- Opowiadanie: kronos.maximus - Dobrzy ludzie

Dobrzy ludzie

John nie­ocze­ki­wa­nie za­czy­na mieć kło­po­ty z kon­cen­tra­cją i pa­mię­cią. Przy­pa­dło­ści wkrót­ce usta­ją, a on sam ulega prze­mia­nie, która czyni go być może lep­szym czło­wie­kiem…

 

Dzię­ku­ję za be­to­wa­nie Am­bush, Pa­la­io i Ali­cel­li. Dzię­ki ich po­mo­cy tekst stał się dużo lep­szy!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Dobrzy ludzie

John White

 

Idąc do pracy, John za­sta­na­wiał się nad zna­cze­niem słowa „pu­łap­ka”. “Są dwa ro­dza­je pu­ła­pek. Do pierw­sze­go ro­dza­ju za­li­czył­bym takie, które obez­wład­nia­ją ofia­rę w jed­nej chwi­li, ich dzia­ła­nie po­le­ga na szyb­ko­ści i za­sko­cze­niu: pu­łap­ka na szczu­ry albo za­ma­sko­wa­ny li­ść­mi dół. Ofia­ra od razu wie, że zo­sta­ła po­chwy­co­na i że grozi jej nie­bez­pie­czeń­stwo”.

Za­trzy­mał się na skrzy­żo­wa­niu, ro­zej­rzał i ru­szył dalej, kon­ty­nu­ując myśl: “W pu­łap­ki dru­gie­go typu wpada się po­wo­li. Na po­cząt­ku wcale nie wy­glą­da­ją groź­nie. Prze­ciw­nie, cały trik po­le­ga na tym, że ofia­ra ma wra­że­nie, że uczest­ni­czy w czymś przy­jem­nym. Lgnie do po­trza­sku sama, nie­świa­do­ma nie­bez­pie­czeń­stwa i stop­nio­wo wpada coraz głę­biej. Uciecz­ka staje się coraz trud­niej­sza, aż w końcu na­stę­pu­je taki mo­ment, kiedy staje się to nie­moż­li­we…”

Szedł za­to­pio­ny w my­ślach i nie za­uwa­żył szcze­li­ny po­mię­dzy pły­ta­mi chod­ni­ka. Zło­ży­ło się tak, że czub­kiem buta za­ha­czył o jej kra­wędź. Za­chwiał się nie­bez­piecz­nie i – pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wa­gę – roz­ło­żył ra­mio­na na bok. Prze­chy­lił się do przo­du, potem do tyłu, jakby wy­ko­ny­wał ewo­lu­cje na łyż­wach, ale osta­tecz­nie sta­nął pro­sto i sta­bil­nie.

Przy­pad­ko­wy prze­cho­dzień, rzu­cił mu okrzyk apro­ba­ty:

– Gra­tu­lu­ję wy­czu­cia rów­no­wa­gi! I pro­szę na przy­szłość pa­trzeć pod nogi.

John White był trzy­dzie­sto­dwu­let­nim ban­kie­rem, mężem i wła­ści­cie­lem du­że­go domu w Qu­eens w Nowym Jorku. Nie miał po­ję­cia skąd po­ja­wi­ła się u niego myśl o pu­łap­kach. Dla­cze­go dzi­siaj my­ślał o pu­łap­kach, a wczo­raj o tym, jakim ko­lo­rem od­ma­lu­ją kuch­nię? Przy czym do­bra­nie ko­lo­ru kuch­ni wy­da­ło mu się za­gad­nie­niem uza­sad­nio­nym, ma­ją­cym lo­gicz­ną przy­czy­nę. Kuch­nia wy­ma­ga­ła od­ma­lo­wa­nia raz na dwa lata.

Z kolei trzy dni temu my­ślał o tym, jak zmie­nić struk­tu­rę ofe­ro­wa­ne­go przez bank fun­du­szu in­we­sty­cyj­ne­go Kre­zus. To też była ra­cjo­nal­na myśl. I cał­kiem uza­sad­nio­na. Ale te pu­łap­ki?

 

***

 

John wahał się, czy wi­zy­ta u psy­chia­try jest do­brym po­my­słem. W ostat­nich mie­sią­cach wy­da­rze­nia za­pi­sy­wa­ły się w jego pa­mię­ci w oso­bli­wy spo­sób. Nie po­tra­fił do­kład­nie okre­ślić, co było nie tak, ale coraz czę­ściej od­czu­wał silny nie­po­kój.

Wsiadł do windy. Z za­do­wo­le­niem przy­glą­dał się swo­jej syl­wet­ce w lu­strze. Tre­ning, który nie­daw­no roz­po­czął już przy­no­sił efek­ty. Skóra na­bra­ła bla­sku. Do­strzegł też, że zmie­ni­ła się sama struk­tu­ra twa­rzy – kości po­licz­ko­we moc­niej się za­ry­so­wa­ły, a żu­chwa do­sta­ła lep­szych pro­por­cji. Czy to efekt utra­ty masy ciała? Uśmiech­nął się do sie­bie pre­zen­tu­jąc rów­ne zęby.

Po­cze­kal­nia świe­ci­ła pust­ka­mi. Usiadł na krze­śle i za­sta­na­wiał się, co wła­ści­wie chce po­wie­dzieć i jak to ubrać w słowa.

Drzwi ga­bi­ne­tu otwo­rzy­ły się. Psy­chia­tra – otyły, zu­peł­nie łysy męż­czy­zna o ła­god­nym wy­ra­zie twa­rzy – za­pro­sił go do środ­ka.

Ga­bi­net wy­po­sa­żo­ny był w dwa fo­te­le, nie­wiel­ki, owal­ny sto­lik, regał z książ­ka­mi i biur­ko na wą­skich no­gach. Wszyst­ko pro­ste, poza jed­nym wy­jąt­kiem. Pod­ło­gę zdo­bił pięk­ny dywan z gę­stym wło­sem. Na jego widok John krzyk­nął: „Ale po co komu wul­kan pie­nię­dzy?”.

Wła­ści­wie to wcale nie krzyk­nął – chciał to zro­bić. Jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du nie zdo­łał. Ab­sur­dal­na treść tego zda­nia przy­pra­wi­ła go o dreszcz.

Z jego ust za­miast okrzy­ku wy­do­by­ło się py­ta­nie, za­da­ne spo­koj­nym i opa­no­wa­nym gło­sem:

– To dywan z egzo­tycz­ne­go kraju?

– Tak, to stary dywan z Ha­ma­da­nu, który słu­żył jesz­cze mo­je­mu pradziad­o­wi. In­te­re­su­je się pan sztu­ką Is­la­mu?

– Po­bież­nie. Je­stem ban­kow­cem. Ale mi­ster­ne or­na­men­ty za­wsze mocno na mnie dzia­ła­ły.

– Mocno? To może być Syn­drom Sten­dha­la, panie White.

Psy­chia­tra wy­buchnął śmie­chem. John zwró­cił uwagę na jego trzę­są­cy się brzuch, a potem prze­niósł wzrok na spo­czy­wa­ją­ce na po­rę­czach fo­te­la pulch­ne dło­nie.

– To miał być żart na roz­ła­do­wa­nie at­mos­fe­ry, ale chyba byłby zro­zu­mia­ły tylko w śro­do­wi­sku psy­chia­trów. Ale przejdź­my do rze­czy. Niech pan usią­dzie i powie mi, co pana do mnie spro­wa­dza.

– Mó­wiąc naj­ogól­niej, czuję dez­orien­ta­cję – od­parł John roz­glą­da­jąc się ner­wo­wo po ga­bi­ne­cie.

– Ja­kie­go ro­dza­ju dez­orien­ta­cję? Czy mógł­by pan le­piej opi­sać ten stan?

– Są chwi­le, w któ­rych mam wra­że­nie, że moja pa­mięć nie na­le­ży do mnie. Za­po­mi­nam gdzie odło­ży­łem klu­cze, do­ku­men­ty czy inne dro­bia­zgi.

– Każdy z nas ma chwi­le, kiedy za­po­mi­na o tym lub tam­tym. Może spró­bo­wał­by pan przy­to­czyć jedno z ta­kich wy­da­rzeń, żebym mógł le­piej zro­zu­mieć gdzie tkwi pro­blem?

John za­my­ślił się. Mimo usil­nych prób, nie po­tra­fił przy­po­mnieć sobie ani jed­ne­go ta­kie­go przy­pad­ku. Kiedy i w ja­kich oko­licz­no­ściach zgu­bił klu­cze, do­ku­men­ty albo ja­ką­kol­wiek inną rzecz? Jed­no­cze­śnie miał silne po­czu­cie, że rze­czy­wi­ście gubił te rze­czy. Nie miało to sensu i John do­brze o tym wie­dział.

„To oczy­wi­ste! Gdy od­kła­da­łem klu­cze, nie byłem sobą i dla­te­go nie pa­mię­tam, gdzie je odło­ży­łem. Ale teraz, kiedy o tym myślę, do­kład­nie wiem, gdzie leżą te przed­mio­ty”. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. Do­tknął czoła opusz­ka­mi pal­ców i szep­nął z re­zy­gna­cją:

– Nie po­tra­fię sobie przy­po­mnieć żad­ne­go przy­pad­ku za­ni­ku pa­mię­ci. Wła­ści­wie nie było ta­kie­go przy­pad­ku…

I w tym mo­men­cie zda­rzy­ła się rzecz dziw­na. John zdał sobie spra­wę, że sie­dzi w po­zy­cji zu­peł­nie innej niż jesz­cze przed chwi­lą. Lewym ra­mie­niem opie­rał się o pod­ło­kiet­nik i był wbity głę­bo­ko w fotel, cho­ciaż jesz­cze przed se­kun­dą po­chy­lał się lekko do przo­du, wspie­ra­jąc się dłoń­mi o ko­la­na. Cie­nie rzu­ca­ne przez ramę okien­ną rów­nież zmie­ni­ły po­ło­że­nie. Po­dob­nie stało się ze wska­zów­ka­mi ze­ga­ra. Czas mu­siał prze­sko­czyć o pół go­dzi­ny do przo­du!

„Jak to się stało? Czy na trzy­dzie­ści minut za­sną­łem? Stra­ci­łem po­czu­cie czasu?”.

Ale prze­cież do­kład­nie pa­mię­tał, co stało się w cza­sie tych dwóch kwa­dran­sów: roz­ma­wiał z psy­chia­trą, a potem tam­ten badał jego re­flek­sy neu­ro­lo­gicz­ne i prze­pro­wa­dził skan mózgu. John po­tra­fił nawet do­kład­nie od­two­rzyć ten dia­log:

– Pro­szę opo­wie­dzieć, czy praca i życie oso­bi­ste pana sa­tys­fak­cjo­nu­ją?

– Jak naj­bar­dziej, wszyst­ko jest w na­le­ży­tym po­rząd­ku.

– A kon­dy­cja fi­zycz­na, cier­pi pan na ja­kieś prze­wle­kłe cho­ro­by, za­ży­wa leki?

– Nic z tych rze­czy. Pro­wa­dzę zdro­wy tryb życia. W ostat­nim cza­sie zmie­ni­łem dietę, za­czą­łem in­ten­syw­nie tre­no­wać.

– Rze­czy­wi­ście, wy­glą­da pan na okaz zdro­wia. Ale wra­ca­jąc do rze­czy, czy ktoś z do­mow­ni­ków albo współ­pra­cow­ni­ków, zwró­cił uwagę na te za­ni­ki pa­mię­ci?

– Może to za­brzmi dziw­nie, ale muszę przy­znać, że nie, nikt nic ta­kie­go nie za­uwa­żył. – John za­czął zda­wać sobie spra­wę, że wy­cho­dzi na idio­tę. Po krót­kiej prze­rwie dodał: – Prze­pra­szam, może nie­po­trzeb­nie się do pana zgła­sza­łem.

– Niech pan nie prze­pra­sza. – Psy­chia­tra uśmiech­nął się wy­ro­zu­mia­le i za­py­tał: – A czy pa­mię­ta pan, kiedy po raz pierw­szy po­czuł tę dez­orien­ta­cję?

– Zdaje się, że zda­rzy­ło się to w po­ło­wie wrze­śnia. Tak, byłem na spo­tka­niu… po­czu­łem lek­kie mro­wie­nie z tyłu głowy, a potem mdło­ści. Dwa dni póź­niej po­ja­wi­ła się u mnie nie­spo­dzie­wa­na myśl. Za­pa­mię­ta­łem aku­rat ten mo­ment, po­nie­waż ta myśl była… obca. Przez moją głowę prze­le­cia­ło jak bły­ska­wi­ca: „oszu­ku­je­my klien­tów!”.

– In­te­re­su­ją­ce… A może miał pan jakiś przy­kry wy­pa­dek, stra­cił przy­tom­ność, czy był pan chory albo się za­truł? Chciał­bym wy­klu­czyć fi­zycz­ną przy­czy­nę przy­pa­dło­ści.

– Nic nad­zwy­czaj­ne­go się nie wy­da­rzy­ło. Może oprócz…

John za­milkł na kil­ka­na­ście se­kund.

– W cza­sie wa­ka­cyj­ne­go urlo­pu od­wie­dzi­li­śmy In­do­ne­zję. Zwie­dza­li­śmy wul­kan Bromo i… do­szło do… w za­sa­dzie nie­istot­ne­go wy­da­rze­nia.

Tu John przy­ło­żył lewą rękę do klat­ki pier­sio­wej w oko­li­cy serca, a prawą uniósł i za­wie­sił na kilka se­kund w po­wie­trzu. Na­stęp­nie pal­cem pra­wej ręki puk­nął kil­ka­krot­nie w nad­gar­stek lewej. Od­chrząk­nął, prze­łknął ślinę i rzekł:

– Po­tknięcie… tak nie­for­tun­nie się zło­ży­ło… upa­dłem na skałę i zwich­ną­łem… to dro­biazg… Skoń­czy­ło się… na ban­da­żu ela­stycz­nym, za­dra­pa­niu…

– Czy opi­sy­wa­na przez pana dez­orien­ta­cja wy­stą­pi­ła bez­po­śred­nio po tym wy­da­rze­niu?

– Nie, nie od razu. Do­pie­ro mie­siąc póź­niej, na wspo­mnia­nym spo­tka­niu z klien­tem.

– Po­zwo­li pan, że prze­pro­wa­dzę kilka pro­stych te­stów neu­ro­lo­gicz­nych i do­ko­nam skanu mózgu. Nie musi pan opusz­czać fo­te­la. Pro­szę za­ło­żyć na głowę tę opa­skę i zre­lak­so­wać się. Za chwi­lę uru­cho­mię urzą­dze­nie.

Cały ten dia­log oraz ope­ra­cja te­sto­wa­nia miały miej­sce w prze­cią­gu dwóch kwa­dran­sów, kiedy John czuł, że nie jest sobą. I choć wszyst­ko pa­mię­tał, przy­szła mu do głowy dzi­wacz­na myśl, że na pół go­dzi­ny opu­ścił swoje ciało. „Pu­łap­ka?”.

– Nie wy­kry­łem nic nie­po­ko­ją­ce­go – po­wie­dział psy­chia­tra, wy­bi­ja­jąc Johna z za­my­śle­nia.

„Ale ja czuję, jak­bym tra­cił sie­bie!” – John chciał to wszyst­ko wy­krzy­czeć. Chciał, ale po­now­nie stra­cił kon­tro­lę nad usta­mi, język zdrę­twiał a stru­ny gło­so­we ze­sztyw­nia­ły. Po chwi­li stwier­dził spo­koj­nym, opa­no­wa­nym gło­sem:

– To wspa­nia­ła wia­do­mość dok­to­rze! Do­cho­dzę do wnio­sku, że to wszyst­ko może być spo­wo­do­wa­ne prze­mę­cze­niem. Tak, w ostat­nim cza­sie pra­co­wa­łem pod dużym ob­cią­że­niem i chyba stąd to po­czu­cie wy­ob­co­wa­nia.

Psy­chia­tra spoj­rzał ba­daw­czo na pa­cjen­ta i za­pi­sał coś w no­te­sie.

– No do­brze, panie White, myślę, że to na dzi­siaj wszyst­ko. Czy pa­so­wa­ła­by panu ko­lej­na wi­zy­ta za ty­dzień?

 

***

 

Kilka dni póź­niej John prze­mie­rzał ko­ry­ta­rze swo­je­go banku pew­nym kro­kiem. Prze­glą­dał do­ku­men­ty fun­du­szu Kre­zus. Po­le­ce­nia za­ku­pu akcji spół­ek sek­to­ra wy­do­byw­cze­go zo­sta­ły wy­sła­ne. Fun­dusz po­wi­nien przy­nieść ocze­ki­wa­ne zyski. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się zmie­rzać w do­brym kie­run­ku.

Do mo­men­tu, gdy jego uwagę przy­ku­ły alu­mi­nio­we ramy okien­ne. Bez wy­raź­ne­go po­wo­du an­tra­cy­to­wa barwa sta­lo­wej po­wierzch­ni wy­da­ła mu się wroga i od­py­cha­ją­ca. Za­trzy­mał się i do­tknął dło­nią me­ta­lo­we­go pro­fi­lu.

– An-tra-cyt – szep­nął jakby badał sy­la­by.

Chciał się upew­nić, czy pro­fil nie kryje w sobie nie­bez­pie­czeń­stwa. Prze­su­nął pal­ca­mi w dół. Gład­ka po­wierzch­nia sta­wia­ła nie­wiel­ki opór. “An-dro-id” – po­ja­wi­ło mu się nagle w gło­wie. Spoj­rzał w głąb ko­ry­ta­rza. Okna były za­pro­jek­to­wa­ne w taki spo­sób, że two­rzy­ły mo­no­ton­ny układ, co wpra­wi­ło go w przy­gnę­bie­nie. „Pu­łap­ka”.

– John! Jo­ooohn!

To­biasz Gem krzy­czał z dru­gie­go końca ko­ry­ta­rza. W unie­sio­nej wy­so­ko nad głową dłoni trzy­mał plik pa­pie­rów, któ­rym ma­chał en­tu­zja­stycz­nie.

– John, świet­nie wy­glą­dasz! Po­patrz na to. To wy­ni­ki z ostat­nie­go mie­sią­ca. Udało nam się. Bę­dziesz w szoku!

John spoj­rzał na rzędy liczb po­se­gre­go­wa­ne w ko­lum­nach. Pa­trzył i nie ro­zu­miał. Wy­ni­ki fi­nan­so­we, które za­zwy­czaj od­czy­ty­wał jed­nym rzu­tem oka, za­mie­ni­ły się w abs­trak­cyj­ne hie­ro­gli­fy. Nie po­tra­fił ich w żaden spo­sób zin­ter­pre­to­wać. Stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie?

„Ratuj mnie” – zwró­cił się do To­bia­sza bła­gal­nym gło­sem. Ale po raz ko­lej­ny nie po­wie­dział nic, usta nie uło­ży­ły się w żą­da­ny kształt, z gar­dła nie wy­do­był się żaden dźwięk.

