- Opowiadanie: wysniony - A co by było, gdybym to ja zamordował Erykę Kalt?

A co by było, gdybym to ja zamordował Erykę Kalt?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

A co by było, gdybym to ja zamordował Erykę Kalt?

[całą kursywę szlag trafił przy kopiowaniu, a że nie stanowi to większej przeszkody w czytaniu, postanowiłem nie poprawiać; i zapraszam do komentowania – w. ]

Z chóru kościelnych dzwonów zawodzących w oddali wyróżnił się głos, który przeniknął mnie do głębi, przeszył pierś ostrzem lodu i utkwił w niej, roztaczając falę odrętwienia aż po koniuszki palców. Potem poranne powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk, przechodzący stopniowo w wycie, nieco głuche, jakby dobywało się spod ziemi. Jakby należało do kogoś, komu śmierć nie dostarczyła wcale ulgi, nie ukoiła bólu. Czasami duszę ludzką przepełnia tak dojmujące niespełnienie, tak wiele nieziszczalnych pragnień skrywają jej mroczne zakamarki, tyle iskier walczy o to, by nie zgasnąć bezpowrotnie, że mimo obumarcia ciała, dusza ta snuje się wśród żywych dopóty, dopóki jej lamenty nie zostaną wysłuchane.

Siedząc przyparty do drzwi mieszkania mojego przyjaciela, gorączkowe myśli wzbierają we mnie na przemian z owym nieopanowanym chłodem, który paraliżuje ciało i odbiera możliwość jakiegokolwiek działania. Szmery czyjegoś oddechu dochodzą z korytarza przez dziurkę od klucza, pod czyimś palącym wzrokiem aż roi się od mrówek na moim karku, a czyjś cień wisi nieruchomo po drugiej stronie, bardziej wyczuwalny niż dostrzegalny. Czyjaś obecność jest równie realna co świt za oknem. Pocę się. Przekonuję samego siebie, że nikogo tam nie ma, że to tylko omam, że wszystko, co wydarzyło się minionej nocy, było niczym więcej jak złym snem. Próbuję przyjąć ten sam sceptycyzm, który każe unieść wysoko brwi, kiedy ktoś opowiada niestworzone historie, ale wobec własnych, drastycznie wyrytych w pamięci przeżyć sprawia to zbyt wiele trudności. Wręcz, im bardziej zaprzeczam wspomnieniom, tym stają się one wyrazistsze.

Wczorajszy zmierzch. Przypominam sobie, jak mijałem nielicznych przechodniów, dopalając lucky strike'a, którego filtr przyjemnie ogrzewał palce, ale jeszcze nie parzył. Mroźną retrospekcję przywoływały resztki śniegu zalegającego tu i ówdzie na chodnikach. Jednakże w kalendarzach jak i na twarzach mijanych przechodniów gościła już wiosna. W odróżnieniu od uśpionej stolicy na wrocławskich ulicach namacalne było pewne ożywienie czy wręcz podniecenie jakby na myśl o tym, że z nieba zamiast oziębłych płatków spadają chutliwe krople, a przydrożne drzewa bezwstydnie prężą się w pozimowym negliżu. Od pierwszego wejrzenia miasto wydało mi się niezbyt przyzwoite.

Trzy dni temu otrzymałem od Roberta Ulmana list, w którym w kilku naglących zdaniach błagał mnie o przybycie. Wspominał o jakimś przeokropnym brzemieniu ciążącym mu na sercu, ciągnącym w czarną toń obłędu. Pisał niejasno i takim tonem, który nie dopuszczał innej odpowiedzi jak tej, doręczonej osobiście.

Poznałem go w liceum. Dla dwóch wrażliwych chłopców świat był wtedy mrocznym miejscem. Życie napawało nas lękiem i odrazą, więc próbowaliśmy różnych dróg, by od niego uciec. Leczyliśmy się prozą amerykańskich pisarzy awangardzistów, kinem francuskiej Nowej Fali, jazzem, sztuką wyższą i niższą, nader często utrzymaną w poetyce noir. Układaliśmy wersety pełne smutku i nostalgii, a Robertowi wychodziło to znacznie lepiej niż mnie. Później alkohol i psychodeliki pomagały znaleźć zapomnienie na krótko, tak samo zresztą jak noc spędzona w ramionach kochanki. Młodzieńcza choroba postępowała nadal, deformowała obraz rzeczywistości, oblekała oczy całunem i nadpalała wnętrze, pobudzając instynkty, które u wielu nigdy się nie ujawniają. Pewnego wieczoru, kiedy we dwóch siedzieliśmy w milczeniu przy szklance, Robert wyraźnie czymś przygnębiony zapytał w końcu, czy kiedykolwiek zastanawiałem się nad tym, jak to jest kogoś zamordować. Nieco oszołomiony, z pewną dozą lekceważenia odesłałem go do Zbrodni i kary i już do tego nie wracaliśmy. Nie przypuszczałem, że chęć przekonania się na własnej skórze, czy to co w powieści czuł Raskolnikow, było czymś więcej niż tylko wymysłem rozpitego autora, dręczyła go coraz silniej.

