To miał być rutynowy lot ze statku na lotniskowiec. Pierwszy pilot helikoptera Paul Atreus i drugi pilot-sanitariusz Roby Kreutznaer przewozili lekko rannych. Ostatnia ewakuacja szpitala z wyspy dużym samolotem zakończyła się masakrą.
– Uważajcie! Ktoś widział bandytów w waszej okolicy – zabrzmiało w słuchawkach. – Gdzieś nam zginęli.
Helikopter nie leciał wysoko, ale pod nim przemknął dron zwiadowczy i to naddźwiękowo, co dało się stwierdzić, patrząc w jaki sposób wzbijał za sobą wodę na powierzchni oceanu.
– Zamelduj – rozkazał pierwszy pilot.
– Znalazł się – powiedział Roby, wybierając właściwy kanał łączności. – Potwierdzamy zwiadowczy dron bandytów, to znaczy Zjednoczonego Królestwa – poprawił się, miało być bardziej formalnie – chyba Iskierka, tak na to mówią.
– Dwa myśliwce bandytów, daleko, nisko, nie widzimy konfiguracji – wtrącił pierwszy pilot. – Nie zwracają na nas uwagi, lecą wszystkie jakby naszym kursem. Ile nam zostało? – spytał innym tonem.
– Niecałe sto kilometrów, trochę ponad pięćdziesiąt mil.
Nie minął kwadrans, kiedy zawyły w kabinie sygnały ostrzegawcze: „Radar wroga – Wrona”. Tak nazywały się myśliwce Zjednoczonego Królestwa. Wracał tylko jeden, tym razem włączył namierzanie.
– Nie wystrzelił rakiety! – Paul popatrzył na ekrany, trzymając palec na przycisku do zakłócania naprowadzenia.
– Może mu się skończyły? – mruknął Roby.
– Wyłącz anteny – rozkazał Paul. – Zaraz nam wysmaży elektronikę tym swoim radarem. Chce nam bilon w kieszeniach policzyć? Po co tak blisko…
Usłyszeli wystrzały z działek. Pilot natychmiast zatrzymał helikopter i gwałtownie obniżył pułap, myśliwiec przeszedł górą. Pociski minęły ich z daleka. Roby popatrzył na Paula z podziwem. Jednak to nie koniec. Teraz Wrona wykonywała manewr jak z podręcznika, z rozdziału „Zwalczanie śmigłowców za pomocą działka pokładowego”. Zaczynał się od zawrotu bojowego, przechodzącego płynnie w płytkie nurkowanie. Roby przypomniał sobie jak mu mówili na szkoleniach, że dzikusy są zacofane i nawet najnowsze myśliwce wciąż wyposażają w działka. Manewr nazywał się „nożyce”.
Pociski uderzyły w helikopter, chyba już pierwszy zabił Paula, któryś kolejny rozwalił jeden z dwóch silników. Roby poczuł ześlizg po opancerzonym oparciu fotela, było blisko. Potem jeszcze odłamki zabębniły po hełmie. Usłyszeli bang towarzyszący przekraczaniu bariery dźwięku. Bandyta odlatywał, wracał do domu.
„Jakaś wyspa, pięć mil, może dociągniemy”, pomyślał, gdy zobaczył na ekranie fragment mapy.
Ranni krzyczeli, też im się na pewno dostało. Roby popatrzył na zbiorniki paliwa, bardzo nie ciekły, czuł dym. Musiał zachować spokój.
Chciał nabrać wysokości, żeby w razie czego lądować autorotacją, ale ten jeden silnik ledwo dychał. Instalacja przeciwpożarowa jakoś nie umiała zdusić ognia w drugim. Roby rzucił okiem na wskaźniki „niby paliwo odcięte”.
– Przygotować się do ewakuacji! – wrzasnął. – Od razu jak dotkniemy ziemi!