Stał w ko­ry­ta­rzu zu­peł­nie sam. Mi­nę­ło pięć, może dzie­sięć minut. Pa­mięć z tru­dem do­bi­ja­ła się do świa­do­mo­ści Johna. Pa­mię­tał. To­biasz stał tuż obok, z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, uśmiech­nię­ty. Roz­go­rącz­ko­wa­ny po­ka­zy­wał mu rzędy cyfr, prze­su­wał pal­cem po wy­dru­ku, tłu­ma­czył, snuł plany na przy­szłość. I wtedy za­czął mówić on, John. On? A może jego po­zba­wio­ne kon­tro­li ciało?

– To­bia­szu, to wspa­nia­łe wy­ni­ki! Je­stem z nas dumny. A szcze­gól­nie z cie­bie. Na­praw­dę, wy­ko­na­łeś świet­ną ro­bo­tę. Chciał­bym ci jed­nak coś prze­ka­zać. Myślę, że to coś waż­ne­go. Do­tar­ło do mnie, jak dużo zła ist­nie­je na świe­cie. Lu­dzie krzyw­dzą się na­wza­jem. Do­sze­dłem do wnio­sku, że mo­gli­by­śmy po­waż­nie wspie­rać lu­dzi po­trze­bu­ją­cych! Nasz bank, nasze zyski… po­sia­da­my za dużo. Po­win­ni­śmy mieć wię­cej zro­zu­mie­nia dla in­nych, szcze­gól­nie dla zu­peł­nie ob­cych ludzi, zmie­niać świat na lep­szy…

To­biasz słu­chał, a jego oczy sta­wa­ły się coraz bar­dziej okrą­głe.

 

***

 

John prze­sta­wał ist­nieć. Stop­nio­wo, dzień po dniu coś wy­pie­ra­ło Johna z jego głowy. Po­czu­cie nie­cią­gło­ści czasu zda­rza­ło mu się coraz czę­ściej i nikt ani nic nie po­tra­fi­ło tego za­trzy­mać.

Stał wy­pro­sto­wa­ny w oknie biu­row­ca i ob­ser­wo­wał za­chód słoń­ca. Strzę­py jego świa­do­mo­ści za­ni­ka­ły nie­uchron­nie, aż w końcu nie po­zo­sta­ło nic. Był to ostat­ni dzień au­ten­tycz­ne­go Johna White.

 

Ewa White

 

Pro­mie­nie sło­necz­ne wpa­da­ły przez wy­so­kie okno sa­lo­nu i roz­świe­tla­ły po­sadz­kę z eg­zo­tycz­ne­go drew­na, na­da­jąc jej czer­wo­na­wy po­blask. Ewa sie­dzia­ła na sofie w ko­lo­rze ochry i bez­re­flek­syj­nie wpa­try­wa­ła się w po­ła­ma­ne wzory po­po­łu­dnio­we­go świa­tła. Maj tego roku był wy­jąt­ko­wo upal­ny.

Tkwi­ła sama w ogrom­nym domu. Na­la­ła wina do kie­lisz­ka. Przy­ci­snę­ła plecy do opar­cia sofy i roz­luź­ni­ła mię­śnie. Jej ciało za­to­pi­ło się w mięk­kim plu­szu. Pierw­szy łyk wy­traw­ne­go wina spra­wił, że na ustach za­go­ścił gry­mas gorz­kie­go uśmie­chu.

„Nie po­sia­da­my dzie­ci” – po­my­śla­ła i przy­mknę­ła oczy. Czy dla­te­go czuła się nic nie zna­czą­ca? Nigdy nie nad­szedł na to dobry mo­ment. Jak to moż­li­we? Wy­da­wa­ło się za­wsze, że czasu jest dużo. Miała wszyst­ko za­pla­no­wa­ne i prze­my­śla­ne już od dawna, na­kre­śli­ła listę prio­ry­te­tów, ko­lej­ne za­da­nia do wy­ko­na­nia. Nie dało się wcze­śniej. Czy ma jesz­cze na to ocho­tę i siłę? Myśl o praw­do­po­dob­nie stra­co­nej szan­sie na po­tom­stwo była dla niej przy­kra, ale zno­śna. Nie, to nie dla­te­go czuła się nie­waż­na.

John… Coraz czę­ściej zda­rza­ło się jej spo­glą­dać na męża ze zdu­mie­niem. Miała wra­że­nie, że wy­glą­da z mie­sią­ca na mie­siąc coraz le­piej, coraz mło­dziej. Jego syl­wet­ka za­wsze była dobra, ale teraz… stała się per­fek­cyj­na. Cho­dził wy­pro­sto­wa­ny, sta­wiał kroki dy­na­micz­nie i pew­nie. Ale uśmie­chał się ina­czej, obco. Ewa usil­nie szu­ka­ła w pa­mię­ci ob­ra­zu męża, który się w ten spo­sób śmiał. Nie, nigdy wcze­śniej tego tak nie robił. Prze­sta­wa­ła go po­zna­wać. Coś mu­sia­ło się wy­da­rzyć, coś go zmie­ni­ło. Miał kogoś? Jej ko­bie­ca in­tu­icja pod­po­wia­da­ła, że nie.

Nie cho­dzi­ło tylko o wy­gląd, zmia­na się­ga­ła głę­biej. To co robił wy­da­wa­ło się jej już nie tylko nie­zro­zu­mia­łe, ale za­czy­na­ło bu­dzić jej nie­chęć. Na pierw­szy rzut oka John nie robił nic złego, prze­ciw­nie, od ja­kie­goś czasu an­ga­żo­wał się w przed­się­wzię­cia, które po­win­ny spo­tkać się z jej apro­ba­tą. Na przy­kład za­czął re­gu­lar­nie wspo­ma­gać fi­nan­so­wo or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tyw­ne. Na samą myśl o tym serce Ewy za­czy­na­ło szyb­ciej bić.

Czy on osza­lał? Czy nie pa­mię­ta ich wspól­nych po­cząt­ków? Czy nie pa­mię­ta, jak trud­ne było ze­bra­nie każ­de­go gro­sza? Ile wy­rze­czeń kosz­to­wa­ło życie w ob­skur­nych, wy­naj­mo­wa­nych po­kąt­nie po­ko­ikach? Ile trudu wy­ma­ga­ło spła­ce­nie kre­dy­tu na wy­ma­rzo­ny dom? I teraz to wszyst­ko roz­trwo­nić? Skąd mu to przy­szło na myśl? Czy po­ja­wił się nagle w nim głos su­mie­nia, po­trze­ba ra­to­wa­nia świa­ta?

Albo wy­da­rze­nie sprzed ty­go­dnia. Przy­szedł do domu póź­niej niż zwy­kle. Twarz mocno za­dra­pa­na, tułów obity i po­si­nia­czo­ny, zwich­nię­ty nad­gar­stek. Przy­szło mu do głowy, żeby sta­nąć w obro­nie bez­dom­ne­go. Na­ra­ził zdro­wie. Czy po­my­ślał o niej? A gdyby coś się stało? Prze­cież to nie jego spra­wa. To nie w jego stylu.

Do­pi­ła resz­tę wina i nagle wszyst­ko jej zo­bo­jęt­nia­ło. Białe, czy­ste ścia­ny ich domu, dobre pro­por­cje okien, sta­ran­nie do­bra­ne meble – w jed­nej chwi­li prze­sta­ły mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Zna­la­zła się na końcu swo­jej drogi, dalej była już tylko pust­ka, zło­wro­ga prze­strzeń po­zba­wio­na sensu. Za­mknę­ła oczy i ści­snę­ła po­wie­ki. Chcia­ła, żeby jej bez­gło­śny krzyk prze­bił ścia­ny domu i do­tarł do uszu wszyst­kich ży­wych ist­nień.

 

***

 

Usły­sza­ła brzęk klu­czy przy zamku drzwi wej­ścio­wych. To on! Wszedł w mil­cze­niu, a potem zbli­żył się do niej i wy­szcze­rzył zęby w tym swoim nowym uśmie­chu.

– Znowu pi­jesz?

Współ­czu­cie i po­gar­da. Przez jej ciało prze­szedł dreszcz. Usztyw­ni­ła się i uśmiech­nę­ła nie­pew­nie. Cóż mogła od­po­wie­dzieć? Mil­cza­ła.

– Łatwo wpaść w nałóg. Mar­twisz mnie.

Przy­mknę­ła po­now­nie oczy. Za­krę­ci­ło się jej w gło­wie, oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­ła stud­nię bez dna.

– W końcu bę­dziesz mu­sia­ła wziąć się w garść. Im niżej upad­niesz, tym trud­niej bę­dzie ci wró­cić. Wiem, że można zna­leźć przy­jem­ność w za­pa­da­niu się. Mu­sisz to prze­ła­mać. To twoja de­cy­zja, ja nie mogę ci w tym pomóc.

Wy­szedł do kuch­ni i nalał wody mi­ne­ral­nej. Wró­cił do po­ko­ju, usiadł na­prze­ciw niej, uśmiech­nął się sze­ro­ko i wypił całą szklan­kę. Tak, żeby nie mogła tego nie wi­dzieć.

Z tru­dem wsta­ła i chwiej­nym kro­kiem po­de­szła do okna. Do­tknę­ła za­sło­ny, tak jakby chcia­ła się jej zła­pać, ale tylko prze­su­nę­ła dło­nią po mięk­kim ma­te­ria­le. Kon­tro­lo­wa­ła rów­no­wa­gę. Pro­mie­nie słoń­ca prze­świ­ty­wa­ły przez kre­mo­wą dra­pe­rię, taką, jak jej suk­nia ślub­na, kiedy dni pełne jesz­cze były na­dziei.

– Wpa­dłem na pe­wien po­mysł i chciał­bym się nim z tobą po­dzie­lić.

Jego dźwięcz­ny głos wwier­cał się w nią nie­mi­ło­sier­nie. Gdyby tylko mogła stać się prze­zro­czy­sta. Słowa prze­cho­dzi­ły­by przez nią, nie do­ty­ka­ły jej. Mo­gła­by też stop­nio­wo zni­kać: z każ­dym dniem by­ło­by w niej wię­cej dziur, aż w końcu sta­ła­by się tiu­lem.

– My­śla­łem, żeby wy­je­chać. Słu­chasz mnie? Znowu ucie­kasz. Po­słu­chaj. My­śla­łem, żeby za­cząć na po­waż­nie po­ma­gać lu­dziom po­trze­bu­ją­cym. Prze­my­śla­łem wszyst­ko do­kład­nie. My po­sia­da­my za dużo. Wła­ści­wie już pod­ją­łem de­cy­zję. We­dług mnie naj­sku­tecz­niej­sza bę­dzie pomoc bez­po­śred­nia. Wiesz co mam na myśli? Po pro­stu na­szym obo­wiąz­kiem jest być tam, gdzie nas po­trze­bu­ją.

Czy ty wiesz, że za­bu­do­wa­nia ro­bot­ni­cze przy ko­pal­niach Hel­las Pla­ni­tia roz­cią­ga­ją się na po­wierzch­ni dwu­dzie­stu ośmiu ty­się­cy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych? Two­rzą wokół kra­te­ru opa­skę slum­sów o śred­niej gru­bo­ści dwóch ki­lo­me­trów. Tam miesz­ka­ją mi­lio­ny i dla każ­de­go z nich prze­ży­cie ko­lej­ne­go dnia jest suk­ce­sem. Z na­szy­mi pie­niędz­mi mo­gli­by­śmy cho­ciaż za­cząć coś zmie­niać.

Po po­licz­ku Ewy spły­nę­ła łza. Już nie chciał domu, nie chciał jej, nie chciał tego świa­ta, który wspól­nie stwo­rzy­li, jego myśli były gdzie in­dziej. Nie mogła na niego pa­trzyć. Wo­la­ła wpa­try­wać się w ogród w peł­nym roz­kwi­cie, w sta­ran­nie sko­szo­ną trawę – ła­god­ne tło dla tro­skli­wie przez nią za­pro­jek­to­wa­nych kom­po­zy­cji z kwia­tów i skał. John kon­ty­nu­ował:

– A może przy­łą­czy się wię­cej osób? Nie jest to nie­re­al­ne. Nie mo­że­my za­my­kać się w na­szych wła­snych świa­tach, pa­trzyć tylko na to co nasze. Mu­si­my sta­wić czoła temu, co jest w świe­cie złe i wy­ma­ga na­pra­wy. Wsze­dłem w kon­takt z grupą ludzi, któ­rzy myślą po­dob­nie. To­biasz Gem też się do­łą­czy.

Przy­po­mnia­ła sobie, kiedy za­brał ją w po­dróż po­ślub­ną w oko­li­ce En­ce­la­du­sa. Wy­szli ze swo­jej ka­ju­ty i prze­cha­dza­li się roz­świe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem, zu­peł­nie pu­stym, a on za­żar­to­wał, że na tym po­tęż­nym pro­mie pa­sa­żer­skim Ka­lio­pe ist­nie­ją tylko oni dwoje. Ro­ze­śmia­ła się, bo prze­cież zu­peł­nie by jej to nie prze­szka­dza­ło, wszak byli dla sie­bie całym świa­tem i resz­ta ludz­ko­ści mogła nie ist­nieć. Wy­szli na wy­su­nię­ty da­le­ko w prze­strzeń, prze­szklo­ny mo­stek wi­do­ko­wy, gdzie zda­wa­ło się, że ota­cza ich czy­sta próż­nia, albo że w ogóle zo­sta­li wy­rzu­ce­ni poza czas i prze­strzeń. I nagle Ka­lio­pe zro­bi­ła nie­spo­dzie­wa­ny ma­newr, za­czę­ła po­wo­li się ob­ra­cać, i zza jej ciem­ne­go ka­dłu­ba wyj­rzał ogrom­ny i biały jak mar­mur En­ce­la­dus, a za nim, w od­da­li, roz­ża­rzo­ne pier­ście­nie po­ma­rań­czo­we­go Sa­tur­na.

Rok póź­niej ku­pi­li dom. Wzru­szył ją widok wy­schłych róż i za­nie­dba­nych malw. Pur­pu­ro­we łu­bi­ny gi­nę­ły w gąsz­czu chwa­stów. Po­sta­no­wi­ła wów­czas zre­wi­ta­li­zo­wać ogród i za­bra­ła się do tego gor­li­wie. Wło­ży­ła w to wiele serca i chcia­ła, żeby cie­szy­li się z ogro­du wspól­nie. Wy­obra­ża­ła sobie mo­ment, kiedy będą mogli z lek­kim ser­cem, szczę­śli­wi usiąść razem na ławce, w cie­niu per­go­li, w oto­cze­niu sło­necz­ni­ków i astrów. Mo­gli­by wów­czas roz­ko­szo­wać się ginem z nie­bie­skim cu­ra­cao, schło­dzo­nym lodem, z pla­ster­kiem kum­kwa­tu i li­ściem mięty. Mo­gli­by roz­ma­wiać i śmiać się takim samym ła­god­nym i bez­tro­skim śmie­chem jak pod­czas ich pierw­szej wspól­nej po­dró­ży do Fe­de­ra­cji Po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skiej, kiedy dło­nią osu­sza­ła mu twarz mokrą od kro­pli wo­do­spa­du Iguazú.

Jed­nak mi­ja­ły lata a ten mo­ment nigdy nie nad­cho­dził. Co praw­da czę­sto sia­dy­wa­li w ogro­dzie, jed­nak nigdy nie było tak jak sobie wy­ma­rzy­ła – za­wsze jakaś spra­wa za­kłó­ca­ła im spo­kój, w ich roz­mo­wie po­ja­wia­ło się ja­kieś mniej­sze lub więk­sze nie­po­ro­zu­mie­nie, jakaś bo­le­sna drza­zga. Ile lat mi­nę­ło, jak szyb­ko. Może gdyby po­sia­da­li dzie­ci? Bie­ga­ją­ce po ogro­dzie, ską­pa­ne w świe­tle isto­ty?

– …ja po pro­stu nie mogę nic nie robić w ob­li­czu tego, co się tam dzie­je. Oni po­trze­bu­ją po­mo­cy, w szcze­gól­no­ści od ta­kich ludzi jak my. Muszę tam być, na miej­scu, to bar­dzo ważne…

Ewa do­strze­gła nie­bie­skie­go mo­ty­la. Cha­otycz­nym, ury­wa­nym ru­chem zbli­żał się do grupy hor­ten­sji. Przez jej ści­śnię­te gar­dło wy­do­był się szept:

– O czym ty mó­wisz?

John za­milkł. Wy­da­wa­ło jej się, że sły­szała jak wes­tchnął. Chcia­ła­by, żeby tak było. Jed­nak za­miast tego pod­jął na nowo swoją man­trę. Miała wra­że­nie, że czyta z kart­ki. Mówił bez­na­mięt­nym gło­sem, jak au­to­mat:

– Lu­dzie po­trze­bu­ją po­mo­cy, nie ma sensu tu tkwić, po­sia­da­my zbyt dużo, to nie­mo­ral­ne, mo­że­my ura­to­wać wiele ist­nień, nas to nie­wie­le kosz­tu­je, dla nich to całe życie… Ale mam wra­że­nie, że cię nie prze­ko­nam. My­ślisz, że le­piej sie­dzieć na miej­scu i za­bi­jać czas winem?

Spoj­rzał na nią wzro­kiem, w któ­rym nie dos­trze­gła nic poza chło­dem i po­gar­dą, a potem od­wró­cił się i od­szedł do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

Mówił tak dużo, a ona nie usły­sza­ła ni­cze­go. Wszyst­kie te słowa były dla niej jak wiel­ka, bez­kształt­na chmu­ra. Tym­cza­sem wy­star­czy­ły dwa słowa, które mo­gło­by prze­nieść ją w jed­nej chwi­li z po­wro­tem do świa­ta ży­wych. Wie­dzia­ła, że te słowa nigdy już nie padną.

 

Peter Grimm

 

Za­bu­do­wa­nia wokół ba­se­nu ude­rze­nio­we­go Hel­las na Mar­sie two­rzy­ły opa­skę o śred­ni­cy około dwóch i pół ty­sią­ca ki­lo­me­trów i gru­bo­ści wa­ha­ją­cej się od jed­ne­go do pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Nie była to jed­no­li­ta me­gastruk­tu­ra, ale ty­sią­ce bu­dyn­ków po­gru­po­wa­nych w mniej­sze i więk­sze ze­spo­ły.

Roz­ra­sta­nie się Hel­las Pla­ni­tia re­gu­lo­wał plan za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wej He­mis­fe­ry. Była to po­tęż­na kor­po­ra­cja, która wraz z na­miest­ni­kiem z nada­nia ziem­skie­go, okre­śla­ła prawo i za­sa­dy życia obo­wią­zu­ją­ce w mie­ście.