Gdy nad Wrocławiem zapadła już noc, stanąłem przed wejściem do starej kamienicy, jednej z tych, których mieszkańcy każdego dnia modlą się, by dach nie spadł im na głowy. Potruchtałem po chwiejnych stopniach na czwarte piętro, a z każdym krokiem rósł we mnie niepojęty strach, jakbym pod numerem dziewiętnastym spodziewał się zastać nie mojego przyjaciela a cmentarzysko noworodków albo inną potworność. Poczułem pulsowanie w okolicy skroni, kiedy odkryłem, że drzwi do jego locum stoją otworem. Wystarczyło je pchnąć, by oczom ukazał się obrazek znany z biograficznych filmów o literatach: masy papieru, luźnych stron, zeszytów, rozmaitych książek i czasopism zaścielające podłogę w takim stopniu, że z pewnością musiały służyć za dywan.

Zawołałem przyjaciela po imieniu, raz, drugi. Cisza. Na masywnym biurku w rogu pomieszczenia stała lampa, której ostre światło opierało się zaokiennej ciemności. Żarówka nie była wcale gorąca.

„Ktoś tu niedawno urzędował…", zawołałem, zagarniając ręką plik zapisanych kartek. Obok na blacie leżało pióro z luźno nałożoną skuwką. Zupełnie jakby Robert w biegu opuścił miejsce pracy tuż przed moim przyjściem.

„Wiem, że tu jesteś. Możesz już wyskoczyć, a ja udam, że się przestraszyłem, dobrze?", zapytałem. Bez odzewu. Ostrożnie ustawiłem walizkę na stercie pożółkłych gazet. Postanowiłem usiąść i zaczekać, ale kiedy się rozejrzałem, dotarło do mnie, że w pomieszczeniu nie ma ani jednego krzesła, a próba usadowienia się na obładowanej makulaturą pryczy wymagałaby rynsztunku alpinistycznego. Nie odnotowałem obecności elektroniki: telewizora, radia czy komputera, bez którego pisarz przecież cofa się w czasie do poprzedniej epoki. Zaś aparat telefoniczny na stoliku nocnym wyglądał tak, jakby od opatentowania wynalazku Bella dzieliło go ledwie kilka lat. Czy aby na pewno trafiłem pod właściwy adres?

Przycupnąwszy na skraju biurka, zacząłem przeglądać trzymane w ręku zapiski.

Spod pocztówkowego splendoru, spod perfumowanej zasłony kultury, w jaką przyobleka się za dnia, nocne miasto ujawnia swoje prawdziwe oblicze. – Od razu poznałem staranne, kaligraficzne pismo Roberta. On nie stawiał liter, on je rysował. – Istnieją miejsca, w których przeszłość ociera o teraźniejszość z wcale niemetaforycznym zgrzytem. W woni. W rozpłakanych murach drzemie smród najeźdźcy, zaduch okupacji wciągam do nosa równie prawdziwy co bijący z zaułków miłosny fetor. Po zachodzie słońca to co jest, co było i co mogło być znajduje miejsce na wspólnej przestrzeni, martwi powstają z grobów, by gnębić żywych, a żądza uwolniona z okowów całodziennej pruderii wypełnia płuca żrącą zawiesiną. Wrocław pęka w szwach, jak gdyby ktoś próbował zmieścić zbyt wiele duchów w jednym ciele. Z powstałych rozpadlin wypływa cuchnąca ropa. W powietrzu unosi się zapach zbrodni…

Atmosfera w pomieszczeniu momentalnie zgęstniała. Przeszedł mnie niezbyt przyjemny dreszcz, ręce zadrżały, a słuch wyczulił się na tyle, że spośród brzęczenia ciszy potrafiłem wyróżnić nieokreślone dźwięki, takie, jakie w środku nocy nadpobudliwa wyobraźnia uwielbia powiązać z upiorami albo włamywaczami. Dobiegały one zza zamkniętych drzwi łazienki. Logicznie rzecz biorąc, jeśli Robert był w środku, dawno by już przestał bawić się w chowanego. Najprawdopodobniej wyszedł gdzieś i, jak to on, nie zamknął mieszkania, bo i po co, skoro nie trzymał w nim niczego drogocennego. To pewnie tylko woda kapała z kranu. Wziąwszy dwa głębokie wdechy, powróciłem więc do czytania.

