krzyczało, kilka zemdlało.
Przez środek tego chaosu przejechała grupa jeźdźców na srebrnych czarnoelfich koniach. Przywódca zeskoczył lekko z wierzchowca i podszedł do czwórki stojącej na podeście. Pochylił się nad Zakonną wyciągając do niej rękę. Przyjęła ją bez wahania, pozwalając się podnieść. Szczupły, wysoki czarnowłosy mężczyzna wciąż trzymając jej dłoń rozejrzał się po stojących, a potem utkwił szmaragdowozielone oczy w twarzy dziewczyny.
– Roso – powiedział cichym głębokim głosem.
– Witaj Królu Czarnych Elfów – delikatnie cofnęła rękę kłaniając się.
Wymienili spojrzenia. Oboje równie szybko zablokowali dostęp do swoich myśli i jednocześnie się uśmiechnęli.
– Książę – elf z trudem oderwał spojrzenie od wojowniczki. – Wystarczy zostawić cię na chwilę i już wpadasz w tarapaty. – wyciągnął prawicę do następcy tronu. Młodzieniec potrząsnął nią energicznie uśmiechając się serdecznie.
– Agrah Err, mój przyjacielu. Muszą próbować mnie zabić, żebyś wpadł w odwiedziny?
Elf spoważniał. Delikatnie zsunął z ramion księcia niedźwiedzią skórę. Mocne szerokie plecy niedoszłego skazańca przecinały dwie długie poszarpane rany, z których sączyła się krew.
– Będzie blizna. Cóż, ponoć kobiety to lubią.
Następca zerknął na wojowniczkę. Kątem oka dojrzał ostrzegawcze spojrzenie, jakie rzucił mu przyjaciel i zarumienił się. Sięgnął po okrycie, ale szczupła dłoń Agrah Erra powstrzymała go. Elf przymknął oczy i powoli przesunął palcami po rozcięciach. Pod jego dotykiem krew krzepła, a rany goiły się. Po chwili rzeczywiście zostały tylko dwie długie wąskie blizny.
Król elfów łagodnie nałożył okrycie na ramiona przyjaciela.
– Powinieneś uspokoić swoich poddanych – powiedział.
Książę skinął głową. Podszedł na skraj podestu. Uniósł dłoń, a tłum zaczął się uspakajać. Wreszcie zapadła cisza przerywana tylko płaczem niemowląt. Następca tronu przemówił do mieszczan.
Agrah Err odwrócił się do Rosy, położył rękę na jej ramieniu i uśmiechnął się. Porozumieli się bez słów. Dziewczyna podniosła upuszczony przez księcia miecz, schowała oba ostrza w pochwy na plecach i zeskoczywszy z podestu ruszyła w stronę pałacu. Yorhowie poszli w jej ślady.
– Nie powinna iść sama. Sear jest potężnym czarodziejem – książę skończył przemawiać i zaniepokojony wpatrywał się w wojowniczkę.
– Poradzi sobie – elf wciąż się uśmiechał. W szmaragdowych oczach rozbłysła duma i szybko skryła się pod maską obojętności. – Poradzi sobie.
Czarodziej patrzył zaszokowany, jak jego misterny plan wali się w gruzy. Zaciskał palce na czerwonym kamieniu mamrocząc zaklęcia, ale ludzie pod pałacem wyrwali się już z jego mocy. Bogowie, wiedział, że to był błąd. Wiedział, kiedy tylko ją zobaczył. Myślał, że skoro przez dziesięć lat nie próbowała go odnaleźć, to albo nie wiedziała jaki był jego udział w tamtych wydarzeniach, albo Przemiana wymazała jej pamięć. Spodziewał się tych przeklętych elfów, dlatego przyspieszył egzekucję. Dlatego też wezwał dziewczynę. Była najlepsza. Miała być zabezpieczeniem. Ostatnią nadzieją na powrót do Zakonu.
Na czeluści Otchłani! Mógł pozbyć się dzieciaka, tak jak jego ojca! Chciał zachować pozory! Głupiec, głupiec, po trzykroć głupiec.
Trzeba uciekać. Ratować co zostało.
Zobaczył, jak Zakonna zeskakuje z podestu i wiedział, że na ucieczkę jest za późno.
Znów zacisnął palce szepcząc zaklęcie.
Zamknęła za sobą miękko drzwi.
Las szumiał cichutko. Przez zielone liście przedzierało się słońce tańcząc w kroplach rosy. Gdzieś daleko trzasnęła gałązka złamana przez spłoszoną sarnę. Ptak wyśpiewywał poranne trele srebrzystym czystym głosikiem. Uśmiechnęła się. Wyciągnęła ramiona wysoko ku zasłoniętemu koronami drzew niebu. Zakręciła się w miejscu. Suknia zawinęła się wokół kostek. Lekki wietrzyk potargał długie rozpuszczone włosy.
– Rosa!!! Hej Rosa!!!
Kucnęła szybko. Młodzieniec przebiegł ledwie dwa kroki od niej. Zakryła usta by nie usłyszał jej śmiechu.