Żeby za­pew­nić ochro­nę przed nie­przy­ja­zną dla czło­wie­ka at­mos­fe­rą, każdy z ze­spo­łów za­bu­do­wań przy­kry­wa­ła gi­gan­tycz­na ko­pu­ła. Pod skle­pie­nia­mi znaj­do­wa­ły się w więk­szo­ści slum­sy – marna na­miast­ka miesz­kań dla kil­ku­na­sto­mi­lio­no­wej rze­szy gór­ni­ków i ro­bot­ni­ków oraz ludzi ob­słu­gu­ją­cych kom­pleks ko­pal­ni złota, pla­ty­ny i osmu. Na ścia­ny ze­wnętrz­ne kopuł użyto czar­nych płyt z amal­ga­ma­tu ce­men­to­we­go, wzmac­nia­ne­go włók­na­mi z two­rzyw sztucz­nych i ty­ta­nu i izo­lo­wa­ne­go od we­wnątrz me­tro­wą war­stwą wełny mi­ne­ral­nej.

Gi­gan­tycz­ne wia­tra­ki przy­twier­dzo­ne do skle­pień po­wo­do­wa­ły wsy­sa­nie po­wie­trza do znaj­du­ją­cych się za nimi fil­trów. Po­wie­trze było czysz­czo­ne me­cha­nicz­nie i che­micz­nie, na­wil­ża­ne, wzbo­ga­ca­ne tle­nem, a na­stęp­nie prze­pom­po­wy­wa­ne do niż­szych par­tii bu­dow­li i wy­pusz­cza­ne przez otwo­ry w chod­ni­kach.

Przez wą­skie, ale wy­so­kie na kil­ka­dzie­siąt me­trów okna, umiesz­czo­ne u pod­staw kopuł, do wnę­trza tych przy­gnę­bia­ją­cych bu­dow­li prze­do­sta­wa­ły się nie­wiel­kie ilo­ści pro­mie­ni sło­necz­nych. Na brud­nych uli­cach i do­mo­stwach świa­tło two­rzy­ło ja­sne pasy, sur­re­ali­stycz­ny wzór rzu­ca­ny przez gi­gan­tycz­ne ża­lu­zje.

Peter Grimm, wy­rwał się ze slum­sów, co już samo w sobie było nie lada wy­czy­nem. We­te­ran wojny w Alfa Cen­tau­ri, wy­ka­zał się wy­jąt­ko­wym ta­len­tem woj­sko­wym i bo­ha­ter­stwem, za które zo­stał so­wi­cie wy­na­gro­dzo­ny. Potem uczest­ni­czył w tłu­mie­niu rze­ko­me­go po­wsta­nia w od­le­głych ko­lo­niach, gdzie stra­cił ramię. Za udział w nie­le­gal­nej ma­sa­krze zo­stał ska­za­ny na dwa lata po­by­tu w wię­zie­niu Nuevo Al­ca­traz oraz kon­fi­ska­tę ma­jąt­ku. Po wyj­ściu z wię­zie­nia za­miesz­kał w cie­szą­cej się złą sławą dziel­ni­cy La Pared de Pe­num­bra, gdzie utrzy­my­wał się z drob­nych prze­stępstw.

To po­nu­ra iro­nia, ale w La Pared można spo­tkać tylko dwa ro­dza­je ko­biet: la­ty­no­skie pro­sty­tut­ki i fa­na­tycz­ne wy­znaw­czy­nie La­gal­la, pa­ra­dok­sal­ny styk pro­fa­num i sa­crum. Te ostat­nie prze­my­ka­ły przez La Pared po­spiesz­nie, wsty­dli­wie i z ko­niecz­no­ści, jako że dziel­ni­ca zmierz­chu le­ża­ła po­mię­dzy re­jo­nem przez nie za­miesz­ka­łym a ob­sza­rem han­dlo­wym Mar­ca­do.

Peter stał na ty­łach skła­du z pro­duk­ta­mi spo­żyw­czy­mi, przy ram­pie do­staw­czej, nie­da­le­ko nie­bie­skie­go kon­te­ne­ra na suche od­pad­ki. Opie­rał się o ścia­nę, któ­rej okła­dzi­na wy­le­nia­ła od wil­got­ne­go mi­kro­kli­ma­tu przy­kry­tych klo­szem slum­sów. Prze­żu­wał liść i ob­ser­wo­wał prze­chod­niów. Za każ­dym razem, kiedy syn­te­tycz­ne al­ka­lo­idy top­nia­ły w jego ustach sta­wał się dziw­nie wy­czu­lo­ny na bu­cze­nie wia­tra­ków wen­ty­la­cyj­nych. Do­szu­ki­wał się w tym zna­cze­nia, ale za chwi­lę uświa­da­miał sobie, że za­kra­wa to na pa­ra­no­ję. Bu­cze­nie stop­nio­wo za­ni­ka­ło i w końcu na­szło go przy­jem­ne uczu­cie od­prę­że­nia. Prze­chod­nie za­mie­ni­li się w su­ną­ce nad zie­mią zjawy. Lubił ten stan.

I wtedy ją zo­ba­czył. Wy­smu­kłą, o skó­rze śnia­dej i oczach czar­nych jak ba­zalt, prze­pa­sa­ną dłu­gim, ciem­no­gra­na­to­wym suk­nem przy­po­mi­na­ją­cym tu­ni­kę i z wło­sa­mi scho­wa­ny­mi pod grubą chu­s­tą. Szła lekko się chwie­jąc, a on po­my­ślał: “pi­ja­ny motyl”. Nie była La­ty­no­ską, a zatem mu­sia­ła być jedną z fa­na­ty­czek. Ale prze­cież wy­znaw­czy­nie praw­dzi­we­go boga nie odu­rza­ją się.

– La­gall jest naj­wspa­nial­szy! – rzu­cił w jej stro­nę beł­ko­tli­wie i pro­wo­ka­cyj­nie. A potem, w per­wer­syj­nym ge­ście wy­cią­gnął przed sie­bie tanią pro­te­zę le­we­go ra­mie­nia, eks­po­nu­jąc pry­mi­tyw­ny chwy­tak, tak, jakby chciał ją nim za­cze­pić.

Ewa od­wró­ci­ła się. Sku­lił się pod jej spoj­rze­niem jak pies sma­gnię­ty bi­czem. A ona stała pro­sto i pa­trzy­ła na niego z za­in­te­re­so­wa­niem. Roz­po­zna­ła cień, który prze­szedł bo­le­snym skur­czem przez jego twarz – do­brze znała ten ro­dzaj bólu. Stwier­dzi­ła, że nie­szczę­śnik nadał­by się na jej mrocz­ne­go przy­ja­cie­la. Od­wi­nę­ła ma­te­riał sukni i wy­su­nę­ła prawą nogę do przo­du, ob­na­ża­jąc ko­la­no i udo.

 

***

 

Pokój ho­te­lo­wy był cia­sny i ciem­ny, przez wą­skie okno wpa­da­ło tylko od­bi­cie słoń­ca roz­pro­szo­ne we mgle mi­kro­kli­ma­tu slum­sów. Do­cho­dzi­ły ich stłu­mio­ne po­trój­ną szybą krzy­ki tar­gu­ją­cych się kra­ma­rzy. Za­pła­ci­ła ona, Peter Grimm był już od dawna spłu­ka­ny.

Stał przed nią nie­ru­cho­my: jedna ręka to me­cha­nicz­ny su­ro­gat koń­czy­ny, jak u cy­bor­ga, naj­prost­szy ro­dzaj, naj­bar­dziej tan­det­ny. Spoj­rza­ła wyżej – bli­zna prze­cho­dzą­ca przez prawe oko, po­li­czek i usta, skóra twa­rzy po­żół­kła od braku słoń­ca, oczy przy­sło­nię­te opiu­mo­wą po­mro­ką, lekki za­rost, po­cząt­ki ły­si­ny, syl­wet­ka krępa, mocna i har­mo­nij­na.

Zrzu­ci­ła suk­nię, a potem chu­s­tę, uwal­nia­jąc włosy o bar­wie he­ba­nu. Od­wró­ci­ła się do niego tyłem, unio­sła nogę i zdję­ła strin­gi, rzu­ci­ła je za­lot­nie na łóżko. Po­zo­sta­wi­ła na sobie tylko poń­czo­chy i biu­sto­nosz.

Pod­szedł do niej.

– Zo­bacz, pust­ka… – Usły­sza­ła za sobą jego szorst­ki głos. A potem po­czu­ła go­rą­cy po­ca­łu­nek na szyi.

– …masa ludzi…

Ca­ło­wał coraz niżej, prze­szedł do jej ple­ców, a potem po­ślad­ków. Ści­snął jeden z nich zę­ba­mi.

– …a nie ma ni­ko­go.

Od­wró­ci­ła się. Klę­czał przed nią.

Po­ło­ży­ła dłoń na jego gło­wie i za­ci­snę­ła pięść na wło­sach. Wtedy zdro­wą ręką do­tknął jej stopy. Prze­su­nął palce w górę, prze­śli­zgu­jąc się po ela­stycz­nym ma­te­ria­le poń­czo­chy, minął łydkę i za­trzy­mał dłoń na tyl­nej stro­nie uda. Jej ciało było jędr­ne i cie­płe, miało ko­ją­cy za­pach.

Przy­ci­snął ją do sie­bie, twa­rzą na­pie­ra­jąc na brzuch. Po­czu­ła na skó­rze jego łzy:

– …czy ja ist­nie­ję?

Ukuc­nę­ła przy nim tak, że ich usta pra­wie się do­tknę­ły:

– Każdy z nas jest sa­mot­ny, ko­cha­nie.

 

Zszarp­nął zie­lo­ną na­rzu­tę z łóżka i po­ło­ży­li się obok sie­bie. Nie­waż­ne kim była, chciał się w niej za­tra­cić, w jej oczach, dłu­gich ra­mio­nach, wło­sach, wy­cie­rać łzy jej dłoń­mi, za­ta­piać się w niej jak w oce­anie amne­zji. Chciał za­po­mnieć o po­gro­mach w Alfa Cen­tau­ri, “a może to po­dróż przez most Ein­ste­ina-Ro­se­na zdez­in­te­gro­wa­ła moją psy­chi­kę, czte­ry lata świetl­ne w ty­dzień?”, wy­ma­zać z pa­mię­ci prze­szy­wa­ją­cy ból bycia świad­kiem nie­go­dzi­wo­ści in­nych i swo­jej, chciał nigdy wię­cej nie wi­dzieć spu­sto­sze­nia, jakie czy­nił pla­zmo­wy na­palm.

Kiedy koń­czą się kochać, Ewa mil­czy, myśli o czymś zu­peł­nie innym. Leżąc na ple­cach uświa­da­mia sobie, że jego me­ta­lo­wy chwy­tak do­ty­ka jej na­giej pier­si. Ab­surd tej sy­tu­acji spra­wia, że wy­bu­cha grom­kim śmie­chem. Potem od­wra­ca się i spo­glą­da błysz­czą­cy­mi fi­glar­nie oczy­ma na Pe­te­ra Grimm.

In­ten­syw­ność spoj­rze­nia go onie­śmie­la. Do­pie­ro teraz za­uwa­ża, że Ewa nie ma im­plan­tów siat­kó­wek, jej oczy są na­tu­ral­ne, po­dat­ne na zra­nie­nie. Jest nie­tu­tej­sza. Na Hel­las Pla­ni­tia wszy­scy mają wsz­cze­py, na­tu­ral­ne oczy nisz­czą się tu po kilku la­tach. Co ona tu robi, co ona robi w La Pared? Kie­dyś, w dzie­ciń­stwie sły­szał o kwie­cie zwa­nym or­chi­deą. Za­rów­no nazwa jak i sam kwiat wy­da­ły mu się wów­czas two­ra­mi tak eg­zo­tycz­ny­mi, że nie mógł uwie­rzyć w ich re­al­ne ist­nie­nie.

Pra­gnie jej, chciał­by ją całą za­własz­czyć, po­sia­dać tylko dla sie­bie. Lata mi­nę­ły, kiedy leżał z ko­bie­tą, nie li­cząc la­ty­no­skich dzi­wek. Ona jest wy­jąt­ko­wa, po­cho­dzi nie tylko spoza Hel­las Pla­ni­tia, ale spoza zna­ne­go mu świa­ta.

Ewa zwra­ca się do niego, mówi po­wo­li i z na­ci­skiem:

– Czy zro­bisz dla mnie wszyst­ko?

– Tak – od­po­wia­da bez wa­ha­nia.

– Jak masz na imię?

 

***

 

– John, Jo­ooohn! – To­biasz biegł i krzy­czał z od­le­głe­go za­kąt­ka po­cze­kal­ni nie­wiel­kie­go szpi­ta­la. Ufun­do­wa­ny przez Johna przy­by­tek po­wstał w trzy mie­sią­ce i znaj­do­wał się w samym cen­trum dys­tryk­tu Omega, jed­ne­go z naj­bied­niej­szych w całym ba­se­nie Hel­las. Sam John za­ku­pił im­plant edu­ka­cyj­ny, który zin­te­gro­wa­ny z mó­zgiem, dał mu na­tych­mia­sto­wy do­stęp do pod­staw wie­dzy me­dycz­nej.

– Szi­run za­gi­nął… – rzekł To­biasz. – Ni­g­dzie go nie ma, nie wiem co robić.

– Znowu? Dzwo­ni­łeś do Ba­si­ma?

– Tak. Byłem też u Fa­ra­ha i Ha­mi­da. Nikt nie wie, gdzie on się po­dział.

– Od­naj­dzie się, nie ma obawy. To nie pierw­szy raz, kiedy ucie­ka.

– Mam na­dzie­ję. Wiesz, jak tu jest nie­bez­piecz­nie. Oba­wiam się, że może tra­fić w łapy mafii. W każ­dym razie… Nie po­my­śla­łeś nigdy, że je­steś dla niego zbyt su­ro­wy?

– Su­ro­wy? Nie ro­zu­miem. Chcę, żeby wy­rósł na po­rząd­ne­go, do­bre­go czło­wie­ka. Musi znać re­gu­ły. Za­sa­dy to za­sa­dy, kiedy je raz zła­mie i nie po­nie­sie kon­se­kwen­cji, bę­dzie je łamał bez­u­stan­nie.

– Ale to tylko ośmio­la­tek…

John nic nie od­po­wie­dział. Od­wró­cił się i prze­szedł do ko­lej­ne­go łóżka. Spoj­rzał na mo­ni­tor i po­czął ana­li­zo­wać dane pa­cjen­ta.

– John… Po­słu­chaj… Mu­si­my po­roz­ma­wiać.

– Za­mie­niam się w słuch – od­parł nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od wy­kre­sów na ekra­nie.

– Ja chyba stra­ci­łem prze­ko­na­nie co do… sensu… Chcia­łem po­wie­dzieć, że nie ma już we mnie tej pasji co na po­cząt­ku.

John w mil­cze­niu spi­sy­wał dane z mo­ni­to­ra. Potem pod­szedł do le­żą­ce­go w łóżku pa­cjen­ta i do­tknął jego nad­garst­ka.

– Słu­chaj, John… – kon­ty­nu­ował To­biasz. – Ja na­praw­dę wie­rzy­łem w naszą misję. Twoje słowa o po­mo­cy po­trze­bu­ją­cym obu­dzi­ły we mnie coś au­ten­tycz­ne­go, po­ka­za­ły, że życie może mieć sens. Tylko, że… Je­ste­śmy tu już dwa lata i nic się nie zmie­nia.

– Wy­le­czy­li­śmy setki ludzi. Na­stęp­ne setki oca­li­li­śmy od śmier­ci z wy­czer­pa­nia i głodu. Wy­cho­wu­je­my sie­ro­ty.

– John, John… Czy ty wiesz, ilu z tych ludzi, któ­rym po­mo­głeś oka­za­ło się cy­nicz­ny­mi ka­na­lia­mi? To lu­dzie, któ­rzy mieli pie­nią­dze i wkrę­ci­li się do Fun­da­cji, żeby mieć ich jesz­cze wię­cej. To zwy­kli oszu­ści, któ­rzy że­ru­ją na two­jej do­bro­ci!

– To kwe­stia or­ga­ni­za­cyj­na. Mu­si­my mieć lep­szy sys­tem we­ry­fi­ka­cji.

– Tak, ja to ro­zu­miem. John… Czy ty wiesz, że je­steś oskar­ża­ny przez miesz­kań­ców dys­tryk­tu o nie­spra­wie­dli­wość? Czy zda­jesz sobie spra­wę, że ci, któ­rym nie po­mo­głeś, cię nie­na­wi­dzą? Przez naszą dzia­łal­ność po­ja­wi­ła się za­zdrość, do­dat­ko­we kon­flik­ty. Ci lu­dzie nawet nie są nam wdzięcz­ni.

– Nie mogę być od­po­wie­dzial­ny za czy­jeś re­sen­ty­men­ty. Po­ma­gam tym, któ­rym je­stem w sta­nie. Twier­dzisz, że le­piej nie robić nic?

– Wcale tak nie twier­dzę, ale John… Jest też inna spra­wa. Kiedy ostat­ni raz spraw­dza­łeś bi­lan­se eko­no­micz­ne Fun­da­cji?

– Tak, wiem, że je­ste­śmy za­dłu­że­ni, ale w tej chwi­li to nie­istot­ne. Ci lu­dzie po­trze­bu­ją nas. Damy sobie radę.

– Ale to non­sens! “Damy sobie radę”? Je­steś ma­rzy­cie­lem, my to­nie­my w dłu­gach! – To­biasz nie wy­trzy­mał. – John! Ja wiem, że ci lu­dzie nas po­trze­bu­ją. Nie tylko ci, ale też inni. Tylko… Wiesz co dzię­ki nam zmie­ni­ło się na Hel­las Pla­ni­tia? Do­kład­nie nic! Lu­dzie, któ­rym po­mo­głeś albo opu­ści­li to prze­klę­te miej­sce albo się za­ćpa­li, albo wstą­pi­li do gan­gów, albo prze­hu­la­li pie­nią­dze na pro­sty­tut­ki i za­ba­wę w roz­sze­rzo­nej rze­czy­wi­sto­ści!

– Nie wszy­scy. Poza tym… co złego w tym, że opu­ści­li to miej­sce?

– John, nie o to cho­dzi! Kom­pa­nia Wy­do­byw­cza na ich miej­sce zna­la­zła dzie­siąt­ki in­nych. Czy ty wiesz, ile kon­flik­tów jest w tej chwi­li w Ukła­dzie? Ilu uchodź­ców de­spe­ra­tów szuka tu pracy za każde pie­nią­dze, w każ­dych wa­run­kach?

– Nie zmie­nia to faktu, że ci, któ­rym po­mo­gli­śmy zo­sta­li oca­le­ni.