Nie usłyszał żadnej artykułowanej odpowiedzi. Prowadził helikopter jak po sznurku, jak na symulacji. W ostatniej chwili położył go na bok, żeby spadające silniki nie uderzyły w zbiorniki paliwa, przelatując przez pasażerów. Prawie się udało.
Zdążył wyskoczyć i schować za grubszym drzewem. Wybuch rozrzucił szczątki, zabijając wszystkich w środku. Paul nie żył i tak.
We wraku Roby znalazł trochę narzędzi i dwie skrzynie. W jednej były racje żywnościowe. Przydadzą się. Żeby pochować ludzkie szczątki, musiał zastąpić spalony trzonek szpadla – suchym kijem. Każdemu się należy odrobina szacunku, nawet po śmierci.
Fred
Roby miał suchy prowiant na miesiąc, szpadel, siekierę, nóż i pistolet maszynowy. Oprócz tego, jeszcze jedną, zaplombowaną skrzynię, reszta się spaliła.
Od jasnożółtego, niemal białego piasku plaży ścianę dżungli oddzielał tylko rzadki zagajnik palm kokosowych. Na krzakach przysiadły kolorowe ptaki i ciekawie przyglądały się Robiemu. Wyraźnie człowiek nie kojarzył im się z niczym złym, po prostu takiego stwora nie widziały wcześniej.
„Woda będzie problemem”, pomyślał. „Trzy dni wytrzymam, a wcześniej mnie uratują. Nadałem wezwanie pomocy? Że ląduję awaryjnie? Czy tylko, że jesteśmy atakowani? Paul nadał! Na pewno!”.
Próbował rano spijać rosę z liści, ale mało tego było. Zauważył, że miejscowe ptaki jedzą owoce z krzewów. Nazrywał trochę, żeby je ususzyć.
Na drugiej skrzyni były plomby służby medycznej Floty Republiki i oznaczenia: „sprzęt elektroniczny”. Niby nie wolno tego otwierać bez rozkazu, ale Roby pomyślał, że w środku może znaleźć narzędzie łączności. Poza tym sam był medykiem i pilotem floty.
Nie mocował się z zamkiem długo, wystarczyło kilka uderzeń kamieniem. W środku był robot ratowniczy typu FR3 w wersji „d”, wraz z instrukcją. Konsoli sterowania nie włożyli. W pierwszej linijce napisali, żeby przed uruchomieniem naładować go z gniazdka i nie otwierać na siłę pokryw ogniw słonecznych. Helikopter już się nie dymił, ale nadzieja na to, że cokolwiek tam działa, na przykład któryś z generatorów elektrycznych, wydawała się naiwna.
„No to zaczynamy od otwierania na siłę pokryw ogniw słonecznych”, pomyślał.
Robot wydawał się martwy przez trzy dni. Roby był przekonany, że nic z tego, ale któregoś popołudnia przyjechał do niego na gąsienicach. Złożył pokrywy ogniw słonecznych i zapiszczał kodami diagnostycznymi.
„Jesteś zdrów i sprawny. Czekaj na pomoc.” – pojawiło się na wyświetlaczu.
Robot na chwilę znieruchomiał.
„Jesteś odwodniony, uzupełnij płyny, odstaw alkohol.”
„Skąd ja tu wezmę alkohol?”, pomyślał Roby.
Robot wyciągnął do niego chwytak i uparł się, żeby złapać go za palec.
„Natlenienie w normie. Odwodnienie, uzupełnij wodę i elektrolity”.
Prąd się skończył. Wystarczyło robotowi jeszcze energii, żeby rozłożyć pokrywy ogniw słonecznych.
Roby nazwał go Fred, bo „FR3d”. Roboty tego typu zazwyczaj były używane w rojach i służyły do poszukiwania ludzi w gruzowiskach, albo innych odosobnionych miejscach. Jeśli na wyspie są ludzie, Roby wiedział, że Fred ich znajdzie.