Notatka z datą trzydziestego marca, czyli dzisiejszą. Przygotowałem już wszystko co konieczne, aby mój od dawna planowany czyn móc wreszcie wcielić w życie. Nadszedł czas, żebym poddał się tej niepohamowanej sile, która rozpala we mnie piekło, a każdą myśl zaprawia zbrodniczym fermentem. Jak długo mogę bezczynnie znosić głosy wciąż szepczące: »zabij, zabij, zabij«? A więc zabiję, pogrążając mą ofiarę w wiecznym zapomnieniu.

Przełknąłem gorzką ślinę, która napłynęła mi do ust. Stanąłem na równe nogi i w następnym momencie, zanim zdążyłem postawić choćby krok, dobiegające z łazienki ciche skrzypienie jakby nienaoliwionej huśtawki sprawiło, że zastygłem w bezruchu. Po chwili ustało. Wstrzymałem oddech, by móc lepiej wsłuchać się w ciszę. Nic, tylko subtelny szum wiatru hulającego po poddaszu, przy którym pojedyncze uderzenie serca było jak erupcja wulkanu. Bezszelestnie ruszyłem w stronę obdrapanych drzwi z ręką wycelowaną w klamkę. Napięcie urosło do takiego pułapu, że tylko człowiek potrafiący zachować zimną krew nie krzyknąłby i nie spanikował, gdyby zaskoczył go niespodziewany ruch bądź odgłos.

Zadzwonił telefon.

Donośny ton o wysokiej częstotliwości uderzył we mnie jak piorun. Zdławione z przerażenia gardło wydało tylko stłumione stęknięcie, podczas gdy płuca chwytały oddech z histerycznym świstem. Przez długie sekundy nie potrafiłem opanować drżączki. Do aparatu podszedłem powoli, jakbym zaraz miał się przewrócić.

„Halo", wydyszałem w słuchawkę.

Słychać było jakieś niewyraźne mruczenie, ale nikt się nie odzywał.

„Robert, to ty?"

Sygnał braku połączenia.

Z miejsca, w którym stałem, w ciągu dnia musiał rozciągać się doskonały widok na ulicę. O tej porze w mętnym świetle latarni nie spostrzegłbym nikogo, kto chciałby pozostać niezauważonym, jednocześnie samemu łatwo dając się obserwować. Intuicyjnie pochwyciłem spojrzenie postaci, która wcale nie dbała o kamuflaż. Bowiem sylwetka w jaskrawej poświacie budki telefonicznej kontrastowała na tle nocy jak kościec na zdjęciu rentgenowskim. Znajomo wyglądający mężczyzna, chyba pojąwszy, że go wykryłem, wybiegł na zewnątrz i znikł w cieniu drzewa.

Nie tracąc czasu, popędziłem do drzwi, potem schodami na sam dół i z hukiem wypadłem na ulicę. Nikogo w zasięgu wzroku.

Pomysł powrotu do pustego mieszkania, tak samo zresztą jak szaleńczej pogoni po ciemku uznałem za bezcelowy. Nie rozumiałem, co się w ogóle dzieje. Nieobecność Roberta, dziwne zapiski, mężczyzna w budce… Z pewnością to on dzwonił. Tylko po co? Jeśli to był Robert, jaki miał powód, żeby najpierw ściągać mnie z Warszawy, a potem się ukrywać, puszczać głuche telefony, uciekać…?

Mimowolnie zawędrowałem aż do oszklonej gabloty, we wnętrzu której dyndająca na kablu słuchawka zdradzała niedawno wykonane połączenie. Na półce z książkowym spisem firm leżało coś jeszcze. Kolejna ręcznie sporządzona notatka.

Przed wyjściem w kieszeń płaszcza wsunąłem lugera. Żeby zmylić trop, umówiłem się z Eryką Kalt z dala od speluny przy Scheitniger Strasse, z dala od tych sukinsynów, którzy zbijają majątek na niedoli biednych dziewczyn. Jej mieszkający na wsi rodzice nawet nie mają pojęcia, że pieniądze słane im co miesiąc, zarobiła, dając się gwałcić i poniżać. Mówiła mi. Obiecałem ją uwolnić, wziąć pod swoją opiekę, dać przyzwoitą pracę. Kłamstwa z trudem przechodziły mi przez gardło. Ale ofiara musi być taka jak ona: żałosna, bezbronna i budząca współczucie. Inaczej mógłbym znaleźć usprawiedliwienie na to, co zamierzam uczynić. To ostatnie, czego bym pragnął.

Do zobaczenia przy pomniku von Tauentziena.

Nie wiedziałem co myśleć. Mój przyjaciel naprawdę chciał ukatrupić tę dziewczynę? Gdybym go nie znał, odebrałbym całą sprawę za kiepski dowcip utrzymany w wisielczej konwencji. Ale to nie w stylu Roberta. Najbardziej obawiałem się, że oszalał, że jego działaniami kierowały niebezpieczne urojenia. A w takim wypadku moim obowiązkiem byłoby odnaleźć go, zanim zrobi komuś krzywdę.