– Oca­le­ni przed czym, John? John, po­słu­chaj… Ja chyba się wy­pa­li­łem… Może my po­win­ni­śmy za­cząć od zmia­ny bar­dziej fun­da­men­tal­nej, nie wiem… od zmia­ny struk­tu­ry po­li­tycz­nej? Bo co z tego, że my tu z sie­bie wy­pru­wa­my żyły? Może za­cząć od tego, żeby nie było wojen, wy­zy­sku… John! To mnie chyba prze­ro­sło…

– Chcesz wró­cić na Zie­mię?

– Tak.

– A co z sie­ro­ta­mi, z Ba­si­mem, Ha­mi­dem, z Szi­ru­nem i in­ny­mi?

– Za­bio­rę je ze sobą.

John nic nie od­po­wie­dział. Au­to­ma­tycz­nym ru­chem prze­szedł do ko­lej­ne­go łóżka, a To­biasz po­dą­żył za nim.

 

***

 

– Wiesz, że Ewa była tu wczo­raj? Py­ta­ła o cie­bie.

– Czyż­by?

– Tak. Nie wy­glą­da­ła do­brze. Po­wi­nie­neś z nią po­roz­ma­wiać.

– Do­praw­dy?

– John. Czemu ty ją tak trak­tu­jesz?

John spoj­rzał za­sko­czo­ny na To­bia­sza, jakby kom­plet­nie nie ro­zu­miał za­rzu­tu. Ana­li­zo­wał coś w gło­wie, a potem od­parł sucho:

– Trak­tu­ję ją ade­kwat­nie. Są dużo waż­niej­sze rze­czy niż mi­ty­go­wa­nie hi­ste­rycz­ki.

To­biasz od­wró­cił się i od­szedł.

 

***

 

John rzad­ko od­czu­wał zmę­cze­nie. A kiedy już mu się to zda­rza­ło, mu­sia­ło to być po bar­dzo wy­czer­pu­ją­cym dniu pracy i prze­cho­dzi­ło na­stęp­ne­go ranka. Tego wie­czo­ra był zmę­czo­ny.

Sie­dział sam w nie­wiel­kim sa­lo­nie. Bez­re­flek­syj­nie wsłu­chi­wał się w do­bie­ga­ją­cy go przez uchy­lo­ne okno re­fren po­pu­lar­ne­go na Mar­sie hitu: “Chwy­taj dzień, chwy­taj dzień, bo kto wie, co jutro bę­dzie…”. Potem na­stę­po­wa­ła syn­ko­po­wa­na par­tia syn­te­za­to­ra i elek­tro­nicz­nych bęb­nów, pod­czas któ­rej wo­ka­li­sta kon­ty­nu­ował: “nad­szedł czas, już nad­szedł czas, śpie­wa­ją czar­ne ła­bę­dzie…”.

John usły­szał ciche za­wo­dze­nie. Po­cząt­ko­wo nie zwró­cił na nie uwagi, są­dząc, że to część utwo­ru. Do­pie­ro kiedy za­wo­dze­nie stało się wy­raź­niej­sze, zdał sobie spra­wę, że to wo­ła­nie dziec­ka.

– Tuuuu… Tu… – dzie­cię­cy głos sta­wał się coraz bar­dziej in­ten­syw­ny. – Tu­uuuu je­stem…

John roz­po­znał głos Szi­ru­na! To Szi­run go wołał i ton głosu wska­zy­wał, na to, że chło­piec po­trze­bu­je po­mo­cy. John wyj­rzał przez okno. Szi­run stał w nie­wiel­kim od­da­le­niu, na są­sied­niej ulicy i przy­wo­ły­wał go ma­cha­jąc ręką.

– Wra­caj Szi­run! – krzyk­nął, ale Szi­run uśmiech­nął się tylko i znik­nął za ro­giem.

John zbiegł scho­da­mi i po­gnał za chłop­cem. Do­biegł do bu­dyn­ku, za któ­rym ukrył się malec, ale jego już tam nie było. “Mafia” – po­my­ślał i ner­wo­wo ro­zej­rzał się wokół.

– Tuuuu… – Usły­szał wo­ła­nie do­bie­ga­ją­ce z pół­noc­ne­go końca calle San Car­los.

– Do dia­bła, Szi­run! – krzyk­nął John i po­biegł wzdłuż ulicy. Wście­kły za­sta­na­wiał się, czy dziec­ku rze­czy­wi­ście grozi nie­bez­pie­czeń­stwo czy jest to tylko jego głu­pia za­ba­wa. Nie­ste­ty, zgu­bił go.

Klu­czył długo mię­dzy slum­sa­mi w dys­tryk­cie Omega, w tej upa­dłej dziel­ni­cy po­mię­dzy calle San Car­los a kom­plek­sem pry­mi­tyw­nych bu­dyn­ków so­cjal­nych. Na odra­pa­nej ścia­nie ośrod­ka dla uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków doj­rzał graf­fi­ti: “Alfa i Omega, sta­ro­żyt­na Gre­cja i pie­przo­ne Hel­las Pla­ni­tia, we are in fuc­king hell, po­czą­tek i ko­niec cy­wi­li­za­cji”. Po­nu­ra sce­no­gra­fia za­bu­do­wań kwar­ta­łu wpro­wa­dzi­ła go w przy­gnę­bie­nie i po­my­ślał ze zgro­zą, że wła­śnie mógł stra­cić szan­sę na oca­le­nie ośmio­lat­ka.

Głos Szi­ru­na do­biegł go nagle i do­cho­dził z wy­róż­nia­ją­ce­go się na tle in­nych domów ele­ganc­kie­go bu­dyn­ku w głębi ulicy. John pod­bie­gł, minął uchy­lo­ną furt­kę, minął szyld “en venta” we­tknię­ty w mięk­ką, czer­wo­na­wą zie­mię, a potem otworzył drzwi wej­ścio­we. Stanął w ob­szer­nym holu bez mebli i rozejrzał się, pró­bu­jąc uspo­ko­ić od­dech. W głębi ko­ry­ta­rza usłyszał na­wo­ły­wa­nie dziec­ka.

Prze­mie­rzył ko­ry­tarz i wszedł do ciem­nej kuch­ni, w któ­rej z nie­wia­do­me­go po­wo­du okna za­bi­te były de­ska­mi. Szi­run stał po prze­ciw­nej stro­nie, tuż obok drzwi pro­wa­dzą­cych do ogro­du, pod­pie­rał ścia­nę i gapił się w Johna z lę­kiem.

– Szi­run, co ty tu ro­bisz? Czyj to dom? Dość za­ba­wy, wra­ca­my do schro­ni­ska!

Ale ośmio­la­tek nie posłu­chał, ucie­kł tyl­ny­mi drzwia­mi, które się za nim za­mknęły. Zbyt po­spiesz­nie, ze zbyt dużym trza­skiem. John uświa­da­mił sobie, że rów­no­cze­śnie za­mknęły się dru­gie drzwi, te za nim. Do­bie­gł go cichy syk spod su­fi­tu. Uniósł głowę i do­strze­gł, że z krat­ki wen­ty­la­cyj­nej wy­do­by­wa się dym. “Gaz. Pu­łap­ka pierw­sze­go ro­dza­ju. Mafia” – słowa jak bły­ska­wi­ce prze­ci­ęły jego mózg.

John pró­bował wy­wa­żyć drzwi, jedne, dru­gie, ude­rzał w nie cia­łem, szar­pał za uchwy­ty, prężył so­lid­ne mu­sku­ły, ale da­rem­nie, wzmoc­nio­ne stalą drzwi ani drgnęły. Wszyst­ko mu­sia­ło być sta­ran­nie przy­go­to­wa­ne za­wcza­su. Po mi­nu­cie gaz wy­pełnił całe po­miesz­cze­nie, a John osłabł. Kręciło mu się w gło­wie, nie mógł ustać, więc usiadł na pod­ło­dze.

Drzwi od strony ogrodu otworzyły się i wszedł Peter Grimm. Krępe ciało miał wzmoc­nio­ne ochra­nia­cza­mi, a do na­sa­dy nosa przy­twier­dzo­ny nie­wiel­ki filtr. Z fil­tra wy­cho­dziły dwie pół­prze­zro­czy­ste rurki, któ­rych koń­ców­ki ginęły w noz­drzach Petera.

– Kim je­steś? – pół­przy­tom­nym gło­sem zapytał John. – Gdzie jest Szi­run? Chcesz okupu?

Peter wyszcze­rzył zęby. Na­pął mię­sień na­ra­mien­ny uru­cha­mia­jąc w ten spo­sób ukry­tą w pro­te­zie broń. Ele­men­ty chwy­ta­ka wyprostowały się i usztywniły, a z ich koń­có­wek wy­su­nęły się dwa lśnią­ce szty­le­ty. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­ta­pił ostrza w brzu­chu Johna, a potem ener­gicz­nie prze­cią­gnął pro­te­zę w górę, roz­pru­wa­jąc mu­sku­lar­ne ciało.

 

***

 

John na chwi­lę przed śmier­cią od­zy­skał świa­do­mość sie­bie sa­me­go. Dla niego wy­glą­da­ło to tak, jakby czas prze­su­nął się nagle o dwa lata, a on sam zna­lazł się w ja­kimś obcym miej­scu, z roz­cię­tym tu­ło­wiem, w ka­łu­ży krwi, ko­na­ją­cy. Ale za chwi­lę wszyst­ko sobie przy­po­mniał, każdy dzień ostat­nich dwóch lat, każdą chwi­lę od czasu, kiedy jego świa­do­mość się za­pa­dła. Szcze­gól­nie pa­mię­tał Ewę i ich ostat­nią roz­mo­wę na Ziemi. Ro­zu­miał to wszyst­ko, ro­zu­miał ją, cały czas ro­zu­miał, ale nie po­tra­fił nic zro­bić, nie był sobą, był jak w śpiącz­ce.

W od­mę­tach umy­słu Johna po­ja­wił się cytat. John sam nie wie­dział co to jest i gdzie to sły­szał. Mą­drość sta­ro­żyt­nych? Mógł to być frag­ment ja­kiejś sta­rej, za­po­mnia­nej księ­gi, który John gdzieś, kie­dyś zdo­łał do­strzec kątem oka i który tkwił w jego pod­świa­do­mo­ści, cze­ka­jąc wła­ści­wej chwi­li, żeby się ujaw­nić.

I gdy­bym roz­dał na jał­muż­nę całą ma­jęt­ność moją, a ciało wy­sta­wił na spa­le­nie, lecz mi­ło­ści bym nie miał, nic bym nie zy­skał.

 

To­biasz Gem

 

Po przy­by­ciu na Zie­mię To­biasz po­czuł ulgę. Jed­nak nie miał za­mia­ru wra­cać do miesz­ka­nia na Man­hat­ta­nie. Za bar­dzo przy­po­mi­na­ło mu prze­szłość. Poza tym cy­fro­we, cie­le­sne i nar­ko­tycz­ne ucie­chy, które ofe­ro­wa­ł Nowy Jork już dawno prze­sta­ły go bawić.

Przez ostat­nie dwa lata po­by­tu w Hel­las Pla­ni­tia re­gu­lar­nie in­we­sto­wał odło­żo­ne pie­nią­dze. Nie, nie kradł z Fun­da­cji Johna, jak nie­któ­rzy, aż tak cy­nicz­ny nie był. Po pro­stu wy­pła­cał sobie na­leż­ną za pracę pen­sję. Me­an­dry in­stru­men­tów fi­nan­so­wych nie miały dla niego ta­jem­nic, i tak zręcz­nie ob­ra­cał uskła­da­nym ka­pi­ta­łem, że w ciągu tych dwu­dzie­stu czte­rech mie­się­cy zdo­łał sied­mio­krot­nie po­mno­żyć oszczęd­no­ści.

Za po­zy­ska­ne w ten spo­sób pie­nią­dze za­ku­pił małą, drew­nia­ną chat­kę na końcu świa­ta. To zna­czy w Wild Mo­un­ta­ins, gdzie od naj­bliż­szej wio­ski, Owl­sprinsgs, dzie­li­ło go sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów ście­żek i dróg le­śnych. Za­mie­rzał tam spę­dzić wiele lat, a może resz­tę życia. Miał na­dzie­ję, że uciek­nie od tego pie­przo­ne­go świa­ta.

Umó­wił się z firmą trans­por­to­wą, a wła­ści­wie z jej od­dzia­łem w Owl­springs, na do­sta­wy żyw­no­ści w dwu­mie­sięcz­nych od­stę­pach. Do­wo­zi­li ją te­re­no­wym sku­te­rem, tak da­le­ko jak się dało, czyli do miej­sca, gdzie szu­tro­wa droga za­mie­nia­ła się w leśną ścież­kę. Stam­tąd od­bie­rał trzy­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wy pa­ku­nek. Za­kła­dał pacz­kę na plecy i tar­gał leśną ścież­ką do sie­bie. Zimą i wio­sną droga była nie­bez­piecz­na i zaj­mo­wa­ła pra­wie cały dzień. Tu, w Wild Mo­un­ta­ins, na Ziemi, przy­ro­da po­zo­sta­ła au­ten­tycz­na i dzia­ła­ła ko­ją­co na zmę­czo­ne cy­wi­li­za­cją zmy­sły. Żył w ten spo­sób dwa­na­ście lat.

 

***

 

Był po­czą­tek kwiet­nia, śro­dek nocy. Przez wy­jąt­ko­wo in­ten­syw­ną burzę To­biasz nie mógł spać. W tym miej­scu, w kwiet­niu burza była czymś nor­mal­nym i zdą­żył się przy­zwy­cza­ić. Spraw­dził jesz­cze raz, czy wszyst­kie okna są po­za­my­ka­ne. Wyjął z barku reszt­kę whi­sky, usiadł w fo­te­lu i za­sta­na­wiał się jak duże szko­dy wokół fun­da­men­tów uczy­ni spły­wa­ją­ca ze zbo­cza woda. Nie burza jed­nak była jego głów­nym zmar­twie­niem. Sen z po­wiek spę­dzał mu brak ostat­niej do­sta­wy. Na wła­sne ży­cze­nie urwał kon­takt ze świa­tem ze­wnętrz­nym i nie wie­dział co mogło się stać.

Jacob, jego do­staw­ca, był star­szym, wzbu­dza­ją­cym za­ufa­nie męż­czy­zną. To­biasz, z krót­kiej roz­mo­wy do­wie­dział się, że Jacob całe życie spę­dził w Owl­springs i że tę część Wild Mo­un­ta­ins znał jak wła­sną kie­szeń. Wy­wią­zy­wał się ze swo­ich obo­wiąz­ków per­fek­cyj­nie i in­for­mo­wał z wy­prze­dze­niem o nie­re­gu­lar­no­ściach w do­sta­wie.

Tym razem spóź­niał się już ponad mie­siąc i To­bia­sza to nie­po­ko­iło. Nie bra­ko­wa­ło mu żyw­no­ści – przez cały okres po­by­tu tu zdą­żył zgro­ma­dzić po­kaź­ny jej zapas. Za­sta­na­wiał się ra­czej nad przy­czy­ną prze­rwa­nia do­staw. Nie miał ocho­ty scho­dzić w dół i li­czył na po­ja­wie­nie się pacz­ki albo ja­kiejś in­for­ma­cji po usta­niu desz­czów.

Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło go gwał­tow­ne pu­ka­nie do drzwi.

– Na­resz­cie! – pra­wie wrza­snął, po­sta­wio­ny na nogi. Był pe­wien, że to Jacob i tylko gwoli for­mal­no­ści spy­tał: – Kto tam?

– Tu­ry­sta – od­po­wie­dział słaby, zdu­szo­ny głos.

– Tu­ry­sta tutaj? – To­biasz się­gnął po strzel­bę le­żą­cą w kącie przed­sion­ka i otwo­rzył drzwi. Sku­lo­na po­stać drża­ła z zimna. Na widok wy­ce­lo­wa­nej weń strzel­by cof­nę­ła się o kilka kro­ków.

– Mogę wejść?

Przy­bysz zdjął fo­lio­wy płaszcz i trzę­sąc się z zimna usiadł na ławie przy stole. Na jego czoło opadł mokry od desz­czu pu­kiel ja­snych wło­sów. Wy­dat­ne kości po­licz­ko­we i sze­ro­ka broda ko­ja­rzy­ły się z nor­dyc­kim typem urody.

– Za­błą­dzi­łem. Woda uszko­dzi­ła mój ze­ga­rek, stra­ci­łem orien­ta­cję i zsze­dłem z trasy w oko­li­cy Green Creek. Nie spa­łem całą noc.

To­biasz podał przy­by­szo­wi koc, roz­pa­lił w pie­cu i na­sta­wił czaj­nik. Się­gnął po bo­chen chle­ba, wy­ciął pajdę i po­sma­ro­wał ma­słem. Przy­bysz jadł łap­czy­wie, w mil­cze­niu. Kiedy skoń­czył, po­ło­żył się na ławie.

– Mam do pana proś­bę. To bar­dzo ważne, słu­cha pan? Gdy­bym za­snął… Pro­szę mnie nie do­ty­kać, do­brze? – po­wie­dział i mo­men­tal­nie za­snął.

To­biasz po­my­ślał, że to wspa­nia­le, że przy­bysz tu tra­fił – oszczę­dzi mu kło­po­tli­we­go spa­ce­ru w dół. Pla­no­wał za­py­tać go o to, co się tam dzie­je. Czy woda pod­my­ła drogę do­jaz­do­wą? Czy cze­ka­ją z na­pra­wą do czasu, kiedy ulewy się skoń­czą? Pew­nie nie ma po­ję­cia o lo­sach firmy do­staw­czej z Owl­springs.

Mu­siał być zu­peł­nie nie­zo­rien­to­wa­ny w spe­cy­fi­ce Wild Mo­un­ta­ins, skoro wy­brał się na wy­ciecz­kę gór­ską o tej porze roku. Miał szczę­ście, że nie spły­nął w dół la­wi­ną błot­ną. Czy nie za­się­gał in­for­ma­cji o tych re­jo­nach?

Im dłu­żej się za­sta­na­wiał, tym bar­dziej wąt­pli­wa wy­da­wa­ła mu się wer­sja, że przy­bysz jest tu­ry­stą. Za­błą­ka­ny tak, ale nie tu­ry­sta. Dopił reszt­kę whi­sky i za­snął w fo­te­lu.

 

***

 

Obu­dzi­ło go brzę­cze­nie. W jed­nej chwi­li oprzy­tom­niał i przy­po­mniał sobie całą wczo­raj­szą sy­tu­ację. Brzę­cze­nie do­bie­ga­ło ze stro­ny śpią­ce­go go­ścia. Leżał w po­skrę­ca­nej, nie­wy­god­nej po­zy­cji, a jego lewe ramię wy­sta­wa­ło da­le­ko poza kra­wędź ławy.

To­biasz doj­rzał na nad­garst­ku go­ścia ze­ga­rek, któ­re­go nie­wiel­ki ekran roz­ja­śniał blady błę­kit. Na wy­świe­tla­czu wid­nia­ła mapa oko­lic z mi­ga­ją­cym punk­tem, wska­zu­ją­cym do­kład­ną lo­ka­li­za­cję. A więc na­wi­ga­cja funk­cjo­no­wa­ła.