Następnego dnia robot włączył się wczesnym popołudniem. Fred chyba już zrozumiał, że użytkownik nie ma konsoli i musi wykorzystywać procesor sztucznej inteligencji do komunikacji z człowiekiem. Było to nieco przerażające, bo sprawiał wrażenie jakby sam sobie wyznaczał zadania. A z tego, co Roby wyczytał w instrukcji, potrafił wykonać eutanazję.
„Napij się. Wodospad w odległości 1 km i 230 m.”
– Skąd wiesz?
„Detekcja akustyczna sprawna. Poruszaj się za mną!”, pojawiło się na wyświetlaczu.
Fred pomknął w gąszcz. Wysokość robota nie przekraczała pół metra. Roby nie miał szans za nim nadążyć. Szedł z mozołem śladami gąsienic.
Robot trzymał w chwytaku pająka. Na widok Robiego wyświetlił „Jadowity”. Między drzewami widać było wodospad i małe jeziorko, z którego wypływał strumień.
„Woda zdatna do picia”, robot podjechał pod jeziorko.
„Woda zdatna do picia po przegotowaniu”, Fred wyświetlił po tym jak zanurzył gąsienicę w strumieniu.
Dopiero jak Roby skończył pić, zobaczył zrujnowany domek. Chciał wejść do środka.
„Jadowite, dużo”, Fred zastąpił mu drogę.
Domek był częściowo nadpalony i całkiem próchniejący. Jakby ktoś użył technologii nieprzystającej do klimatu wyspy. Obok jednak znajdowało się poletko, gdzie jeszcze wegetowała kukurydza i drzewa owocowe.
– Czy na wyspie są ludzie?
Robot powoli obrócił się w miejscu, zatrzymując co chwilę.
„1 znaleziony”, wyświetlił.
– Czy na wyspie są inni ludzie oprócz mnie?
„Brak detekcji.”
***
Fred, przy odpowiednim traktowaniu, był w stanie pracować nawet trzy godziny dziennie. Jego hak, służący oryginalnie do ciągnięcia noszy, pozwalał transportować chrust i owoce w uplecionym koszu. Zresztą do uprawy kukurydzy wystarczał zaostrzony kij, orać nie trzeba. Na temat zbioru suszonych owoców, które były jadalne dla ptaków, robot wyraził się jednoznacznie: „Trujące”.
Roby planował jakoś udomowić miejscowe kozy, ale mu całkiem nie szło. Był chłopakiem z miasta. Czasami miał wrażenie, że sobie z niego kpiły, pasąc się na jego poletku. Były na tyle zwinne, że nawet polując na nie, tylko marnowałby amunicję. Szybko się nauczyły uciekać i wracać jeśli go nie było.
Kiedyś na wakacjach widział jak się wyplata kapelusz z liści palmowych, ale jemu wyszła jakaś pokraczna czapka. Z innymi częściami garderoby nie poszło lepiej. Strój pilota nie nadawał się zupełnie do pracy na wyspie.
Przynajmniej zbudował sobie szałas. Użył blach wyciągniętych z wraku, liści i gałęzi. Na dachu upiął spadochron. Przyszło mu do głowy, że ma szansę przeżyć na tej wyspie, może nawet miesiąc, albo dwa.
Fri
Roby wylegiwał się po śniadaniu. Wydawało mu się, minął już prawie rok od katastrofy. Miał system liczenia dni i tygodni, ale nie był pewny czy nic nie pomylił. Teraz już nie musiał tyrać od świtu do nocy, żeby przeżyć.
Fred podjechał i zwrócił na siebie uwagę wypiskując kody diagnostyczne. Na wyświetlaczu pojawił się napis: „latadło ZK, klasy 500”.
Roby zdążył ubrać się w kombinezon pilota, przypasać pistolet maszynowy. Sprawdził czy nóż dobrze wychodzi z pochwy, zanim je usłyszał. Latadło klasy 500 przy lądowaniu wyglądało i brzmiało, jakby rozpaczliwie walczyło o utrzymanie się w powietrzu. Skrył się w zaroślach, obserwował. Nie uważał tego za mądre, ale to byli pierwsi ludzie, jakich zobaczył od roku. Co z tego, że wróg.