Nazwy… Robert ich nie zmyślił, musiał wykorzystać te funkcjonujące w przeszłości. Uzmysłowiłem sobie, że odnalezienie owego pomnika von Tauentziena nie przyjdzie łatwo. Nie miałem nawet pewności, czy w ogóle istnieje.

 

Wypytałem kilku przychodniów o drogę, ale nikt nie potrafił mi pomóc. Patrzyli na mnie jak na wariata. Błądziłem więc dalej, coraz bardziej zziębnięty i sfrustrowany. Przez nieuwagę skręciłem w ślepy zaułek, a gdy wróciłem do nieszczęsnego rozstaja, znalazłem się całkiem sam. Ani samochodów, ani pieszych. Nikogo. Obłęd może być zaraźliwy?

Ulica, jak mniemałem, prowadziła w kierunku południowo-zachodnim. Z duszą na ramieniu zapuściłem się w okolicę, która nieuchwytnością dorównywała morskiej fali. Mijałem kamienice kurczące się i sunące w moją stronę, kiedy tylko odwracałem od nich wzrok. Okna spozierały smutno jak przysłonięte zwiędłymi, starczymi powiekami oczy, które wspominają minioną młodość. Potem jak gdybym wędrował przez rumowisko pełne gruzu, lejów po bombie, rozbitych pojazdów, szczątków mebli i książek, tyle że od drugiej strony, jakbym oglądał film od tyłu. Miasto spowiły płomienie. Nieotynkowane ceglane ściany przepoiła krwistoczerwona barwa. Pod stopami brud mieszał się ze smutkiem, wyrażanym przy każdym kroku w cichych jękach, które brzmiały niczym setki rozstrojonych altówek.

„Czy pan jest duchem?", zapytałem widmo, które nagle zmaterializowało się przed moim nosem.

„Nie, latarnikiem", odparł w gruncie rzeczy zwyczajny jegomość, siwy i wąsaty, trzymając wysoko nad głową lampę gazową.

Bardzo uprzejmie zgodził się wyjaśnić, jak dotrzeć do pomnika von Tauentziena, ale już po kilku słowach przestałem zwracać uwagi na to, co mówi. Nawet blask, rozlewający się po naszych twarzach i z pewną magią iskrzący w oczach jak złoto, nie zdołał mnie oślepić na tyle, żebym nie mógł dostrzec sylwetki przemykającej chyłkiem po drugiej stronie ulicy.

„Robert?", zawołałem.

W następnej chwili pędziłem za długim cieniem ginącym w mroku zaułka. Plama światła zdradziła położenie drzwi, zza których dochodziły wesołe głosy, brzęk szkła i ragtime grany na pianinie.

Początkowo od gęstej mgły z dymu tytoniowego łzawiły mi oczy. W lokalu było pełno ludzi; jedni tańczyli, inni siedzieli przy stolikach, jeszcze inni przy kontuarze. Mężczyźni nosili w większości ciemne marynarki albo surduty, zaś suknie kobiet reprezentowały pełną gamę odcieni i krojów. Postać, która mnie przywiodła do tego miejsca, musiała wtopić się w tłum, bowiem nigdzie nie mogłem jej wypatrzyć.

Moje okrycie odwiesił na wieszak chłopiec z nienagannym przedziałkiem we włosach. Podszedłem do barmana w białej plisowanej koszuli, kamizelce i ze ścierką w dłoni, którą właśnie czyścił kufle. Pod blond czupryną widniał paskudny grymas nie tyle odnoszący się do wykonywanej czynności czy wymierzony w któregoś z klientów, co uzewnętrzniający nienawiść do świata jako taką.

„Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć…", zacząłem. Obdarzył mnie chyba najbardziej nienawistnym spojrzeniem, na jakie było go stać. Milczał. To jego milczenie rozlało się falą po całej sali, dookoła mnie zaprzestano rozmów, kolejni zaintrygowani goście nastawiali uszu, a pianista urwał w pół akordu. Nastała złowróżbna cisza. Nie miałem pojęcia, z jakiego powodu uwaga wszystkich skupiła się na mnie.

„Otto betrank sich…" Głos należał do młodej kobiety, która z wdziękiem podeszła do kontuaru. Uśmiechnęła się przepraszająco do pobliskich osób, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia. „Bądź cicho!", rzuciła półgębkiem, widząc że otwarłem już usta, by zaoponować. Błyskała śnieżnobiałymi ząbkami, dopóki nie zeszliśmy z widoku do niewielkiej niszy pod schodami. Na sali znów zapanował gwar.

„Oszalałeś?!", wysyczała. „To niemiecki klub, a ty do barmana zagadujesz po polsku? Szkoda że nie zacząłeś deklamować Mickiewicza na środku. Chcesz, żeby cię aresztowali?"