Jakiś czas póź­niej gość otwo­rzył oczy, uniósł się i oparł na łok­ciu. Zdez­o­rien­to­wa­ny, pró­bo­wał pojąć, gdzie się znaj­du­je. To­bia­szo­wi prze­szło przez myśl, że ten czło­wiek może być obłą­ka­ny. Pod­szedł do kuch­ni, roz­pa­lił w piecu i po­sta­wił czaj­nik z wodą. Za­py­tał:

– Może tym razem uda nam się wypić coś cie­płe­go? Kawa czy her­ba­ta?

– Kawa.

Gość odło­żył koc. Wstał i wbił wzrok w od­le­gły punkt za oknem. Kiedy nie trząsł się z zimna i stał wy­pro­sto­wa­ny, jego syl­wet­ka pre­zen­to­wa­ła się nie­na­gan­nie. Za­pach za­la­nej kawy wy­peł­nił wnę­trze chaty.

– Zdaje się, że pań­ski ze­ga­rek nie był tak bar­dzo uszko­dzo­ny jak mogło się panu zda­wać.

– Tak, istot­nie. Skła­ma­łem, po­nie­waż bałem się, że mnie pan prze­pę­dzi – przy­znał gość z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią.

To­bia­sza wła­ści­wie in­te­re­so­wa­ło tylko to, co dzie­je się w Owl­springs. Miał prze­czu­cie, że nie­spo­dzie­wa­ne przy­by­cie go­ścia ma z tym coś wspól­ne­go.

Przy­bysz pod­szedł bli­żej i jakby nigdy nic, z od­le­gło­ści kilku kro­ków zlu­stro­wał To­bia­sza od stóp do głów.

– Nie jest pan naj­pięk­niej­szym oka­zem rasy ludz­kiej – stwier­dził.

To­biasz wy­czuł w jego gło­sie wy­raź­ne za­do­wo­le­nie. „To jed­nak zwy­kły, wiel­ko­miej­ski gno­jek” – po­my­ślał. Zła mina To­bia­sza nie zro­bi­ła na go­ściu wra­że­nia, a może nawet go roz­ba­wi­ła.

– Nie widzę tu żad­ne­go kom­pu­te­ra – rzekł nie­spo­dzie­wa­nie przy­bysz. – Czy jest pan zu­peł­nie od­cię­ty od świa­ta?

Jego aro­gan­cja za­czę­ła To­bia­sza draż­nić. Po­my­ślał, że ten ro­dzaj czło­wie­ka nigdy nie wy­brał­by się w Wild Mo­un­ta­ins bez przy­go­to­wa­nia, a zatem miał do czy­nie­nia z typem spod ciem­nej gwiaz­dy albo z wa­ria­tem.

– To w jaki spo­sób żyję nie po­win­no ni­ko­go ob­cho­dzić – ob­ru­szył się.

– Pro­szę się nie gnie­wać. Mia­łem dużo szczę­ścia tra­fia­jąc na kogoś ta­kie­go jak pan. Je­że­li da mi pan chwi­lę, wszyst­ko wy­ja­śnię. Nie ma po­wo­dów do obaw. Za­kła­dam, że długo nie scho­dził pan do Owl­springs? Może lata? Wie pan, wiele się zmie­ni­ło na świe­cie w ostat­nim cza­sie.

Przy­bysz pod­szedł do blatu ku­chen­ne­go gdzie stały ich kawy. Podał jedną To­bia­szo­wi. Ko­fe­ina po­bu­dzi­ła mózg To­bia­sza. “Istot­nie, prze­cież przez te dwa­na­ście lat normy kul­tu­ro­we mogły się po­lu­zo­wać” – po­my­ślał. „Albo zu­peł­nie zmie­nić. Może je­stem za­kon­ser­wo­wa­ny w ety­kie­cie, która dawno prze­sta­ła obo­wią­zy­wać”.

– Praw­dę mó­wiąc, nie wiem co się dzie­je w mia­stach – od­parł z nutką dumy. – Po­nad­to, nie wiem zu­peł­nie nic o tym, co dzie­je się w Owl­springs, ani w żad­nej innej wio­sce czy ja­kiej­kol­wiek sie­dzi­bie ludz­kiej. W ciągu ostat­nich dwu­na­stu lat nie mia­łem prak­tycz­nie żad­ne­go kon­tak­tu z cy­wi­li­za­cją.

Gość pa­trzył na niego z na­ra­sta­ją­cym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Dwa­na­ście lat? To długi okres. Czy nie po­my­ślał pan, że trzy­ma­nie głowy w pia­sku przez tak długi czas może być nie­bez­piecz­ne?

– Nie, nigdy nie przej­mo­wa­łem się po­ten­cjal­nym za­gro­że­niem. Wprost prze­ciw­nie. Co mia­ło­by mi gro­zić? Bra­łem pod uwagę wy­buch wojny, nawet nu­kle­ar­nej. Ale czy bez­piecz­niej by­ło­by tkwić w wiel­kim mie­ście? Wiel­kie mia­sta zo­sta­ną zbom­bar­do­wa­ne jako pierw­sze.

– Jed­nak mogło się wy­da­rzyć coś, czego pan nie prze­wi­dział.

– Na przy­kład co? Zmia­na kul­tu­ro­wa? Kul­tu­ra nie­ustan­nie się zmie­nia. Wiem, że trud­no by­ło­by mi obec­nie opu­ścić to miej­sce i za­cząć nor­mal­ne życie. Na szczę­ście nie in­te­re­su­je mnie po­wrót. Do­brze mi tutaj.

Nie­zna­jo­my spoj­rzał na To­bia­sza jak na rzad­ki i cenny przed­miot.

– Nie będę trzy­mał pana w nie­pew­no­ści. Nie­ste­ty, nie mam dla pana do­brych wie­ści. Na ze­wnątrz za­szło coś, co można by okre­ślić glo­bal­ną ka­ta­stro­fą.

To­bia­sza zmro­zi­ło. Po­my­ślał o dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­cej się Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej na Mar­sie i jej od­dzia­łach pa­ra­mi­li­tar­nych. Czy przez dwa­na­ście lat tak bar­dzo się wzmoc­ni­li, że zdo­ła­li ogło­sić nie­za­leż­ność od Ziemi? Czy to wy­wo­ła­ło mię­dzy­pla­ne­tar­ną wojnę?

Gość zbli­żył się do blatu ku­chen­ne­go, urwał ka­wa­łek chle­ba i prze­gry­za­jąc po­wie­dział od nie­chce­nia:

– Ka­ta­stro­fa zwią­za­na jest z obcą cy­wi­li­za­cją.

„To jed­nak wa­riat, który cier­pi na za­bu­rze­nia uro­je­nio­we. Zej­dzie­my razem do Owl­springs i tam oddam go w ręce le­ka­rza, a sam za­się­gnę ję­zy­ka w spra­wie do­staw. Mam na­dzie­ję, że ze­chce iść do­bro­wol­nie”. – To­biasz ukła­dał sobie w gło­wie moż­li­we sce­na­riu­sze.

– I ta obca cy­wi­li­za­cja za­ata­ko­wa­ła ludz­kość?

Przy­bysz wsu­nął ostat­ki kęsa do ust, popił wodą, przez chwi­lę mil­czał, za­sta­na­wia­jąc się co od­po­wie­dzieć, po czym głę­bo­ko wes­tchnął:

– Nie wiemy nic o sa­mych ob­cych. To wła­ści­wie nie­istot­ne, bo praw­do­po­dob­nie opu­ści­li Zie­mię dawno temu. Pro­ble­mem są nie obcy, ale to, co po sobie zo­sta­wi­li. Nie­szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści ga­tu­nek ludz­ki na­tknął się na to coś.

Przy­bysz uru­cho­mił swój ze­ga­rek i wy­ge­ne­ro­wał ho­lo­wi­zję. W trój­wy­mia­ro­wych obiek­tach po­ja­wi­ły się sym­bo­le ma­te­ma­tycz­ne. Po­tra­fił po­ru­szać się bie­gle w ob­rę­bie teo­rii liczb i abs­trak­cyj­nej al­ge­bry. To­biasz po­my­ślał, że tego typu umy­sły naj­ła­twiej po­pa­da­ją w pa­ra­no­ję. Zbyt dłu­gie ob­co­wa­nie z abs­trak­cją może za­bu­rzyć in­tu­icyj­ne po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści.

– Niech pan po­słu­cha – zwró­cił się do To­bia­sza. – dzie­więć lat temu za­ob­ser­wo­wa­li­śmy spon­ta­nicz­nie po­ja­wia­ją­ce się zmia­ny w wy­glą­dzie i w za­cho­wa­niu nie­któ­rych ludzi. Ich twa­rze sta­wa­ły się gład­sze, rysy bar­dziej re­gu­lar­ne a syl­wet­ki szczu­plej­sze. Po­cząt­ko­wo zmia­ny te przy­pi­sy­wa­no die­cie, tre­nin­go­wi, ma­ki­ja­żo­wi albo osta­tecz­nie chi­rur­gii pla­stycz­nej. Pro­ble­mem było jed­nak to, że zmia­ny po­stę­po­wa­ły coraz szyb­ciej, nie­za­leż­nie od ja­kich­kol­wiek za­bie­gów ko­sme­tycz­nych.

W pra­sie po­ja­wi­ły się wy­wia­dy z ta­ki­mi ludź­mi, a w te­le­wi­zji filmy do­ku­men­tal­ne, stu­diu­ją­ce po­szcze­gól­ne przy­pad­ki. Po­cząt­ko­wo zja­wi­sko było trak­to­wa­ne nie­po­waż­nie: jako tania sen­sa­cja, ko­lej­ny spo­sób zwięk­sze­nia oglą­dal­no­ści bądź zręcz­ne oszu­stwo. Z cza­sem jed­nak przy­pad­ków przy­by­wa­ło i nie dało się ich igno­ro­wać. Za­czę­to ana­li­zo­wać sta­ty­sty­ki. Wy­ni­ki badań zdu­mie­wa­ły – po­mi­mo coraz bar­dziej ka­lo­rycz­nej żyw­no­ści i ro­sną­cej licz­by sie­dzą­cych miejsc pracy, w lu­dziach na­stę­po­wa­ły ko­rzyst­ne zmia­ny fi­zycz­ne…

– Czy było to zwią­za­ne z dzia­łal­no­ścią ob­cych? – spy­tał To­biasz z głu­pia frant.

 

***

 

Słoń­ce świe­ci­ło wy­so­ko nad ho­ry­zon­tem i wy­glą­da­ło na to, że desz­cze w końcu usta­ły. Był to pierw­szy sło­necz­ny dzień od dwóch ty­go­dni. To­biasz miał ocho­tę wyjść i prze­wie­trzyć umysł. Za­pro­po­no­wał to go­ścio­wi, na co tam­ten przy­stał ocho­czo.

Szli wzdłuż zbo­cza, ścież­ką wy­dep­ta­na przez leśne zwie­rzę­ta. Kiedy mi­ja­li stru­mień, gość na­chy­lił się, za­czerp­nął w dło­nie wodę i wypił jed­nym hau­stem. Potem obmył twarz, spoj­rzał na To­bia­sza nie­wi­dzą­cym wzro­kiem i pod­jął swój wywód w miej­scu, gdzie go ostat­nim razem za­koń­czył:

– Rów­no­le­gle do zmie­nia­ją­ce­go się wy­glą­du, na­stę­po­wa­ła zmia­na znacz­nie głęb­sza i dużo mniej dla nas zro­zu­mia­ła. Była to prze­mia­na oso­bo­wo­ści. Prze­mie­nie­ni lu­dzie sta­wa­li się stop­nio­wo coraz bar­dziej do­sko­na­li mo­ral­nie!

Przy­bysz nosem za­czerp­nął świe­że­go po­wie­trza. Jego klat­ka pier­sio­wa od­kształ­ci­ła się. Trzy­mał przez jakiś czas po­wie­trze w płu­cach, roz­ko­szując się jego ja­ko­ścią, a potem zro­bił po­wol­ny wy­dech. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się wyraz bło­go­ści i roz­ma­rze­nia. Kon­ty­nu­ował na­tch­nio­nym gło­sem:

– Z cza­sem, coraz więk­szy pro­cent ludz­ko­ści za­czął pod­le­gać tej prze­mia­nie, a bycie prze­mie­nio­nym stało się rze­czą po­żą­da­ną. Któż nie chciał­by być pięk­ny i dobry? Ludz­kość opa­no­wa­ło sza­leń­stwo, nie­zdro­wa eks­cy­ta­cja! Prze­mie­nie­ni wy­ko­nu­ją le­piej swoją pracę, nie jest dla nich pro­ble­mem żyć w ubó­stwie, a kon­flikty roz­wią­zu­ją w spo­sób po­ko­jo­wy.

Jed­nak głęb­sza ana­li­za ich za­cho­wań pro­wa­dzi do pa­ra­dok­sal­nych wnio­sków. Nie­któ­re z tych dzia­łań przy­no­szą po­zy­tyw­ne re­zul­ta­ty, ale tylko w krót­kiej per­spek­ty­wie czasu. Podam panu kon­kret­ny przy­pa­dek. – Na gład­kiej twa­rzy przy­by­sza po­ja­wił się skurcz cier­pie­nia. – Jed­nym z pierw­szych prze­mie­nio­nych był mój przy­ja­ciel, ban­kier o na­zwi­sku John White…

– John! – krzyk­nął To­biasz za­sko­czo­ny. – Zna­łem do­brze Johna, to był rów­nież mój przy­ja­ciel. Ale przede wszyst­kim wspa­nia­ły współ­pra­cow­nik. Spę­dzi­li­śmy dwa lata w ba­se­nie ude­rze­nio­wym Hel­las po­ma­ga­jąc bied­nym.

– Tak, wiem, że znał pan Johna.

– Chwi­lecz­kę… – rzekł za­sko­czo­ny To­biasz. – To nie tra­fił pan tu przez przy­pad­ek?

– Nie. Moja na­wi­ga­cja dzia­ła, sam pan wi­dział.

– Czyli chciał pan od­na­leźć wła­śnie mnie?

– Dwa­na­ście lat temu, na pro­ce­sie Ewy i Pe­te­ra, po­zna­łem współ­pra­cow­ni­ków Johna z Hel­las Pla­ni­tia. Po la­tach, kiedy roz­po­czą­łem misję, przy­po­mnia­łem sobie, że wspo­mi­na­li o prze­pro­wadz­ce ko­le­gi do Wild Mo­un­ta­ins. Nie byłem pe­wien czy jesz­cze za­sta­nę tu pana, ale mia­łem szczę­ście.

– Mi­sję. O ja­kiej misji pan mówi?

– O misji ra­to­wa­nia ludz­ko­ści – od­po­wie­dział przy­bysz tonem, jakby mówił o rze­czy oczy­wi­stej.

 

***

 

– Wie pan, że John i Ewa White miesz­ka­li w tej samej dziel­ni­cy No­we­go Jorku co ja? Wła­ści­wie by­li­śmy są­sia­da­mi – rzekł przy­bysz i wes­tchnął. – Ża­łu­ję, że ich hi­sto­ria skoń­czy­ła się tak tra­gicz­nie.

Pa­mię­tam wi­zy­ty za­pła­ka­nej Ewy, tuż po tym, jak John prze­niósł się na Marsa. Od­wie­dza­ła mnie z nie­uło­żo­nymi wło­sami i z roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żem, roz­bi­ta psy­chicz­nie… pięk­na… Sia­da­ła na sofie i skar­ży­ła się. Raz twier­dzi­ła, że nie­na­wi­dzi Johna i do­brze, że go nie ma, że był dla niej okrut­ny i dawał jej do zro­zu­mie­nia jak nie­wie­le jest warta. Innym razem ob­wi­nia­ła samą sie­bie: “Źle go trak­to­wa­łam i dla­te­go prze­stał mnie ko­chać, to moja wina!”.

W tym mo­men­cie z przy­by­szem stało się coś dziw­ne­go. Za­milkł i za­ci­snął zęby, a póź­niej wy­buch­nął hi­ste­rycz­nym śmie­chem:

– Ro­zu­mie pan? My­śla­ła, że to jej wina!

„Bez wąt­pie­nia wa­riat. Praw­do­po­dob­nie ma­niak”. – po­my­ślał To­biasz, po­dej­mu­jąc mimo to wątek:

– Wiem o czym pan mówi. Ja rów­nież spo­tka­łem Ewę, ale już na Mar­sie. Od­na­la­zła Johna na Hel­las Pla­ni­tia i rzu­ci­ła się w de­spe­rac­ką próbę spro­wa­dze­nia go na Zie­mię. Wy­si­łek oka­zał się o tyle roz­pacz­li­wy, co da­rem­ny i od­niósł prze­ciw­ny sku­tek – John naj­pierw ją igno­ro­wał, a potem kazał odejść i za­prze­stać kon­tak­tu. Było to naj­gor­sze co mógł zro­bić, bo to wła­śnie po tym wy­da­rze­niu Ewa udała się do La Pared de Pe­num­bra. Sły­szał pan o tej dziel­ni­cy? Re­zy­du­ją tam po­spo­li­ci prze­stęp­cy, kwit­nie pro­sty­tu­cja i prze­mysł porno. Nie wiem do­kład­nie co się z nią dzia­ło w tam­tym okre­sie. Za­pew­ne piła, ćpała i błą­ka­ła się bez pa­mię­ci, po­miesz­ku­jąc w ob­skur­nych ho­te­li­kach.

Pa­mię­tam, że John był wów­czas wy­jąt­ko­wo skon­cen­tro­wa­ny na pracy. W za­pa­mię­ta­niu z jakim się jej od­da­wał było coś ab­sur­dal­ne­go. Dzia­łał me­cha­nicz­nie i bez­kry­tycz­nie, jak robot, jakby wy­ko­ny­wał pro­gram z listy: po­ma­gaj bied­nym, nie krad­nij, nie za­bi­jaj. Czę­sto od­no­si­łem wra­że­nie, że on od cze­goś ucie­ka, usil­nie o czymś chce za­po­mnieć…

 

***

 

Wró­ci­li do chaty. Po zje­dze­niu szyb­kiej ko­la­cji To­biasz za­pro­po­no­wał go­ścio­wi wino. Ostat­nia jego bu­tel­ka do­star­czo­na mu przez Ja­co­ba po­przed­nie­go lata, stała spo­koj­nie w szaf­ce ponad ku­chen­nym bla­tem. Gość nie za­mie­rzał pić, więc To­biasz nalał tylko sobie i z lu­bo­ścią za­czął są­czyć pach­ną­cy tru­nek. Czu­jąc odu­rza­ją­ce dzia­ła­nie al­ko­ho­lu za­py­tał za­czep­nie:

– Cią­gle nie po­wie­dział mi pan o swo­jej misji i co to wszyst­ko ma wspól­ne­go z ob­cy­mi.