Cztery rachityczne skrzydła, dwa z przodu i dwa z tyłu, zakończone były obracanym napędem wentylatorowym. Wyglądało koszmarnie. Piloci ze Zjednoczonego Królestwa, czyli dzikusy, wylądowali na płaskim, skalistym fragmencie wyspy. Musieli znać to miejsce. Innego nie było, a Roby przez rok zdążył zwiedzić cały brzeg.
Otworzyła się rampa, z wnętrza pierwsza wyszła drobna dziewczyna w kwiecistej sukience z torebką na ramieniu. Ani hełm desantu, ani buty taktyczne nie pasowały do wyglądu turystki z Republiki. Dała gestem znak i pojawili się pozostali: dwóch pilotów, czterech skutych więźniów i łowca.
Rody słyszał o nich. Ten łowca był ubrany jak turysta, tym razem ze Zjednoczonego Królestwa. Do tego kamuflażu nie pasowała zawieszona na szyi odznaka, pas i karabinek szturmowy w rękach.
Piloci siedzieli i się nudzili, Roby słyszał ich rozmowę, dziewczyna gapiła się w swój komunikator i tylko z rzadka rozglądała po zaroślach. Łowca pilnował więźniów, kiedy budowali z gałęzi szubienicę. Przy pasie miał zawieszony pejcz, ale głównie walił kolbą, żeby poganiać ich do pracy.
– Długo jeszcze? – spytała dziewczyna bardzo głośno.
Roby postanowił działać. Wymyślił, że jak zastrzeli łowcę, to więźniowie uciekną. Nikt ich nie znajdzie w zaroślach. Będzie miał towarzystwo i pomoc.
Udało się, ale nie do końca. Łowca został trafiony. Więźniowie rzucili się do ucieczki, ale zginęli, zastrzeleni przez dziewczynę z małego pistoletu. Piloci pruli z miotaczy jonowych w to miejsce, gdzie stał. Dziewczyna ruszyła w zarośla.
Gdyby to były normalne pistolety, już by nie żył. Ładunki jonowe z broni pilotów zapalały liście i drobne gałęzie, grubsze pękały w drzazgi, a w pniach pojawiały się głębokie dziury, ale nic nie przelatywało przez zarośla. Roby trochę zrozumiał, dlaczego w Republice uważa się te miotacze za bezużyteczne zabawki. Wyglądało to bardzo widowiskowo, ale wystarczyło się skryć kilka metrów głębiej. Dawno by im się już skończyła amunicja, gdyby to były normalne pistolety.
Zobaczył dziewczynę, strzelił, potem znowu. Za którymś razem był pewny, że trafił w coś różowego. Ona strzeliła do niego tylko raz, chybiła o kilka centymetrów obok jego ramienia. Nie słyszał jej, ale czuł perfumy. Kiedy skończyłby normalnie zmianę na lotniskowcu, miało być go stać na takie dla żony. Słyszał strzały jonowe gdzieś dalej i zaraz potem odlatujące latadło.
Kopnięcie w łokieć wybiło mu pistolet z dłoni. Postanowił skrócić dystans, żeby wykorzystać swój ciężar w walce z drobną dziewczyną. Cięcie nad brwiami, krew zalała mu oczy, padł na wznak. Dziewczyna trzymała but na jego krtani.
– Jestem najlepsza z najlepszych, z najlepszych, z najlepszych – powiedziała.
Pewnie wypadałoby powiedzieć: „miło mi” albo „jestem zaszczycony”, ale zupełnie inne słowa cisnęły mu się na usta. Najbardziej chciałby zaczerpnąć oddechu.
Trzymała jego własny nóż w dwóch palcach, musiała mu go wyjąć z pochwy przy próbie walki w zwarciu. Teraz rzuciła, wbił się w ziemię, tuż obok jego ucha.