„Możesz mi nie wierzyć, ale ja chyba naprawdę oszalałem."

Jej ognisty wzrok nieco złagodniał.

„Powinienem teraz zapytać, jaką mamy dzisiaj datę, ale odpowiedź tylko utwierdziłaby mnie w przekonaniu, że tracę zmysły. Muszę najpierw odnaleźć mojego przyjaciela i nie chcę się rozpraszać."

Popatrzyła na mnie z mieszaniną niezrozumienia i zaciekawienia, ale się nie odezwała.

„Pomożesz mi?", spytałem.

Westchnęła.

„Zawsze ciągnęło mnie do wariatów. Dobrze. Jak się nazywa ten twój przyjaciel?"

„Robert Ulman, mojego wzrostu i postury, chyba miał jasnobrązowy płaszcz, kiedy tu wchodził."

„Robert Ulman?", zdziwiła się.

„Znasz go?"

„Pewnie, taki sam wariat jak i ty. Choć ty jesteś odrobinę przystojniejszy." Gdy przygryzła zalotnie wargę i zacisnęła mocniej palce na moim przedramieniu, zacząłem żałować, że nie mam czasu, by poznać jej bliżej.

„Wiesz gdzie on jest?"

„Widziałam jak szedł z Hildą na górę"

Delikatnie uwolniłem się spod jej chwytu i pośpieszyłem w kierunku schodów.

„Elza!"

To był latarnik. Pokazał mi ręką, żebym się zatrzymał, po czym rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, pociągnął nas z powrotem do wnęki.

„Kellermann posłał chłopca po patrol. Będą tu lada moment", wyszeptał.

„Musisz uciekać", powiedziała Elza.

„Jeszcze nie." Wyminąłem ich i zanim którekolwiek zdążyło mnie odwieść od tego zamiaru, pokonałem drewniane schody i wszedłem na piętro. Nie wiedziałem, w którym pomieszczeniu znajdował się Robert. Pierwsze było puste, w drugim przyłapałem obściskującą się parę – pijany mężczyzna krzyknął na mnie i rzucił butem, ale nie trafił, w trzecim na łóżku siedziała półnaga dziewczyna, paląc papierosa przez lufkę. Miałem już wyjść, kiedy moją uwagę przykuło otwarte na oścież okno, a potem jasnobrązowy płaszcz, wiszący na stojaku w rogu.

„Hilda?", spytałem.

Skinęła nieznacznie głową.

„Gdzie on jest?"

Wzruszyła ramionami z lekceważącą miną.

„Kto taki?"

Ruszyłem w jej stronę tak gwałtownie, jak tylko potrafiłem. Planowałem ją przestraszyć, a w ostateczności wymierzyć policzek, gdyby nie chciała mówić. Kiedy próbowała osłonić twarz rękami, z jej gorsetu wysunął się skrawek banknotu, który z niespodziewaną prędkością wsunęła z powrotem, zarumieniona jak piwonia. Przyczyna reakcji Hildy objawiła mi się niemal od razu.

„Ile ci zapłacił za milczenie?", krzyknąłem.

Nie odpowiedziała. Widząc, że już nie grozi jej uderzenie, porwała z łóżka sukienkę i torebkę i opuściła pokój, minąwszy nadchodzących Elzę i latarnika.

„Co tu się stało?", spytała Elza.

„Właśnie obaliłem ewentualne alibi", odparłem.

 

Pukanie do drzwi stawało się coraz bardziej natarczywe. Wychodząc przez okno, podziękowałem dwójce za udzieloną pomoc. Elza w ramach pożegnania obdarzyła mnie pocałunkiem, którego nie można było nazwać beznamiętnym. Zszedłem po rozchwianej rynnie, odprowadzany tęsknym wzrokiem dziewczyny.

Latarnik zrzucił mi płaszcz Roberta, długi, gabardynowy, przecięty szerokim pasem. Ponieważ własny zostawiłem na sali, włożyłem go i postawiwszy wysoko kołnierz, szybkim krokiem oddaliłem się z podwórza. Jak mnie zapewnili, nie będą mieli przeze mnie problemów, ponieważ przez lata zasymilowali się na tyle, że mimo polskich korzeni, traktowano ich jak rodowitych Niemców. Ja zaś musiałem uciekać.

Przy każdym oddechu z moich ust wydobywał się obłok pary. Odruchowo wetknąłem dłonie do kieszeni, żeby wymacać paczkę papierosów, a zamiast na nią natrafiłem na kartkę papieru. W złotym świetle najbliższej latarni wyjaśniło się, że jest to kolejna notatka Roberta, lecz w odróżnieniu od pozostałych, tę sporządzono jakby w dużym pośpiechu.