– Spie­szę z wy­ja­śnie­niem. Zja­wi­skiem prze­mie­nień za­in­te­re­so­wa­ła się Cen­tra­la Kontr­ude­rzeń Bio­lo­gicz­nych. Po­dej­rze­wa­li, że w grę może wcho­dzić atak se­pa­ra­ty­stów i zle­ci­li prze­pro­wa­dze­nie szcze­gó­ło­wych badań. Wspo­mi­na­łem panu, że je­stem bioma­te­ma­ty­kiem? Byłem jed­nym z ludzi za­an­ga­żo­wa­nych w pro­jekt ba­daw­czy.

Pod­ję­li­śmy się ana­li­zy kodu ge­ne­tycz­ne­go prze­mie­nio­nych. Bar­dzo szyb­ko oka­za­ło się, że część ich ko­mó­rek po­sia­da DNA znacz­nie róż­nią­ce się od kodu wła­ści­we­go ga­tun­ko­wi ludz­kie­mu. To było dla nas szo­kiem! Prze­mia­na ludzi na­stę­po­wa­ła wła­śnie z tego po­wo­du – ich wła­sny kod był wy­pie­ra­ny przez kod obcy.

Nieco póź­niej od­kry­li­śmy, że obcy kod był w każ­dym nowym przy­pad­ku iden­tycz­ny. Co to ozna­cza­ło w prak­ty­ce? Prze­mie­nie­ni stop­nio­wo sta­wa­li się coraz bar­dziej do sie­bie po­dob­ni. Wszy­scy dą­ży­li do jed­nej, do­sko­na­łej formy. Można po­wie­dzieć, że sta­wa­li się klo­na­mi ide­al­ne­go mo­de­lu. Wtedy nas olśni­ło. To nie mógł być na­tu­ral­ny me­cha­nizm ewo­lu­cyj­ny, ale za­pla­no­wa­na trans­for­ma­cja ge­no­ty­pu w do­sko­na­ły wzor­zec.

„Jacob…” – po­my­ślał To­biasz. „A może i Jacob uległ prze­mia­nie? Trud­no prze­wi­dzieć co mógł­by zro­bić jako do­sko­na­ły mo­ral­nie czło­wiek. Czy po­zo­sta­wił­by mnie tu sa­mot­ne­go i po­świę­cił­by się dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej w od­le­głych za­kąt­kach Ukła­du Sło­necz­ne­go? Czy może zgi­nął pró­bu­jąc ra­to­wać ja­kieś nie­szczę­sne dziec­ko?” To­biasz spoj­rzał na spierzch­nię­tą skórę swo­ich dłoni i do­tknął po­dusz­ki brzu­cha.

– Kon­ty­nu­owa­li­śmy ba­da­nia. Wkrót­ce w or­ga­ni­zmach ludzi prze­mie­nio­nych od­na­leź­li­śmy bar­dzo ma­łe­go, nie­zna­ne­go wi­ru­sa.

Wirus ten nie był w sta­nie do­ko­nać tak fun­da­men­tal­nej trans­for­ma­cji, po­nie­waż był zbyt mały, żeby po­mie­ścić wzor­co­we DNA. Mu­sia­ła tu wcho­dzić w grę jakaś wy­jąt­ko­wo wy­daj­na kom­pre­sja. Od­kry­li­śmy, że wirus wy­ko­rzy­stu­je spryt­ny ma­te­ma­tycz­ny trik – nie­okre­so­we roz­wi­nię­cie ułam­ko­we pew­nej licz­by prze­stęp­nej. Mając do­wol­nie długi i zło­żo­ny kod, można go skom­pre­so­wać do do­wol­nie ma­łych roz­mia­rów po­przez zna­le­zie­nie ta­kiej licz­by. Użyta tu ma­estria ma­te­ma­tycz­na na na­szym obec­nym po­zio­mie roz­wo­ju nauki jest nie­osią­gal­na. To, co było dla nas do­my­słem, teraz stało się pew­ni­kiem – mie­li­śmy do czy­nie­nia z two­rem obcej in­te­li­gen­cji.

Zdol­ność ma­te­ma­tycz­ne­go my­śle­nia To­bia­sza ma­la­ła pro­por­cjo­nal­nie do kwa­dra­tu wo­lu­mi­nu wy­pi­te­go al­ko­ho­lu. Nie chcąc oka­zać się zu­peł­nym dur­niem wy­do­był z sie­bie:

– Ten wirus zmie­nia­ją­cy DNA nie mógł po­wstać na­tu­ral­nie ani nie mógł go za­pro­jek­to­wać czło­wiek, mu­siał być zatem two­rem obcej in­te­li­gen­cji. Do­my­ślam się, że wirus zo­stał po­zo­sta­wio­ny przez ob­cych, albo może przez nich wy­sła­ny na Zie­mię, i z ja­kie­goś po­wo­du za­czął się roz­prze­strze­niać, do­pro­wa­dza­jąc do ma­so­wej prze­mia­ny ludzi?

– Do­brze pan zro­zu­miał.

– I John na­tknął się na tego wi­ru­sa?

– Zdaje się, że tak. Na pro­ce­sie są­do­wym jego psy­chia­tra ujaw­nił, że John zra­nił się w nad­gar­stek pod­czas urlo­pu, nie­da­le­ko wul­ka­nu Bromo we Wschod­niej Javie. Nie­dłu­go po tym wy­da­rze­niu za­czął źle się czuć i zmie­niać.

– I myśli pan, że to tam się za­ka­ził? A potem in­fe­ko­wał in­nych?

– Myślę, że tam mogło się to wszyst­ko za­cząć. Na­to­miast me­cha­nizm in­fe­ko­wa­nia jest ta­jem­ni­czy. Praw­do­po­dob­nie od­by­wa się ono za po­mo­cą do­ty­ku, ale nie za­ob­ser­wo­wa­li­śmy na tyle wy­raź­nej re­gu­lar­no­ści sta­ty­stycz­nej, żeby przy­jąć to za pew­nik. Pan prze­by­wał z Joh­nem dwa lata i się nie za­ra­ził.

– Rze­czy­wi­ście, na to wy­glą­da. Ale cią­gle nie ro­zu­miem. Co złego jest w tym, że lu­dzie zmie­nia­ją się w byty do­sko­nal­sze, nawet je­że­li miał­by to być tylko pozór do­sko­na­ło­ści? Co z ich po­pra­wio­nym wy­glą­dem i do­brym zdro­wiem?

– Ist­nie­je taka stara teo­ria, po­wsta­ła jesz­cze pod ko­niec XX wieku, mó­wią­ca, że pro­ce­sy my­ślo­we wy­ko­rzy­stu­ją efek­ty nie­de­ter­mi­ni­stycz­ne. Miej­sca w mózgu, gdzie takie pro­ce­sy mo­gły­by się od­by­wać zwane są mi­kro­tu­bu­la­mi. Od­kry­li­śmy, że u prze­mie­nio­nych ilość mi­kro­tu­bu­li stop­nio­wo się zmniej­sza, a osta­tecz­nie na­stę­pu­je ich cał­ko­wi­ty zanik. In­ny­mi słowy, lu­dzie ci tracą wolną wolę i nie są zdol­ni do do­ko­ny­wa­nia świa­do­me­go wy­bo­ru. A ten z kolei po­wią­za­ny jest w pe­wien spo­sób ze świa­do­mo­ścią ist­nie­nia.

To sub­tel­ny temat, więc nie będę wcho­dził w szcze­gó­ły tech­nicz­ne. Po­wiem tylko, że nasza grupa ba­daw­cza do­szła do po­nu­rej kon­klu­zji: prze­mie­nie­ni, tra­cąc świa­do­mość swo­je­go ist­nie­nia, stają się spe­cy­ficz­nym ro­dza­jem istot, czymś co przy­po­mi­na…

– Sztucz­ną in­te­li­gen­cję? – To­biasz wy­rwał się z od­po­wie­dzią.

– Wła­śnie tak. Ci lu­dzie umie­ra­ją w duchu, choć fi­zycz­nie żyją. Stają się zom­bie, an­dro­ida­mi, ma­rio­net­ka­mi praw fi­zy­ki, tra­gicz­ną pa­ro­dią istot ludz­kich.

– Czy pro­ces prze­mia­ny da się za­trzy­mać albo od­wró­cić? – za­py­tał To­biasz po chwi­li.

– Je­że­li moja misja się nie po­wie­dzie, to czeka nas zmierzch ga­tun­ku homo sa­piens.

 

***

 

Gość opu­ścił To­bia­sza na­stęp­ne­go dnia rano. Przed wyj­ściem po­pro­sił, żeby tam­ten po­da­ro­wał mu kilka swo­ich wło­sów. Miały mu po­słu­żyć do two­rze­nia bazy da­nych.

„W Ukła­dzie Sło­necz­nym zo­sta­ło już nie­wie­le osób z nie­ska­żo­nym kodem ge­ne­tycz­nym i moją misją jest ze­bra­nie ich kodów DNA i od­two­rze­nie z nich ga­tun­ku ludz­kie­go, od­po­wied­nio zróż­ni­co­wa­ne­go” – po­wie­dział na po­że­gna­nie gość. Miało to na­stą­pić na ja­kiejś od­le­głej i od­izo­lo­wa­nej od Ukła­du pla­ne­cie, któ­rej nazwy i lo­ka­li­za­cji – z wia­do­mych po­wo­dów – nie chciał To­bia­szo­wi zdra­dzić. Przed odej­ściem po­in­for­mo­wał, że on sam jest za­in­fe­ko­wa­ny, cho­ciaż spo­wal­nia prze­mia­nę far­ma­ceu­ty­ka­mi. A potem za­śmiał się obłą­kań­czo.

To­biasz Gem od­pro­wa­dzał wzro­kiem nik­ną­cą na tle roz­świe­tlo­ne­go nieba syl­wet­kę przy­by­sza. „Bied­ny sza­le­niec.” – my­ślał. – „Prze­jął się tak bar­dzo hi­sto­rią Johna i Ewy, że do­bu­do­wał do tego wątek wi­ru­sa i ob­cych. On, tak samo jak i ja, ucie­ka od zmie­nia­ją­ce­go się świa­ta, szuka w Wild Mo­un­ta­ins schro­nie­nia i na­ro­dze­nia się na nowo. Tak samo jak i mnie, spro­wa­dza go tu nie­umie­jęt­ność od­na­le­zie­nia się w świe­cie ludzi coraz bar­dziej zu­ni­fi­ko­wa­nych, w świe­cie, który wy­ja­ła­wia z au­ten­tycz­no­ści i który – co do tego obaj je­ste­śmy zgod­ni – nie­uchron­nie po­grą­ża się w osta­tecz­nym mroku.”

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Tak jak wspominałam na becie koncepcja z wirusem, który czyni ludzi idealnymi, co w efekcie prowadzi do zagłady jest ciekawa, do tego opowiadania ma taki surrealistyczny klimat, który bardzo lubię. Opowiadanie długo się rozkręca, najpierw są przemyślenia Johna rozmowa z w pracy i z psychologiem. Nie wiadomo jeszcze, w która stronę rozwinie się ta historia, ale da się odczuć, że coś jest zdecydowanie nie tak.

Moje zainteresowanie zdecydowanie wzrosło od scen z Ewą, choć masz tam dużo podawania informacji wprost. Przemianę Johna praktycznie streszczasz, a ja za takimi zabiegami nie przepadam, moim zdaniem lepiej wypadłoby pokazanie tych cech, ale to oczywiście wymagałoby sporo znaków więcej. Rozmowa Ewy i Johna jak dla mnie wypadła bardzo fajnie, jakoś mi się to tak skojarzyło z Na wieży Babel W. Szymborskiej. Taki motyw, gdy dwoje ludzi mówi, ale żadne nie słucha drugiej strony. On snuje plany, ona tkwi w przeszłości.

Między poszczególnymi scenami masz duże przeskoki, mam na myśli to, że mija dużo czasu i sytuacja bohaterów zmienia się jakby zakulisowo. Miałam wrażenie, że poszczególne sceny to takie przebłyski, fragmenty historii bohaterów. Serwujesz czytelnikom sporą dawkę informacji kolonii na Marsie i choć są one ciekawe, to można by się jeszcze zastanowić, czy z punktu widzenia fabuły były niezbędne, na przykład wzmianka o wyznawczyniach Lagalla.

Zakończenie jak dla mnie jest teraz lepsze, bo niejednoznaczne. Zostawiasz czytelnika z poczuciem niepewności. Wybrałeś jednak rozwiązanie oparte na tym, że przybywa nieznajomy i wszystko wyjaśnia, to jest zabieg, który zwykle nie wypada najlepiej, ale plus za to, że nie do końca wiadomo, czy przybysz mówi prawdę, czy jednak zwariował. 

Ogólnie to całkiem dobry tekst i trochę nietypowy, więc zgłaszam do biblioteki.

Tobiasz podał przybyszowi koc, zapalił ogień pod piecem i położył na piecu wodę.

Piec się powtarza i to “położenie wody” nie brzmi dobrze. Może tak: “i nastawił czajnik”.

– Misję[+.] O jakiej misji pan mówi?

Wspominałem panu, że jestem bio-matematykiem?

biomatematykiem

 

W niektórych miejscach masz przerwy między akapitami, dobrze byłoby je usunąć, bo sprawiają, że tekst wygląda nieelegancko. 

Hej!

 

Tak jak wspominałam na becie koncepcja z wirusem, który czyni ludzi idealnymi, co w efekcie prowadzi do zagłady jest ciekawa, do tego opowiadania ma taki surrealistyczny klimat, który bardzo lubię

Surrealistyczny klimat wynika chyba z tego m.in., że wirus przebudowuje sieć neuronową mózgu Johna, a to z kolei powoduje u niego absurdalne skojarzenia, nieciągłości w pamięci itp.

Chciałem też zasugerować, że życie ludzi na koloniach poza Ziemią jest tak ciężkie (brak kontaktu z przyrodą, z naturalnym cyklem dnia i nocy, z ziemską grawitacją), że prowadzi na granice obłedu i do poczucia schyłkowości (stąd łabędzi śpiew w hicie marsjańskim, albo połączenie początku i końca cywilizacji – Starożytna Grecja i Hellas Planitia).

 

Taki motyw, gdy dwoje ludzi mówi, ale żadne nie słucha drugiej strony. On snuje plany, ona tkwi w przeszłości.

Taki był cel. Ale też pokazanie, że on stał się po przemianie emocjonalnym “daltonistą”. Myślę, że w łatwy sposób mógł pomóc Ewie, dogadać się z nią i zapobiec jej rozpaczy.

 

Miałam wrażenie, że poszczególne sceny to takie przebłyski, fragmenty historii bohaterów.

Tak, ale to zabieg celowy. Nie dało się wszystkiego inaczej pokazać w ograniczonej ilości znaków. Chociaż chętnie bym to zrobił, bo historię mam dużo szerzej opracowaną (w szkicu).

 

Serwujesz czytelnikom sporą dawkę informacji kolonii na Marsie i choć są one ciekawe, to można by się jeszcze zastanowić, czy z punktu widzenia fabuły były niezbędne, na przykład wzmianka o wyznawczyniach Lagalla.

Tu zgadzam się z Tobą. Opis zabudowań kolonii na Marsie mógłby być krótszy. Jeżeli chodzi o Lagalla i jego wyznawczynie, to przyświecało mi stworzenie u czytelnika wrażenia, że kolonia żyje własnym życiem, nieco odrębnym od tego co dzieje się na Ziemi, że ma swoje odcienie kulturowe, religijne, jednym słowem, chciałem nadać jej bardziej określony i namacalny kształt. Ale zdaję sobie sprawę, że te niedopowiedzenia mogą wywoływać niedosyt.

 

 

W niektórych miejscach masz przerwy między akapitami, dobrze byłoby je usunąć, bo sprawiają, że tekst wygląda nieelegancko. 

Chciałem, żeby te przerwy oddzielały pomniejsze wątki (coś jak ***). Ale nie upieram się przy nich, bo to chyba nie jest praktykowany zabieg.

 

Ogólnie to całkiem dobry tekst i trochę nietypowy, więc zgłaszam do biblioteki.

Bardzo się cieszę, że tekst się spodobał i jeszcze raz dziękuję za trafne i cenne uwagi!

 

 

 

Kronosie!

 

Spodobało mi się.

Spodobało mi się tym bardziej, że tematy wirusów, zmieniających genotyp, czy uniwersalnej etyki i moralności są mi bliskie, zarówno w życiu, jak i w moim procesie twórczym.

Z reguły czytam opowiadania tak do 30k znaków, ale robię wyjątki. Tutaj właśnie zrobiłem wyjątek (zresztą – ty też czytasz moje opowiadania, więc chciałem się odwdzięczyć :P) i nie żałuję. Motyw przemiany ludzkości w bezmyślne, względnie idealne istoty jest przerażający, ale i interesujący. Tym bardziej, że zakończenie jest niejednoznaczne.

 

To, co mi się może mniej spodobało to mało postaci Johna wbrew pozorom. Oczywiście to Twoja wizja, ale według mnie można by było troszkę bardziej rozwinąć ten proces przemiany.

 

Tutaj malutka łapanka:

 

Za udział w nielegalnej masakrze został skazany na dwa lata pobytu w więzieniu Nuevo Alcatraz oraz konfiskatę majątku.Po wyjściu z więzienia zamieszkał w cieszącej się złą sławą dzielnicy La Pared de Penumbra, gdzie utrzymywał się z drobnych przestępstw.

Tutaj tylko zabrakło spacji po kropce. :)

 

Oboje zamilkli. Niebo rozjaśniło się i promienie słońca zalały podłogę.’’

Nie lepiej ziemię, czy coś? W końcu byli na zewnątrz, prawda?

 

 

Zgłaszam do biblioteki – jesteś moim pierwszym autorem, którego polecam na stronę główną. :D

 

Pozdrawiam!

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć Barbarianie!

 

Dzięki za wyłapanie błędów, już je poprawiłem.

 

Spodobało mi się tym bardziej, że tematy wirusów, zmieniających genotyp, czy uniwersalnej etyki i moralności są mi bliskie, zarówno w życiu, jak i w moim procesie twórczym.

Miło słyszeć, że przypadło Ci do gustu! Wygląda na to, że nasze zainteresowania w tym obszarze się pokrywają. :)

 

To, co mi się może mniej spodobało to mało postaci Johna wbrew pozorom. Oczywiście to Twoja wizja, ale według mnie można by było troszkę bardziej rozwinąć ten proces przemiany.

Rzeczywiście, powinienem trochę więcej nad nim popracować. Tylko bałem się, że opowiadanie się jeszcze bardziej rozrośnie… Będę o tym pamiętał przy nastęnych tekstach.

 

Zgłaszam do biblioteki – jesteś moim pierwszym autorem, którego polecam na stronę główną.