– I tak cię znajdę!
Zachwiała się. Łapiąc równowagę rozgniotła gałązkę. Trzask zatrzymał chłopca. Odwrócił się i jednym susem znalazł przy niej. Wyciągnął ją z krzewów. Zakręcił wokół siebie. Odchyliła głowę śmiejąc się radośnie. Przyciągnął ją do siebie. Śmiech zamarł, kiedy dotknął jej włosów i z czułością odsunął z policzka.
– Uwielbiam, kiedy się śmiejesz. – wyszeptał – Uwielbiam patrzeć w te czarne oczy, dotykać twoich włosów. Bogowie, jak ja cię kocham.
– Oren…
– Uważaj, Rosa, uważaj!!!
W jednej chwili las znikł.
Wojowniczka odsunęła się odruchowo. Zasłoniła się i sztylet ledwie ją drasnął. Odskoczyła. Źrenice zmieniły się w czarne igiełki. Odsłoniła zęby w parodii uśmiechu. Kopnęła w uzbrojoną dłoń. Sztylet poleciał wysoko. Złapała go, gdy spadał. Obróciła w dłoni i rozluźniona spojrzała na czarodzieja.
– Błąd, Lordzie Sear. – odezwała się ważąc w palcach krótkie ostrze – Naprawdę sądziłeś, że pokona mnie Czar Wspomnień?
Mężczyzna zielony ze strachu milczał. Zacisnął palce na kamieniu zakonnych i mamrotał zaklęcia. Bezskutecznie.
– Jestem Zakonną, panie. Przeszłam Przemiany. Żadna magia nie ma mocy nade mną. – usiadła na krześle i jak poprzednio wyciągnęła nogi. Tym razem jednak w jej pozornym rozleniwieniu dostrzegł napięcie i gotowość do ataku. Cofnął się gwałtownie. Uderzył plecami o ścianę i poczuł gorycz w ustach.
– Ja nie chciałem… – pocił się ze strachu.
– Chciałeś, Lordzie, chciałeś – roześmiała się patrząc na niego lodowato zimnymi oczyma – Chciałeś mnie zabić, bo wiesz, że pamiętam. Bo wiesz, że wiem.
– Nie wiem o czym…
– Pamiętam, że zabiłeś Orena. Skazałeś go na śmierć i kazałeś mi patrzeć jak go zabijają. Długi, długi czas. Wiesz, jak długo umiera się przy biczowaniu? Ja wiem. Pamiętam każdą minutę, Lordzie Sear.
Wciąż się uśmiechała. Spokojna, zimna w białej poplamionej krwią koszuli. Nawet nie spojrzała na broczące ramię.
– I wiem, Lordzie Sear. Wiem, że zabiłeś księcia, a jego dziedzica oskarżyłeś o zbrodnię. Jak Orena przed dziesięcioma laty. Powiedz mi, panie, jak można być takim głupcem? Jak mogłeś myśleć, że ja – Zakonna, kobieta Tradycji, nie zdołam odgadnąć prawdy? Jak mogłeś myśleć, że po tamtym, pozwolę by na moich oczach zginął w ten sam sposób kolejny niewinny człowiek?
– To dziedzictwo Zakonu… – wyjęczał czarodziej.
Dziewczyna wstała.
– Nie, to twój posag. Chciałeś się wkupić. Nie odszedłeś z Zakonu, wyrzucono cię. Księstwem chciałeś zapłacić za możliwość powrotu. Naprawdę sądziłeś, że Zakon przyjmie krwawą daninę? Że ja ją przyjmę?
– Zabijesz mnie?
Roześmiała się.
– Ja? Kobieta Tradycji? Nie, nie zabiję cię. Nie mogę. Pamiętasz? Służyć prawu i Tradycji. – podeszła wolno do drzwi. – Nie mogę zabić bezbronnego łajdaka bez sądu i dowodów.
Zobaczyła, jak czarodziej oddycha z ulgą.
– Ale oni…– dodała cicho – Tak, oni mogą – otworzyła drzwi.
Tłum mieszczan wpadł do sali.
Król Elfów czekał wraz z Yorhami pod pałacem. Lekko głaskał kark srebrzystego wierzchowca. Kiedy wyszła, podszedł do niej. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie mężczyzna delikatnie uchwycił jej ramię. Pieszczotliwie przesunął palcami po ranie nie odrywając szmaragdowych oczu od bezbarwnych tęczówek. Dziewczyna uśmiechnęła się i łagodnie cofnęła rękę. On też się uśmiechnął. Zdjął z ramion białe wilcze futro i okrył nią. Nie protestowała.
– Pozbyłaś się demonów, Roso? – zapytał cicho.
– Jednego na pewno, Err. – skinęła głową.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie.
Posłuszni olbrzymi poszli w jej ślady.
Przyzwoite klasyczne fantasy. Nie porywa, ale można przeczytać i nie uznać tego czasu za stracony. Jest trochę błędów, ale ogólnie nie jest źle.
Pozdrawiam.