Zrobiłem to. Strzał w pierś powinien załatwić sprawę, ale kiedy odchodziłem, Eryka jeszcze rzęziła. Chciałem ją dobić, ale… nie potrafiłem. Nie wiem, co się ze mną działo… Na zewnątrz cały się trząsłem, ledwo stałem, policzki mi płonęły, choć było tak zimno. A w środku… Pierwszy raz, kiedy nie umiem czegoś opisać. Po prostu pustka. Czułem się jakbym przedawkował jakiś mocny narkotyk, jakbym umierał. Jakby pocisk połączył ofiarę i mordercę, jakby jednym strzałem zadał dwie śmierci. Nogi niosły mnie niewiadomo gdzie, niewiadomo po co. Broń schowałem chyba od razu przy studni na dziedzińcu. Długo błądziłem po ulicach, a prawie nic z tego nie pamiętam.

Miałem halucynacje. Próbowałem utrzymać tę myśl z dala od siebie, zasłaniałem ją koniecznością odnalezienia Roberta, zanim ten zabije dziewczynę. Ale to już się stało. Jeśli w ogóle zapiski były prawdziwe, jeśli ich także sobie nie uroiłem, to dalsze udawanie, że wszystko gra, traciło sens. Zawędrowałem do przeszłości, do cholery! W którym momencie to się zaczęło, czy zanim wszedłem do mieszkania Roberta czy też później – nie wiedziałem. Wiedziałem jedynie, że mój obłęd jest w jakiś sposób powiązany z obłędem mojego przyjaciela. Nie potrafiąc odróżnić prawdy od iluzji, potrzebowałem znaleźć choć jedno pewne założenie, cokolwiek, na czym mógłbym oprzeć dalszy tok rozumowania. Odkrycie trupa Eryki albo przynajmniej broni, z której ją zabito, dałoby mi nadzieję, że istnieje wyjście z tej nieprawdopodobnej sytuacji.

Z zamyślenia wyrwał mnie władczy głos, wołający po niemiecku. Należał do któregoś z mężczyzn w lśniących, czarnych płaszczach. Dopiero wtedy zorientowałem się, że pada deszcz.

„Er versteht mich nicht!" – krzyknął ten, który stał bliżej.

„Pole oder Jude" – odparł mu drugi i ruszył w moją stronę z takim impetem, że mimowolnie cofnąłem się do tyłu.

„Halt!" – usłyszałem mimo szumu w uszach, bowiem instynkt samozachowawczy kazał mi uciekać.

Mimo że biegłem dość szybko, wypracowana na początku przewaga nad ścigającymi zaczęła topnieć. Lawirując w wąskich alejkach, okropnie się męczyłem. Jedyną drogą ratunku było znalezienie kryjówki. Wystrzeliwszy jak z karabinu na środek skrzyżowania, spostrzegłem uchylone drzwi i tam też postanowiłem się przyczaić.

„Wypierdalaj pan, ale już!" – warknął grubas obejmujący piersi dziewczyny co najmniej dwukrotnie od niego młodszej.

Jakimś cudem znalazłem się w otwartych drzwiach bankomatu, z jednej strony chłostany strugami deszczu, z drugiej miażdżony wściekłymi spojrzeniami. Patrolowców nigdzie nie było widać. Na podstawie ulicznych odgłosów, nocą subtelnie mruczących, wywnioskowałem, że wróciłem do teraźniejszości. Nie wróciłem jednak do normalności.

„Seks obok źródełka z forsą… Zawsze chciałem tego spróbować", powiedziałem drwiąco. Mrugnąłem porozumiewawczo do grubasa, po czym się oddaliłem.

Ze słów latarnika zapamiętałem tylko to, że jeśli chcę dotrzeć do pomnika von Tauentziena, powinienem kierować się na północ. Ścigany, nie patrzyłem, dokąd uciekam, przez co straciłem orientację w terenie. Nazwy ulic niewiele mi mówiły, musiałem więc zawierzyć intuicji.

 

Im bardziej zanurzałem się w nocnym mieście, tym głębszym je postrzegałem. Dawne rany, broczące krwią z chodników, niespokojne duchy szepczące w ścianach budynków, wysuwające trupie dłonie w kierunku żywych, jakby pragnęły przyciągnąć ich do siebie – wystarczyło spojrzeć pod odpowiednim kątem, by je zobaczyć. Istnieją miejsca, w których przeszłość ociera o teraźniejszość z wcale niemetaforycznym zgrzytem. W woni. Robert miał rację. Mdliło mnie naprzemian od potu kurew i jakiegoś dziwnego odoru, od którego aż dostawałem kwaśnego posmaku w ustach. W dodatku widziałem podwójnie. Nie było ze mną dobrze.

Jaśniejsza łuna na wschodzie zwiastowała nadejście świtu, a ja wciąż błądziłem, nie wiedząc nawet, czy przybliżam się czy oddalam od celu. Krajobraz nie ulegał zmianie: jednakowe konstrukcje reprezentujące ciężki i mało efektowny styl tworzyły nieskończone, monotonne rzędy. Droga pod moimi stopami zaczęła opadać i miałem wrażenie, że zaraz się ześlizgnę. Szedłem tak od wielu godzin, coraz niżej i niżej… Jakby dno było nieosiągalne, przywiązane do nogi wędrowca i wyprzedzające go o krok.

Kiedy wszedłem na szeroki plac, w środku którego znajdowało się rondo, doznałem silnego przeczucia, że jestem we właściwym miejscu. Jak na hologramowym obrazku niesymetryczny głaz przeistaczał się w monument zwieńczony rzeźbą posępnej bogini. Friedrich Bogislav von Tauentzien – głosił napis wokół popiersia.

Do zobaczenia przy pomniku von Tauentziena… To nie brzmiało jak notatka osobista, a raczej jak wiadomość. Robert chciał, żebym za nim podążył. Tylko dlaczego? Broń schowałem chyba od razu przy studni na dziedzińcu. Niewątpliwie wskazówka, ale niedokładna. Założenie, że mój przyjaciel zabił dziewczynę w najbliższej okolicy pomnika, zawężałoby krąg poszukiwań.

Obszedłem plac dookoła, niczego nie znajdując. Nogi niosły mnie niewiadomo gdzie, niewiadomo po co. Czy aby na pewno? Robert nie umiał opisać, co się z nim działo, ale nogi zapewne doskonale wiedziały, dokąd idą. Podświadomie zmierzał do swojego mieszkania albo wręcz przeciwnie – uciekał od niego, od miejsca, w którym pracował i w którym dojrzewała jego mordercza mania. Nawet jeśli się myliłem, to i tak nie miałem innych teorii w zanadrzu. Musiałem zadecydować. Wybrałem więc mieszkanie.

Studnię na pierwszym dziedzińcu po prawej sprawdziłem dwukrotnie, jeśli broni nie wrzucono na dno, to nigdzie w pobliżu jej nie było. Potem poszedłem na identyczny dziedziniec po drugiej stronie ulicy. Wtedy się zaczęło.

Rozglądając się dookoła, nikogo nie widziałem. A jednak tuż za mną dudniły czyjeś kroki, czyjś zimny oddech owiewał mi policzek. Obraz pociemniał w oczach, jakby okryty cienistą płachtą. Na ślepo wymierzałem ciosy, próbując dosięgnąć niewidocznego przeciwnika, lecz trafiałem tylko w pustkę. Czyjaś dłoń chwyciła mnie za bark. Wyszarpnąłem się z całej siły i upadłem.

„Odejdź!", wrzasnąłem. Z przerażenia brzmiałem wyżej o co najmniej pół oktawy.

Broń. Potykając się, dobiegłem do studni. Roztrzęsionymi palcami macałem kruche cegły w poszukiwaniu schowka. Jedna z nich chwiała się i dawała wyciągnąć. Jest! Powstałem z klęczek, wydobywszy lugera z brudnej szmaty.

„Robert?" Kobiecy głos doszedł mnie zza pleców.

„Eryka?, spytałem, nie odwracając się.

Zjawa bezdźwięcznie mknęła w moją stronę. Czułem to, ale w dalszym ciągu stałem nieruchomo. Chłód rękojeści uspokajał. Nie zareagowałem nawet wtedy, gdy przystanęła tuż przy moim uchu i wyszeptała słowo: zabij!, powtórzone kilkukrotnie przez echo.

Odbezpieczyłem pistolet, odwróciłem się na pięcie i strzeliłem. To był odruch. Jak mrugnięcie oka, kiedy czyjś nagły cios dosięgnie twarzy. Jakbym to nie ja pociągnął za spust, lecz ktoś inny przesłał impuls i wzbudził ciało do działania.

Choć ugodziłem dziewczynę w pierś, wciąż jeszcze żyła, krztusząc się krwią wypływającą jej z ust. Twarz wyglądała znajomo, należała do Elzy, dziewczyny z klubu. Stałem nad nią w płaszczu Roberta, trzymając w ręku jego broń. Zabiłem ją w taki sposób, w jaki opisał to mój przyjaciel i kompletnie nic z tego nie rozumiałem.

 

Zjawa nie odstępowała mnie ani na krok, kiedy wracałem do mieszkania Roberta. Nawet teraz czyha tuż za drzwiami. Wydaje przepojone cierpieniem jęki, głuche wrzaski istoty, która musi znosić niewyobrażalny ból.