 

Super, bardzo się cieszę! :D

 

 

Kronosie, od początku udało Ci się zaintrygować mnie stanem Johna – to musi być osobliwa sytuacja, kiedy bohater zdaje sobie sprawę, że coś się z nim dzieje, ale jest bezsilny wobec tej świadomości. A dalej było coraz lepiej. Opisanie historii z punktu widzenia kilku osób w niej uczestniczących okazało się bardzo dobrym zabiegiem, umożliwiającym pełniejsze śledzenie wydarzeń, a jednocześnie pozwalającym zobaczyć, jak te same sprawy widzą inni. I nie przeszkadza mi, że nie wiem, jak to się stało, że kod genetyczny ludzi został skażony. Ważne, że Dobrych ludzi czytało się dobrze. :)

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki. :)

 

Szedł za­to­pio­ny w swo­ich my­ślach… → Czy zaimek jest konieczny? Czy mógł być zatopiony w cudzych myślach?

 

Do­strzegł też, że zmie­ni­ła się sama struk­tu­ra jego twa­rzy… → Zbędny zaimek – wiadomo, o czyjej twarzy jest mowa.

 

Pod­ło­gę zdo­bił mi­ster­nie zdo­bio­ny dywan z gę­stym wło­siem. → Brzmi to fatalnie. Zachodzę też w głowę, czym ozdobiony był dywan. Nie wydaje mi się także, aby dywan był wykonany z włosia.

Proponuję: Pod­ło­gę zdo­bił piękny dywan z gę­stym włosem.

 

Psy­chia­tra wy­buchł śmie­chem. → Psy­chia­tra wy­buchnął śmie­chem.

 

potem prze­niósł wzrok na spo­czy­wa­ją­ce na po­rę­czach krze­sła pulch­ne dło­nie. → Krzesła nie mają poręczy. Poręcze mają fotele.

 

opie­rał się o pod­ło­kiet­nik i był wbity głę­bo­ko w fotel… → Dlaczego i kiedy krzesło stało się fotelem? Krzesło i fotel to dwa różne meble.

 

Zwie­dzia­li­śmy wul­kan Bromo i… → Literówka.

 

Na­stę­nie pal­cem pra­wej ręki… → Literówka.

 

Nie musi pan opusz­czać fo­te­la. → Fotele czy krzesła? Jakie meble stały w gabinecie?

 

“An-tra-cyt” – szep­nął jakby badał sy­la­by. → Skoro szepnął, kwestia powinna być zapisana jak dialog.

 

roz­świe­tla­ły po­sadz­kę z eg­zo­tycz­ne­go drze­wa… → …roz­świe­tla­ły po­sadz­kę z eg­zo­tycz­ne­go drewna

 

Pro­mie­nie słoń­ca prze­świ­ty­wa­ły przez kre­mo­wą, po­fał­do­wa­ną dra­pe­rię… → Zbędne dopowiedzenie – draperia jest pofałdowana z definicji.

 

w któ­rym nie do­trze­gła nic poza chło­dem… → Literówka.

 

Żeby za­pew­nić ochro­nę przez nie­przy­ja­zną dla czło­wie­ka at­mos­fe­rą… → Literówka.

 

sło­necz­ne­go świa­tła. Na brud­nych uli­cach i do­mo­stwach świa­tło two­rzy­ło ja­sne pasy, sur­re­ali­stycz­ny wzór świa­tła i cie­nia… → Czy to celowe powtórzenia?

 

Nie była la­ty­no­ską… → Nie była La­ty­no­ską

 

Zszarp­nął zie­lo­ny ma­te­riał z łóżka… → A może: Zszarp­nął zieloną narzutę z łóżka

 

tuż obok drzwi pro­wa­dzą­cych na ogród… → …tuż obok drzwi pro­wa­dzą­cych do ogrodu

 

wcho­dzi Peter Grimm. Niski i krępy… → Ktoś krępy jest niewysoki z definicji.

 

To­biasz podał przy­by­szo­wi koc, za­pa­lił ogień pod pie­cem i na­sta­wił czaj­nik. → To­biasz podał przy­by­szo­wi koc, rozpalił w piecu i na­sta­wił czaj­nik.

Palenisko jest w piecu, nie pod piecem.

 

za­pa­lił piec pod ron­dlem z wodą… → Pieca się nie zapala. Poprzedniego dnia gotował wodę w czajniku, więc czemu teraz używa rondla?

Proponuję: …rozpalił w piecu i postawił czajnik z wodą

 

po­my­ślał. – „Albo zu­peł­nie zmie­nić. → Zbędna półpauza przed otwarciem cudzysłowu.

Tu znajdziesz wskazówki jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Mam na­dzie­ję, że ze­chce iść do­bro­wol­nie.” Mam na­dzie­ję, że ze­chce iść do­bro­wol­nie”.

 

Kon­ty­nu­ował na­tych­nio­nym gło­sem: → Literówka.

 

Od­wie­dza­ła mnie w nie­uło­żo­nych wło­sach i w roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żu→ Od­wie­dza­ła mnie z nieułożonymi włosamiz roz­ma­za­nym makijażem

 

„Bez wąt­pie­nia wa­riat. Praw­do­po­dob­nie ma­niak.”„Bez wąt­pie­nia wa­riat. Praw­do­po­dob­nie ma­niak”.

 

To­biasz spoj­rzał na zmierz­wio­ną skórę swo­ich dłoni… → Obawiam się, że skóra nie może się zmierzwić.

Pewnie miało być: To­biasz spoj­rzał na spierzchniętą skórę swo­ich dłoni…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niezmiernie się cieszę, że opowiadanie Cię zaintrygowało, to motywuje do dalszej pracy!

 

Opisanie historii z punktu widzenia kilku osób w niej uczestniczących okazało się bardzo dobrym zabiegiem, umożliwiającym pełniejsze śledzenie wydarzeń, a jednocześnie pozwalającym zobaczyć, jak te same sprawy widzą inni.

Fascynuje mnie to, w jak różny sposób można widzieć te same sprawy i jak często dochodzi przez to do nieporozumień. Myślę, że do takiego sposobu narracji będę w przyszłości sięgał.

 

Dziękuję za poświęcony czas, cenne komentarze i korekty – wszystkie usterki już poprawiłem. Postaram się aby następnym razem jakość tekstu była lepsza!

I ja się cieszę, Kronosie, że komentarz sprawił Ci przyjemność. Miło mi też, że uznałeś poprawki za przydatne. Wierzę, że każde Twoje przyszłe opowiadania będzie lepsze od poprzedniego. :)

A skoro poprawiłeś ustereki, mogę pójść do klikarni. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Hej Kronos!

 

Najbardziej podobały mi się rzeczy, które wypisałeś pomiędzy słowami, pomiędzy wierszami głównego wątku. Całe tło, kwestie egzystencjalne, związane z bólem istnienia, rozczarowaniem światem i poczuciem braku sensu. Pojawia się wątek samotności wśród ludzi – Ewa czuje się porzucona, rozczarowana, mimo że John jest obok. Ale to już nie jest jej John, to ktoś, kogo ona już nie rozpoznaje. I to jest bardzo poruszające, bo to częsty motyw w związkach, również tych, w których nikt nie zaraził się wirusem zmieniającym jego osobowość :-) Bardzo fajnym zabiegiem jest jej powrót do wspomnień. Subtelny, wrażeniowy, zestawiony z tym, co tu i teraz – porusza tym bardziej. Ma się wrażenie przemijania tego, co dobre, straty i nieuchronności. 

Podoba mi się też zderzenie koncepcji zaszczepienia w ludziach dobra, które nie udaje się przez samą ludzką naturę. Bardzo umiejętnie to nakreślasz, jeszcze zanim na koniec świata przybywa gość, który to tłumaczy. Jeszcze na Marsie mamy obraz tego jak bardzo dziurawe jest to sito. Próba łatania powoduje tylko więcej szkód i to też wydaje mi się bardzo adekwatne w ludzkim świecie. A jeszcze bardziej intrygujące i dające do myślenia jest to, że w zasadzie ludzie dotknięci tą “przypadłością” pragnienia zmiany świata na lepsze, stają się odczłowieczeni. Przestają być homo sapiens, co przekreśla wizję utopii, jaką można by zbudować, gdyby odpowiednio dużo osób się zaraziło. To bardzo zgrabne. Jakby zobaczyć białą gołębicę i zorientować się, że ma złamane skrzydło i nigdy już nie będzie latać. Złamane wizje czegoś pięknego, w moim odczuciu, zawsze wpadają głębiej. 

W kilku miejscach zmieniłabym parę wyrazów (np. “Kiedy kończą seks” na: “kiedy kończą się pieprzyć”), ale to bez wielkiego znaczenia. Ot, drobny piasek pod stopami, którego się nie zauważa, gdy głowa zajęta jest przemyśleniami, które obudziłeś.

 

Pozdrowienia,

eM

Witaj eM!

 

Dziękuję za przebrnięcie przez długi (jak na standardy portalu) tekst!

Świetnie zidentyfikowałaś treści, które chciałem przekazać. Tak, tekst jest w gruncie rzeczy bardzo pesymistyczny i, tak jak słusznie zauważasz, fabuła jest pretekstem do przekazania pewnych ogólniejszych spostrzeżeń.

Czasem mam wrażenie, że ludzie rzucają się w wielkie, abstrakcyjne idee (np. ratowanie świata), ale zapominają o tym, co ich otacza i o tych, którzy ich otaczają, o bliskich. A potem okazuje się, że działają zbyt impulsywnie, rzucają się z motyką na słońce, czynią więcej szkody, niż pożytku. Oczywiście to nie jest reguła i moim celem nie było sianie defetyzmu. Raczej, przyświecało mi banalne hasło, żeby zmienianie świata zacząć od pracy nad sobą, nad zauważniem swojego otoczenia, od niekrzywdzenia, refleksji nad tym co i po co się robi. Do tego wszystkiego dochodzi trudność w komunikacji, w przekazaniu tego, co się czuje, jak się widzi świat, słowa często przechodzą przez ludzi nieusłyszane, opacznie zrozumiane, jak słowa Johna przechodziły przez Ewę. Z kolei on był totalnie ślepy na jej uczucia. A może celowo ich nie zauważał, już go nie interesowały?

 

Twój komentarz jest dla mnie bardzo cenny, dziękuję!

 

Pozdrawiam,

KM

 

P.S.: Zmieniłem. :)

Skądś znam to uniwersum…

Interesująca koncepcja wirusa. Był dość zaraźliwy, skoro stało się to widoczne. Ale ani Ewa, ani Tobiasz go nie załapali. Dlaczego?

Ta dobroć wirusa przereklamowana, skoro John olewa potrzeby bliskich. Fajna, niejednoznaczna wizja.

 

Babska logika rządzi!

Witaj Finklo!

 

Tak, akcja ma miejsce w uniwersum z ”Chwytaj sola, to ma sens!”, również na Hellas Planitia na Marsie, tylko że nieco później. Peder Green, po “przeżyciach”, zmienia imię na Peter Grimm.

Wirus był zaraźliwy, ale w początkowej fazie infekcje następowały bardzo powoli i opornie, dlatego Tobiasz nie zaraził się, mimo, że miał bliski kontakt z Johnem. Co do Ewy, to raczej została zarażona, tylko rozwój wirusa w jej mózgu trwał jakiś czas, zanim zaczął być widoczny. John do czasu swojej śmierci prawdopodobnie zdążył zarazić kilkadziesiąt osób, ale zmiany w populacji zaczęły być dostrzegalne dopiero po kilku latach. Ale Twoja uwaga jest bardzo celna i do tej pory nikt na to nie zwrócił uwagi.

To nie tak, że nad kwestią dynamiki rozprzestrzeniania się wirusa nie myślałem, ale chyba sprawa wymaga doprecyzowania. Z drugiej strony to “coś” nie było wirusem w klasycznym tego słowa znaczeniu, był to raczej artefakt obcych, dużo mniejszy niż najmniejszy z wirusów i jego działanie nie do końca było przez ludzi poznane. Ludzie nazwali to wirusem, z braku lepszego określenia.

Ta dobroć wirusa przereklamowana, skoro John olewa potrzeby bliskich. Fajna, niejednoznaczna wizja.

Oczywiście, dobroć wirusa była tylko pozorna. Był to nieudany eksperyment obcych, którzy chcieli stworzyć istotę doskonałą (wizualnie i moralnie), ale “konkurowanie z Bogiem” im nie do końca wyszło. wink

 

Dziękuję za przeczytanie (szczególnie, że tekst jest długi) i polecenie do biblioteki! laugh

 

Pozdrawiam i życzę miłego dnia!

Aaa, zapomniałam o jednym – bohater dostaje 30 kg zapasów co dwa miesiące. Wydaje mi się, że to drakońska dieta – wychodzi niecałe pół kilo dziennie. A pół kilo truskawek to ja potrafię opędzlować za jednym posiedzeniem. A tu się jeszcze potem okazuje, że facet ma do dyspozycji alkohole i to dość wyszukane.

Babska logika rządzi!

Witaj Finklo!

 

Rzeczywiscie 30 kg raz na dwa miesiące to trochę mało. Odpowiedzi mogą być dwie: 

a. Zamiast/ oprócz zwykłego jedzenia dostaje skondensowane środki odżywcze (w końcu to przyszłość).

b. Facet ma jakieś swoje uprawy albo poluje.

 

Punkt b raczej odpada, bo ciężko żeby uprawiał w górach zboże czy ziemniaki. Najwyżej mógłby mieć małe poletko (szklarnię) z warzywami. Polowanie też odpada, bo to nie w jego stylu – jest na to zbyt leniwy.

Zostaje zatem punkt a. – Tobiasz otrzymuje żywność w skondensowanej formie plus jakieś luksusy od czasu do czasu (typu wino). Dodatkowo zmienię na „co miesiąc”.

 

Pozdrawiam!

Komentarz powstanie na bieżąco. :)

 

Nasz John o czymś myśli i sam do siebie mówi „do pierwszego zaliczyłbym…”? Wiesz, skoro on to myśli, to raczej nie zwracałby się z tym do siebie, bo wie, że to jego myśli. No chyba że ma problemy z psychiką, to okej. Tego nie wiem. Niedługo się dowiem. Czytam dalej.

 

Teraz tak myślę, że ten wstęp trochę kuleje, bo mamy krótką notkę, że John myśli o „pułapkach” i od razu jego myśli, więc może lepiej od tego zacząć? Od jego myśli? A kogo są, gdzie idzie, dać później?

 

Trochę tak dziwnie myśli ten John, o tych pułapkach i jakoś mnie nie przekonują te teksty, bo są… No cóż, dość zwyczajne.

 

Za to przy przechodniu gratulującym wyczucia równowagi, uśmiechnęłam się.

 

Dobra, cofam to z początku, jeśli on nawet nie wie, czemu myśli o pułapkach, to może myśleć dziwnie i mówić o sobie. Bo ogólnie to jest bez sensu, ale jak ktoś ma problem z psychiką, nie myśli z sensem. Chyba że nie taki miałeś zamiar, wtedy można poprawić. ;)

 

który nie­daw­no roz­po­czął już

 

Jako że wtrącenie, przecinek przed „już” by się przydał.

 

Uśmiech­nął się do sie­bie pre­zen­tu­jąc rów­ne zęby.

 

się do siebie nie brzmi dobrze, a przy okazji brak przecinka, a mamy dwa czasowniki.

 

John u psychiatry – już teraz powiem, że motyw psychozy u człowieka to coś, co lubię, nieważne, czy lekkiej, czy silnej, to zawsze dobry temat, więc wciągnęłam się w opowiadanie i jestem naprawdę ciekawa, o co z tym Johnem chodzi. Zwłaszcza że podrzucasz drobne wskazówki, takie maleństwa wręcz i to jest fajne. Nie od razu jakaś psychoza, tylko takie dziwne myśli, krzyk, którego nie było…

 

Rozmowa z psychiatrą i dziwne zachowanie wewnątrz Johna, upływający czas, którego nie pamięta, a jednocześnie jakby pamięta… Intrygujące. Trochę kojarzy mi się z osobowością mnogą.

 

Tekst Johna/nie Johna o tym żeby pomagać ludziom, rozbroił mnie i zaskoczył. Fajnie, że to nie żaden zły duch go opętał, tylko… no właśnie, co? Czytam dalej, żeby poznać zagadkę. :)

 

John zniknął, coś go wyparło, tylko co i dlaczego?

 

Przechodzę do kolejnej części.

 

Opisy są dobre, jedynie ten fragment toporny:

 

Czy dla­te­go czuła się nic nie zna­czą­ca? 

 

Całe przemyślenia Ewy, mimo że to tylko przemyślenia, są naprawdę fajnie zbudowane. I mocno działają na czytelnika. No bo spali w obskurnych miejscach, liczyli każdy grosz, a teraz on wydaje na innych? Myślenie nowobogackich. Łatwo zapomnieć, jak było się na dnie.

 

Dialogi zgrabnie Ci wychodzą. ;) Jedynie co, to w pewnym momencie trochę się zlał tekst opowieści Johna, myślę, że warto dodać z jeden czy dwa opisy tego, co robi, kiedy mówi lub jak się przy tym zachowuje. Ewentualnie skoro Ewa na niego nie patrzy, to może podkreślić ton głosu, albo że podchodzi do niej, staje, gada, ona się obraca, żeby to miało więcej dynamiki.

 

Wtrącenie wspomnień Ewy: powiem Ci, że ogólnie nie lubię takich wtrąceń, bo spowalniają akcję, a za wiele nie wnoszą do tego, co teraz, ale tutaj akurat nie było tak źle. Zwłaszcza że Ewa jest w takim stanie melancholii, więc te myśli można przyjąć. Jedynie ta końcówka, że lata mijały, a zawsze były jakieś drzazgi i może dzieci by to naprawiały, a dzieci pojawiają się jako skąpane w świetle istoty. No trochę popłynąłeś. Jakoś ciężko uwierzyć, że kobieta przeżywając ich dawne lata, nagle myśli o dzieciach jako „skąpanych w świetle istotach”. Okej, ładne porównanie, ale do dzieci ma się nijak. Chyba że dzieci-elfy.

 

Gorzka końcówka i tekst o dwóch słowach: wybrzmiało to mocno, z emocjami, wczułam się.

 

I zaczynam historię Petera. Wstęp w sumie mało pasuje do opowiadania. Wcześniej mieliśmy stawianie na emocje i ludzi w zwykłych okolicznościach. Tutaj opis, i to dość specjalistyczny, na kilka akapitów, nijak mi się trzyma fabuły. Sam w sobie jest ciekawy i rozbudowany, lubię takie ukazanie świata, ale do tego opowiadania po prostu nie pasuje. Dopiero moment, w którym przechodzimy do Petera Grimma, nadaje właściwego toru opowiadaniu.

 

Latynoskie prostytutki i fanatyczne wyznawczynie – fajny smaczek, aż byłabym ciekawa historii z La Pared o jednej z takich dziewczyn. Podoba mi się, że budując świat, zahaczasz o takie szczegóły, które zostają gdzieś w czytelniku i dają mu możliwość wyobrażenia sobie kawałka tej planety.