– Chcesz spróbować jeszcze raz? – spytała. – Tym razem ty weźmiesz nóż, a ja zdejmę hełm. Czy się poddajesz? – Lekko zmniejszyła nacisk na krtań.
– Poddaję się!
Robiemu coś strasznie nie pasowało. Dziewczyna mówiła z akcentem jakby urodziła się w Brukseli, a całe życie mieszkała w Paryżu. Zupełnie nie tak, jak ludzie ze Zjednoczonego Królestwa.
– No to zdobyłam niewolnika. – Ucieszyła się. – Będziesz się nazywał Fri, bo jest piątek, a w Republice, tkwiącej wciąż w oparach mistycyzmu, kiedyś nazywano go dniem Frei.
Pomogła mu wstać, była bardzo uradowana. Rozpięła pasek przytrzymujący hełm.
– Żaden z żołnierzy Republiki nie przeżył do tej pory spotkania ze mną. A muszę trochę oszczędzać na przyszłość. Kim jesteś?
– Nazywam się Robinson „Roby” Kreutznaer, sierżant…
– Nazywasz się Fri. – Pogroziła mu palcem. – Musisz uważać, co pani do ciebie mówi. Jesteś pilotem, nie umiesz się bić, strzelasz słabo…
– Jestem medykiem! – Udało mu się oczyścić kaszlnięciami gardło na tyle, żeby powiedzieć nieco głośniej.
– Jak ten, który torturował jej wysokość księżniczkę Nabilę?
– Nic o tym nie wiem. Transportowaliśmy rannych, myśliwiec… – przerwał, widząc, że dziewczyna przestała słuchać. – Jak się nazywasz, pani?
– Może mam ci się zameldować, niewolniku? – zakpiła. – Trzeba było uważać. Jestem najlepsza z najlepszych, z najlepszych, z najlepszych. Urodziłam się w najlepszej hodowli, z najlepszych genów, wybrano mnie jako najlepszą i przeszłam najlepsze przeszkolenie.
– To zaszczyt! – powiedział Roby, nie zauważyła ironii.
Naprawdę się przeraził. A dziewczyna przedstawiała się dalej.
– Daleki zwiad desantu floty ich królewskich mości, chorąży Flora Isirova, pochodzę z hodowli na Isiro. Mówią na mnie Kwiatek, ale dla ciebie jestem „pani”, niewolniku.
– Chodzisz w sukience, pani? – zapytał, bo nie wiedział, co ma powiedzieć, a cieszył się rozmową z człowiekiem.
Na żołnierzy desantu w samym Zjednoczonym Królestwie mówili rzeźnicy. Głównie kojarzyli się Robiemu z pstrokatymi mundurami w nieregularne wielokąty i nożami z szerokimi ostrzami. Starał sobie nie przypominać listy zbrodni wojennych, które przypisywano tej formacji w informacjach medialnych.
– Drugą sukienkę mam w domu – pochwaliła się. – Coś mi wizjer szwankuje. – Zdjęła hełm i odwróciła.
– A gdzie jest ten dom? – zainteresował się.
– Teraz na niszczycielu Bernikla. Poprzednio okręt desantowy Oślizgła, wcześniej Niezwyciężony…
– Oślizgła?
– Na Obrzydliwą miałam za małe doświadczenie bojowe – wyjaśniła Kwiatek tonem, jakby to było jasne. – Wracamy do domu!
W torebce miała zgrabny złoty pistolecik, zapalniczkę, fajeczkę, trochę kosmetyków i komunikator.
– Przestrzeliłeś mi łączność, niewolniku! – powiedziała z mieszaniną podziwu i oburzenia. – No to nie wiem, jak wrócimy do domu.
Różowa torebka została przestrzelona na wylot i komunikator – rozwalony.
Łowcy, pilotów ani latadła nie było. Nawet śladów po kołach nie dało się zauważyć. Ujrzeli tylko ciała więźniów. Zostały ułożone jedne na drugim i popalone strzałami jonowymi.