Mieszkańcy kamienicy powoli zaczynają się budzić, czemu towarzyszą charakterystyczne poranne odgłosy. Bulgot wody w rurach przypomina mi, że powinienem wziąć prysznic. Wraz z nastaniem nowego dnia, wspomnienia minionej nocy, jeszcze przed chwilą tak żywe, bledną, a cień na korytarzu znika. Już zupełnie spokojny wchodzę do łazienki i odkręcam kurek z wodą. Mydelniczka, którą trzymam w ręku, wypada i z trzaskiem rozbija się o podłogę.

Robert Ulman wisi na sznurze, łączącym hak w suficie z grubą pętlą na jego szyi. Twarz stężała mu w upiornym grymasie, z oczu rozlewa się martwy blask. Skórę ma zsiniałą – musi nie żyć od co najmniej kilkunastu godzin.

Mój przyjaciel zabrał mnie w podróż po Wrocławie takim, jakim go widział. Pokazał mi miasto, które fascynowało go głębią, intrygowało niejednoznacznością, kusiło i zohydzało zarazem – doprowadziło do obłędu, by ostatecznie popchnąć do samobójstwa. Ostatni raz słyszę w myślach jego głos, który pyta: A co by było, gdybym to ja zamordował Erykę Kalt? A potem już tylko cisza…

Koniec

Komentarze

Brak komentarzy zazwyczaj oznacza, że nikomu nie chciało się przeczytać lub czytelnicy litościwie postanowili spuścić kurtynę milczenia, żeby nie wytykać i nie zniechęcać. W tym przypadku z pewnością nikomu się nie chciało, a wielka szkoda, bo jest to świetny tekst. Nie szafuję ocenami, ale tobie z czystym sumieniem daję mocną piątkę.

Sprawnie napisane, widać naturalną łatwość pisania i plastyczny, bogaty język. Miło też czytać kogoś, kto wie, co to jest przecinek, nie boi się go i wie, jak się nim posługiwać (bolączka obecnych czasów). ;)

Koniec lukru, teraz minusy.

Fabuła jest zdecydowanie przemyślana, jednak żałuję, że nie poprowadziłeś jej w sposób, który bardziej zaskoczy - już od drugiej notatki byłem przekonany, że to narrator jest prowadzony do "zamordowania Eryki Kalt", a od sceny w lokalu zyskałem pewność.

Scena zabójstwa. Moim zdaniem najsłabszy punkt opowiadania. Choć właściwie cały tekst jest prowadzony stylem z pogranicza jawy i snu (bardzo umiejętnie i fajnie zresztą), to ta scena jest mętna i niezbyt zrozumiała (czytałem ją trzy razy i nadal nie potrafię sobie wyobrazić tego, co opisałeś). Odniosłem wrażenie, że nie miałeś za bardzo pomysłu, jak w przekonywujący, racjonalny sposób pokazać ten ostatni krok - samo morderstwo, więc postawiłeś na marę senną, pełną niedopowiedzeń.

Podsumowując, bardzo mi się podobało i z przyjemnością przeczytam kolejne twoje opowiadania.

Pozdrawiam.

Bardzo dobre, w umiejętny sposób napisane opowiadanie. Przeczytałem z przyjemnością.

"podróż po Wrocławie" - zakłuło w oczy w końcówce. Opowiadanie niezłe, trochę przypomina mi jedno z opowiadań Szczepana Twardocha. Nie bardzo tylko rozumiem to przejście Elza->Eryka.

Dziękuję pięknie za komentarze: widać komuś się chciało i/albo opowiadanie w istocie nie jest strasznym gniotem.
Eferelin Rand: absolutnie w obydwu sprawach masz rację. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko tyle, że z elementu zaskoczenia z różnych względów zrezygnowałem na samym początku, nie zacząwszy jeszcze pisać. Stąd tak naprawdę już pierwszy akapit świadomie zdradza zakończenie. A nieudana scena finałowa miała być takim małym buntem kompozycyjnym: przeciwko typowym, bardzo rozbudowanym scenom finałowym. Najwyraźniej to nie wypaliło.
Bellatrix: lepsza "wędrówka po Wrocławie"? Co do pań bohaterek: jeśli założyć, że akcja rozgrywająca się w przeszłości, będąca czymś w rodzaju projekcji cząstki metafizycznej Roberta, kieruje się logiką zbliżoną do logiki snu, to pojawiające się narratorowi obrazy - szczególnie dziewczyny parającej się płatną miłością - nie muszą ze znaczeniami tych obrazów tworzyć funkcji. Jedna twarz nie musi należeć do jednej osoby. Kombinując w taki sposób, obrazowi dziewczyny domyślnie znanej Robertowi, obrazowi, który nawiedza narratora, mogłem bezkarnie przyporządkować dwa znaczenia: Erykę i Elzę.

ehem, do podróży to zastrzeżeń nie mam, tylko Wrocław się odmienia trochę inaczej, zdaje się :) "podróż po WrocłaWIU" a nie "Wrocławie" :)

faux pas ;)

Nowa Fantastyka