 

kiedy syn­te­tycz­ne al­ka­lo­idy top­nia­ły w jego ustach sta­wał się

 

Tak na moje oko, przecinek przed „stawał się” aż się prosi.

 

Moment, w którym Peter widzi Ewę i ją zagaduje, a ona patrzy na niego: rewelacyjny! Czuć to zepsucie otoczenia, ten cały syf, to zmęczenie, jest klimat, który mnie porywa.

 

Stwier­dzi­ła, że nie­szczę­śnik nadał­by się na jej mrocz­ne­go przy­ja­cie­la. 

Tego za to nie rozumiem. Zdanie jest dla mnie zbędne, samo to, że odsłoniła kolano i udo, byłoby wystarczające.

 

Opis Petera jest świetny, czarujesz słowami, działasz na wyobraźnię. I myślę, że takie gorzkie refleksje, zmęczeni bohaterowie w świecie, gdzie nadzieja jest odległa i brudna, wychodzą Ci najlepiej. Może dlatego w historii, gdzie mieliśmy młodą April, trochę ciężko było się wczuć. Tutaj też John wypada słabiej niż Ewa i Peter, których emocje i wycieńczenie są namacalne.

 

Opis seksu na plus. Nie przesadzasz, wszystko wyważone, czyta się bardzo dobrze, całość podszyta goryczą i okolicznościami. Naprawdę dobry fragment. I to, jak Peter chciał zapomnieć o napalmie na pewno zapadnie mi w pamięć.

 

John już w fundacji, ciekawe, co za licho nim kieruje, że tak działa charytatywnie… Nie mam pojęcia, szczerze mówiąc.

 

Głos Szi­ru­na do­biegł go nagle i do­cho­dził z wy­róż­nia­ją­ce­go się na tle in­nych domów ele­ganc­kie­go bu­dyn­ku w głębi ulicy. John pod­bie­ga

 

Czasami mieszasz style, co sprawia, że tekst jest mniej przejrzysty.

 

Peter zabijający Johna? Hm, no w sumie można było przewidzieć, kiedy Ewa pytała, czy nie zrobi dla niej wszystkiego.

 

John umiera, no tak się zastanawiałam, co go spotka, ale po tych tekstach Tobiasza o mafii, ciężko było uznać, że dostanie happy end. Oczywiście zabił go Peter, nie mafia, ale ta śmierć w sumie nie zaskoczyła.

Dalej za to nie wiem kto i po co go „opętał” i to dobrem. Jakiś wypaczony anioł? Dobry duch, który średnio opanował kontrolę ludzi? Dziwne.

 

Jak widzimy historię Tobiasza, to tak myślę, że wcześniej w tekście było go zbyt mało, żeby się z tego ucieszyć. Wiesz, gdybyśmy zobaczyli go w ciekawej sytuacji, trochę poznali, coś się dowiedzieli… Wtedy widząc, że teraz będzie o nim, na pewno reakcja byłaby "o, super, dowiem się co z nim". Warto o takich rzeczach myśleć, bo wtedy tworzy się fajna więź miedzy autorem a czytelnikiem. Autor: o, a teraz punkt widzenia Tobiasza, pewnie na niego czekałeś. Czytelnik: o, w końcu Tobiasz, super!

 

Tutaj tego zabrakło, a w dodatku początek jest dość mdły, bo budują go streszczenia, a to jak budować dom z piasku. No, rozleci się.

 

Już lepiej zacząć od wejścia turysty, choć fakt, że zasypia, nie jest może jakiś ciekawy, ale lepszy niż streszczenia.

 

Naciągana wydaje mi się teoria, że akurat do Tobiasza, który dwanaście lat nie miał kontaktu ze światem, przychodzi przypadkiem turysta i opowiada wszystko tak ładnie i składnie. To dość typowy zabieg, kiedy chcemy wyjaśnić jakąś teorię, ale dla mnie to pójście na łatwiznę.

 

Okej, cofam powyższe, fajnie, że trafił tu nie z przypadku, na plus, że mnie zwiodłeś jako autor. :D

 

Co do samej koncepcji obcej cywilizacji, która w pewnym sensie wszczepiła ludziom dziwny poziom dobra – nie wpadłabym na to i pomysł ciekawy. Może zbyt mało rozbudowany, bo ma jedną poważną dziurę: skoro cywilizacja dawała dobro, to czemu tylko wybiórcze?

 

Hm, skoro Tobiasz dostał rok temu butelkę od Jacoba, to chyba miał jakiś kontakt i powinien wcześniej usłyszeć nowinki?

 

Nie jestem biegła w pojęciach związanych z DNA i biologią ludzką, więc merytorycznie nie wyłapię żadnych błędów, o ile jakieś są, ale za to czytało mi się dobrze, nie było to przegadane czy zbyt trudne. To na pewno na plus.

 

Końcówka bardzo, bardzo mi się podoba. Przemyślenia Tobiasza sprawiają, że nie mamy prostego zakończenia. Lubię takie i tutaj sprawdziło się w stu procentach. Jest gorzko, refleksyjnie, a jednocześnie konkretnie, bez zbędnego rozwodzenia się.

 

Pozdrawiam,

Ananke

Intrygujące. Niejednoznaczne. Rozkręca się powoli i kończy w taki sposób, że każdy może kontynuować po swojemu, i chyba każdy będzie miał na to ochotę.

Witaj Ananke!

 

Miło, że wpadłaś i tu. :) Podoba mi się Twój sposób komentowania “na bieżąco” – to pozwala mi zobaczyć jak czytelnik wchodzi w fabułę, co go wciąga i gdzie się podtyka.

Trochę tak dziwnie myśli ten John, o tych pułapkach i jakoś mnie nie przekonują te teksty, bo są… No cóż, dość zwyczajne.

Fakt, i to jest chyba przyczyna, że niewiele osób idzie dalej. Początek powinien bardziej wciągnąć.

Rozmowa z psychiatrą i dziwne zachowanie wewnątrz Johna, upływający czas, którego nie pamięta, a jednocześnie jakby pamięta… Intrygujące. Trochę kojarzy mi się z osobowością mnogą.

Tak, bo wirus stopniowo przejmuje jego umysł. A ten prawdziwy “John” próbuje jeszcze wtedy walczyć, choć nie ma szans.

Dialogi zgrabnie Ci wychodzą. ;) Jedynie co, to w pewnym momencie trochę się zlał tekst opowieści Johna, myślę, że warto dodać z jeden czy dwa opisy tego, co robi, kiedy mówi lub jak się przy tym zachowuje. Ewentualnie skoro Ewa na niego nie patrzy, to może podkreślić ton głosu, albo że podchodzi do niej, staje, gada, ona się obraca, żeby to miało więcej dynamiki.

Spojrzę na ten dialog jeszcze raz.

Jedynie ta końcówka, że lata mijały, a zawsze były jakieś drzazgi i może dzieci by to naprawiały, a dzieci pojawiają się jako skąpane w świetle istoty. No trochę popłynąłeś.

Chyba tak, może wywalę te “skąpane w świetle istoty”. Pomyślę jeszcze nad tym.

Latynoskie prostytutki i fanatyczne wyznawczynie – fajny smaczek, aż byłabym ciekawa historii z La Pared o jednej z takich dziewczyn. Podoba mi się, że budując świat, zahaczasz o takie szczegóły, które zostają gdzieś w czytelniku i dają mu możliwość wyobrażenia sobie kawałka tej planety.

Niedaleko tej dzielnicy mieszkała April i Mario. Niektóre ich znajome niestety skończyły jako prostytutki, dlatego Mario obawiał się, że April znalazła tam pracę i stąd miała na nowe ciuszki. ;)

Opis Petera jest świetny, czarujesz słowami, działasz na wyobraźnię. I myślę, że takie gorzkie refleksje, zmęczeni bohaterowie w świecie, gdzie nadzieja jest odległa i brudna, wychodzą Ci najlepiej. Może dlatego w historii, gdzie mieliśmy młodą April, trochę ciężko było się wczuć. Tutaj też John wypada słabiej niż Ewa i Peter, których emocje i wycieńczenie są namacalne.

Opis seksu na plus. Nie przesadzasz, wszystko wyważone, czyta się bardzo dobrze, całość podszyta goryczą i okolicznościami. Naprawdę dobry fragment. I to, jak Peter chciał zapomnieć o napalmie na pewno zapadnie mi w pamięć.

To dla mnie bardzo ważny komentarz, bo sam lubię ten fragment najbardziej z całego opowiadania. A Ty tylko to potwierdzasz. laugh

Czasami mieszasz style, co sprawia, że tekst jest mniej przejrzysty.

Tak, przeszedłem tu na czas teraźniejszy, żeby zdynamizować akcję. Ale nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

Jak widzimy historię Tobiasza, to tak myślę, że wcześniej w tekście było go zbyt mało, żeby się z tego ucieszyć. Wiesz, gdybyśmy zobaczyli go w ciekawej sytuacji, trochę poznali, coś się dowiedzieli… Wtedy widząc, że teraz będzie o nim, na pewno reakcja byłaby "o, super, dowiem się co z nim". Warto o takich rzeczach myśleć, bo wtedy tworzy się fajna więź miedzy autorem a czytelnikiem. Autor: o, a teraz punkt widzenia Tobiasza, pewnie na niego czekałeś. Czytelnik: o, w końcu Tobiasz, super!

Wiem co masz na myśli i zgadzam się. Pisząc straciłem nieco perspektywę, bo samemu “znam” bohaterów i nawet nie pomyślałem, że dobrze byłoby coś więcej powiedzieć o Tobiaszu już wcześniej, żeby zainteresować jego postacią czytelnika.

skoro cywilizacja dawała dobro, to czemu tylko wybiórcze?

Bo nie potrafiła dać całego dobra, nie wiedziała jak je zdefiniować. Dobro też też wolny wybór, kiedy człowiek może czynić zła, a obcy tym wirusem sprawili, że ludzie stali się “zaprogramowani” w pewnym sensie. Kurczę, trochę trudno wyjaśnić o co mi chodziło. Może o to, że “dobra” nie da się zdefiniować i wszystko zależy od konkretnej sytuacji? Że trzeba kierować się sercem, a tego nie da się “zaprogramować i zdefiniować”? Chyba to chciałem napisać.

Hm, skoro Tobiasz dostał rok temu butelkę od Jacoba, to chyba miał jakiś kontakt i powinien wcześniej usłyszeć nowinki?

Muszę jeszcze raz zajrzeć do tekstu, bo nie pamiętam tego.

Nie jestem biegła w pojęciach związanych z DNA i biologią ludzką, więc merytorycznie nie wyłapię żadnych błędów, o ile jakieś są, ale za to czytało mi się dobrze, nie było to przegadane czy zbyt trudne. To na pewno na plus.

Ufff… To dobrze, bo nie byłem pewien czy nie przegadałem – sporo tam “technikaliów”.

Końcówka bardzo, bardzo mi się podoba. Przemyślenia Tobiasza sprawiają, że nie mamy prostego zakończenia. Lubię takie i tutaj sprawdziło się w stu procentach. Jest gorzko, refleksyjnie, a jednocześnie konkretnie, bez zbędnego rozwodzenia się.

Super! Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie i wnikliwą analizę! Tak jak napisałem wcześniej, jest dla mnie bardzo cenna. Cieszę się również, że ostatecznie tekst Ci się spodobał.

Pozdrawiam!

 

Witaj Koalo!

 

Dziękuję za przeczytanie i cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu! Rzeczywiście, starałem się nadać końcówce nieco dwuznaczny wyraz. Ogólnie z tekstu chyba można wyczytać wiele rzeczy, co wnioskuję po komentarzach. Miłego wieczoru!

 

 

 

Hej, kronosie, wpadłam, bo byłam ciekawa, co tam się wydarzyło z Pedrem i czemu zmienił imię. Zapomniałam wspomnieć, że właściwie to nie wiadomo do końca, że to ta sama osoba. :)

Komentowanie na bieżąco pomaga nawet mi samej uporządkować myśli i zobaczyć, jak płynęłam przez tekst, przez co wiem, czy ostatnie wrażenie jest słuszne, jeśli przeczytam cały komentarz raz jeszcze i przypomnę sobie, czy wszystko tak samo mi się podobało.

 

Chyba tak, może wywalę te “skąpane w świetle istoty”. Pomyślę jeszcze nad tym.

Może zapytaj się 10 osób, które nie znają opowiadania, jakie mają skojarzenia z wyrażeniem skąpane w świetle istoty” i wtedy chyba się przekonasz. :D

 

To dla mnie bardzo ważny komentarz, bo sam lubię ten fragment najbardziej z całego opowiadania. A Ty tylko to potwierdzasz.

O widzisz, to się zgadzamy w 100%. :)

 

Tak, przeszedłem tu na czas teraźniejszy, żeby zdynamizować akcję. Ale nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

Mieszanie czasów nie jest dobrym pomysłem, chyba że ma jakiś głębszy sens, a tutaj jak dla mnie to tylko zaburza odbiór. Są osoby, dla których mieszanie czasu to niedopuszczalny błąd, ja akurat nie jestem aż tak ta nie w każdym przypadku, choć też bliżej mi do tych, co mówią, żeby nie mieszać. ;) Możesz zapytać o ten fragment kilku osób bardziej biegłych w zasadach. ;)

 

Bo nie potrafiła dać całego dobra, nie wiedziała jak je zdefiniować. Dobro też też wolny wybór, kiedy człowiek może czynić zła, a obcy tym wirusem sprawili, że ludzie stali się “zaprogramowani” w pewnym sensie. Kurczę, trochę trudno wyjaśnić o co mi chodziło. Może o to, że “dobra” nie da się zdefiniować i wszystko zależy od konkretnej sytuacji? Że trzeba kierować się sercem, a tego nie da się “zaprogramować i zdefiniować”? Chyba to chciałem napisać.

 

To rozumiem i Twoje wyjaśnienia są w porządku, tylko że w tekście ich zabrakło, może w rozmowie Tobiasza z gościem? Może niech Tobiasz o to zapyta, zdziwiony tym wybiórczym traktowaniem „dobra”?

 

Ufff… To dobrze, bo nie byłem pewien czy nie przegadałem – sporo tam “technikaliów”.

Jak dla mnie w sam raz, trochę więcej byłoby już nie do przejścia, ale tak jest okej. :)

 

Dobrze mi się komentowało i dobrze czytało, najważniejsze, że tekst daje coś więcej – zmusza do rozmyślań. :)

Pozdrawiam serdecznie :)

Witaj Ananke!

 

Mieszanie czasów nie jest dobrym pomysłem, chyba że ma jakiś głębszy sens, a tutaj jak dla mnie to tylko zaburza odbiór. Są osoby, dla których mieszanie czasu to niedopuszczalny błąd, ja akurat nie jestem aż tak ta nie w każdym przypadku, choć też bliżej mi do tych, co mówią, żeby nie mieszać. ;) Możesz zapytać o ten fragment kilku osób bardziej biegłych w zasadach. ;)

Ok, poczekam jeszcze na komentarze innych, ale w tej chwili jestem za ujednoliceniem czasu.

To rozumiem i Twoje wyjaśnienia są w porządku, tylko że w tekście ich zabrakło, może w rozmowie Tobiasza z gościem? Może niech Tobiasz o to zapyta, zdziwiony tym wybiórczym traktowaniem „dobra”?

Nie chciałem już tego tak wykładać kawę na ławę – Tobiasz wspomina o Ewie, że jest rozbita, że John źle ją traktuje. Potem, jak już Tobiasz przenosi się do samotni, gość tłumaczy mu, że wirus zmieniał ludzi na automaty kierujące się zbyt prostą formułą na dobro, i że dobro wymaga wolnej woli, wolnego wyboru, analizy kontekstu oraz indywidualnego potraktowania każdej sytuacji. Tymczasem wirus odbierał ludziom wolną wolę, razem ze świadomością istniania. Był nieudanym eksperymentem obcych chcących stworzyć utopię. Tu cytat z gościa:

“Pamiętam wizyty zapłakanej Ewy (…) Siadała na sofie i skarżyła się. Twierdziła, że nienawidzi Johna i dobrze, że go nie ma, że był dla niej okrutny i dawał jej do zrozumienia jak niewiele jest warta. (…)”

Potem Tobiasz mówi:

“(…) John był wówczas wyjątkowo skoncentrowany na pracy. W zapamiętaniu z jakim się jej oddawał było coś absurdalnego. Działał mechanicznie i bezkrytycznie, jak robot, jakby wykonywał program z listy: pomagaj biednym, nie kradnij, nie zabijaj.

No i sam John przed śmiercią sobie uświadamia, że czegoś podstawowego mu w tej dobroci brakowało:

“W odmętach umysłu Johna pojawił się cytat. John sam nie wiedział co to jest i gdzie to słyszał. (…) I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.

Dobrze mi się komentowało i dobrze czytało, najważniejsze, że tekst daje coś więcej – zmusza do rozmyślań. :)

I to mnie cieszy najbardziej! laugh

 

Pozdrawiam!

 

Nie chciałem już tego tak wykładać kawę na ławę – Tobiasz wspomina o Ewie, że jest rozbita, że John źle ją traktuje. Potem, jak już Tobiasz przenosi się do samotni, gość tłumaczy mu, że wirus zmieniał ludzi na automaty kierujące się zbyt prostą formułą na dobro, i że dobro wymaga wolnej woli, wolnego wyboru, analizy kontekstu oraz indywidualnego potraktowania każdej sytuacji.

 

Te i dalsze wyjaśnienia mnie satysfakcjonują. ;) Dlatego tu się z Tobą zgadzam, te wyjaśnienia, o których pisałam, nie są potrzebne, można się domyślić. ;) U mnie z tym było jak widać krucho, ale teraz już myślę tak, jak Ty. ;) Dzięki za uświadomienie. ;)

 

I to mnie cieszy najbardziej! laugh

Mnie także. :D

 

Pozdrawiam :)

 

 

 

Nie podobały mi się zmiany czasu, zatrzymywało mnie to: 

Głos Sziruna dobiegł go nagle i dochodził z wyróżniającego się na tle innych domów eleganckiego budynku w głębi ulicy. John podbiega, mija uchyloną furtkę, mija szyld “en venta” wetknięty w miękką, czerwonawą ziemię, a potem otwiera drzwi wejściowe.

Podoba mi się pomysł. Dążenie do doskonałości doprowadziło (prawie) do zagłady ludzkości ;)

No, ciekawe. 

Podoba mi się pomysł na tę stopniową utratę pamięci i nie-utratę.

W sumie przerażająca wizja.

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Witaj Anet!

 

Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze zajrzy do tego opowiadania, a doklikanie do biblioteki to już w ogóle mega fajne! Dzięki. Biorę się za poprawianie tej zmiany czasu w narracji.

Przynoszę radość :)

W rzeczy samej! laugh

Cieszę się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka