Nie da się wybrać jednego dnia i wskazać, że to ten, w którym wiosna przeszła w lato. Las nie odrywa kartek w kalendarzu, nie przesuwa czerwonej ramki po datach, nie notuje, o ile dzień jest dłuższy od najkrótszego w roku. Po prostu, gdy wszystko, co miało wypuścić pędy i zakwitnąć, zdobyć partnera i złożyć jaja lub wydać na świat miot zrobiło co należy, w lesie jest znów spokojnie. Starzec rozkoszuje się chłodną zielenią, bezruchem i ciszą, w której słychać nawet oddech.
Lato w lesie to czas spokoju, bo prawie wszystko, co ważne, wydarzyło się wiosną. Ale to nie tak, że nic się tu nie dzieje. W cieniu koron drzew i w jamach między korzeniami, wśród ociekających rosą paproci, w mchu i butwiejącej ściółce rozgrywają się tysiące maleńkich historii, o których nikt się nie dowie. To tajemnice zakodowane w zapachach, w wyplutych kostkach posklejanych niestrawioną sierścią i zakrwawionych piórach rozsypanych na mchu. Las je wszystkie zna, dla niego nie ma sekretów.
W ciepły, letni dzień woli przeglądać się w największych kroplach zwisających z liści paproci. W jednej z takich chwil, wpatrując się we własne odbicie w lustrze z rosy zauważa coś, co wygląda na zupełnie nową tajemnicę. Nieznaczny ruch, niewielkie plamki ciemności na skraju pola widzenia przemykają nieśmiało, jakby w obawie, że strącą którąś z dojrzałych jagód, spłoszą drzemiącą sowę, lub rozdrażnią kogoś samą tylko swoją obecnością. Malutkie cienie tak bardzo nie chcą zwrócić na siebie uwagi, że las zaczyna się niepokoić. Czego się boją? Przecież jest schronieniem, nic im tu nie grozi.
Odpowiedź nadchodzi ze skraju lasu, gdzie słychać trzask łamanych gałązek i gromkie, pełne siły okrzyki. Chwilę później ciężkie buty depczą mech i rozkopują mrowiska, a pancerne rękawice zrywają pajęczyny. Cienie pierzchają. W pośpiechu wpadają na liście konwalii i paproci, strącając z nich deszcz uzbieranej przez noc wody. Niektóre ukrywają się u stóp świerków i drżą. Ciężkie buty płoszą zwierzynę i miażdżą maleńkie parasole ledwie wykiełkowanych buków. Między gałęziami świerkowego zagajnika błyskają drapieżnie szkła gogli. Wiązki światła przecinają mrok, a czerwone plamki skaczą po gałęziach. Las wstrzymuje oddech, gdy pancerne rękawice wyciągają spod gałęzi wijące się bezradnie cienie. Ciężkie buty przedzierają się dalej, w ślad za kolejnymi uciekinierami.
Przez las przechodzi dreszcz. A potem gałęzie drzew przesuwają się nieznacznie i światło słońca przebija się przez ich korony nieco inaczej, niż jeszcze przed chwilą. Ścieżki w świerkowym zagajniku zmieniają bieg, a mech porasta pnie od innej strony. Zdezorientowane, bieżnikowane buty depczą grubą warstwę igliwia, czerwone promienie tańczą, a rękawice rozgarniają gałęzie, za którymi ukazuje się im wyjście z lasu. Rozlegają się wściekłe okrzyki. Ciężkie buty kopią w pnie drzew, ale w końcu odchodzą.
Cienie napływają przez całe lato. Najczęściej przychodzą od strony przyległych trzęsawisk, za którymi ciemnieją czubki starych świerków innego lasu. Wypełzają z sitowia mokre i pokryte rzęsą, oślizgłe i czarne jak pomrowy. Po przeprawie odpoczywają chwilę, chwilę grzeją się w słońcu, a gdy tylko odzyskują choć odrobinę sił, otrzepują się i ruszają dalej. Cichutko i ostrożnie, w grupkach po kilka osobników przemykają przez leśne ostępy, zawsze w tym samym kierunku, dalej, gdzie kolejny las, a potem pewnie jeszcze jeden.
Las zastanawia się, czym są cienie. Bardzo chciałby zobaczyć je z bliska, ale zwierzyna ich unika, drapieżniki odwracają na ich widok wzrok, a jelenie i sarny stąpają tak, by żadnego z nich nie nadepnąć. Może więc tylko zerkać, ukradkiem, jak czarne smugi śmigają między paprociami od kryjówki do kryjówki i próbować im się przyjrzeć w powiększeniu przez krople rosy. Uciekają przed czymś, a może prostu bardzo chcą dokądś dotrzeć? A może jedno i drugie? Ważne, że to właśnie pod koronami jego starych drzew poczuły się bezpiecznie. Dlatego za każdym razem, gdy wracają groźne krzyki i dudnienie ciężkich butów, myli ich ścieżki i sprowadza na manowce.
W zimny, jesienny poranek las przeszywa nagle ostry ból. Ptaki zrywają się do lotu, a dziki i jelenie rwą przed siebie przerażone, błyskając białkami oczu. Zna ten ból. Pamięta towarzyszący mu ryk pił i jęki padających drzew.
Rana jest równa jak po cięciu skalpelem. Pas ogolonej z drzew, wypalonej ziemi ciągnie się po horyzont, tu i tam unoszą się jeszcze pasma dymu. Martwe pnie już zabrano, a resztki korzeni wyrwano z ziemi i spalono. W ich miejsce pojawił się najeżony stalą mur – koszmarny szew na krwawiącej jeszcze ranie. Na jego szczycie dumnie lśnią wypolerowane hełmy i naramienniki, a snopy światła nieustannie przeczesują wypaloną ziemię.
Mur przecina las. I stoi na drodze cieni, które właśnie tędy wędrowały nie wiadomo skąd i dokąd. Odrętwiały z bólu, las widzi, jak kolejne grupki małych wędrowców próbują się przemknąć przez stalową barierę. Gdy tylko się do niej zbliżają, zalewają je strugi ostrego jak brzytwa światła. Oślepione, prą dalej, ale wtedy spotyka je nawałnica ciosów, miażdżą ciężkie buty i pięści, duszą trujące opary i rozpraszają się wtedy bezładnie. Niektóre, próbując uciec, oślepione białym światłem nadziewają się na kolce muru plamiąc go czarną posoką. Części udaje się cofnąć i znaleźć bezpieczne schronienie z powrotem w lesie. U stóp muru i jego obrońców rozlewają się smoliste kałuże. Światło reflektorów ślizga się po nich z obrzydzeniem i pogardą.
Ta zima w lesie jest inna od poprzednich. Od strony pokrytych cienką skorupą lodu bagien wciąż napływają maleńkie cienie. Z trudem brną przez zmarznięte błota, zapadają się w śniegu, kaleczą o lód, zostawiając na nim ciemne plamy. Pokryte szronem, drżąc z zimna, docierają do lasu i próbują iść dalej, ale gdy napotykają barierę zimnej stali, odbijają się od niej, cofają do lasu i zostają tam, stłoczone jeden przy drugim. Jest ich tak wiele, że zamiast jak co roku pysznić się śnieżną bielą w promieniach zimowego słońca, las stoi czarny i milczący.
Gdy przychodzi ostry, styczniowy mróz, cienie przytulają się do siebie i do lasu. Resztkami sił chowają się przed zimnem w pokrytej szronem ściółce, dziuplach drzew i jamach między korzeniami, ale w końcu, jeden po drugim, przestają się ruszać. Tysiące maleńkich historii, których nikt nie pozna. Tajemnic, które na zawsze zostaną w lesie.
Wiosną las nadal stoi czarny i milczący. W przenikliwej jak chłód wieczoru ciszy nie słychać już nawet jednego oddechu.