– Przylecą po ciebie? – spytał Roby z nadzieją.
– Nie! – Wzruszyła ramionami. – Jestem zwiadowcą. Nie słuchasz, niewolniku! Zwiadowca wraca sam, albo wzywa transport, jeśli jest bezpiecznie. Jak się nie odzywa, to zginął albo się ukrywa. Czego nie rozumiesz, niewolniku? Nikt nie szuka zaginionego zwiadowcy!
***
Dzieliła zwierzęta na jadalne i niejadalne. Wśród tych ostatnich istotną grupę stanowiły jadalne po upieczeniu.
– Wąż – szepnęła w środku nocy, chwytając za nóż.
– Pełźnie tu? – Roby się przeraził, to była ich druga noc razem na wyspie.
– Ucieka!
Po upieczeniu zjedli go na śniadanie. Robot uznał, że jest jadalny.
– Wąż jest dobry! – pochwaliła. – Jak jadowity, to tylko trzeba dalej łeb ciąć.
Fred bał się Kwiatka. Bawiła się tak, że podchodziła do niego pod wiatr i waliła go w obudowę. Mimo czujników akustycznych i chemicznych, dawała radę go często zaskoczyć.
Okazało się, że na wyspie są dziki. Stukilogramowy zapas mięsa przekraczał możliwość uciągu robota. Musieli budować płozy.
Większość jadowitych zwierząt po upieczeniu była jadalna. Z tak postawioną przez Kwiatka tezą Fred się zgadzał. Uparła się, żeby pozwiedzać opuszczone i zrujnowane domostwo.
– Zostałam przeszkolona do europejskiego teatru działań. Jakbym nie miała robota, moglibyśmy się potruć.
– To mój robot, z Republiki – wypsnęło się Robiemu.
– Jak cię wzięłam do niewoli, to już mój, niewolniku.
Dla Robiego Kwiatek była połączeniem dziecięcej naiwności, nerwicy natręctw i zespołu stresu pola walki. Nigdy nie jadła, siedząc na ziemi, jeśli wcześniej nie założyła hełmu na głowę. Tłumaczyła się, że jej chłopak zginął trafiony odłamkiem. Ten sam, który na ich pierwszą rocznicę sprezentował jej ten pozłacany pistolecik, mieszczący się w torebce „modnej u wroga”.
– Jaki masz problem z rodzicami? – spytała Robiego któregoś dnia. – W ogóle o nich nie gadasz.
Noc zapadała szybko. Mieli zwyczaj palić ognisko na plaży. Może ktoś zauważy.
– Oni nie chcieli, żebym został medykiem, żebym się zaciągnął, ani żebym się żenił.
– Dziwne – stwierdziła. – A kim są?
– Żyją z zasiłku…
– U nas w Królestwie też są bezrobotni – pochwaliła się wiedzą. – Z łaski króla żyją w obozach pracy, żeby nie umarli z głodu… – zmieniła temat. – A twoja żona?
– Moja żona chciała żebym studiował i miał pracę…
– To dla spódniczki porzuciłeś rodzinną tradycję? – zakpiła Kwiatek.
– A ty znasz swoich rodziców, pani? – Roby poczuł się urażony.
– Jestem z hodowli, mówiłam ci, niewolniku. Każdy z hodowli myśli, że jego matką jest jakaś arystokratka, która musiała odbyć rok ciężkich robót za swoje grzeszki…
– To kto cię wychował?
– Mateczka…
– Bawiłaś się lalkami, pani?
– Pomagałam mateczce z młodszymi dziećmi, jak wszyscy. Zanim się zakwalifikowałam do klasy wojskowej, a potem tylko w wakacje. – Chyba nie zrozumiała pytania.
– A kto to jest mateczka?
– Mateczka to mateczka! – Kwiatkowi znudziła się rozmowa o dzieciństwie przed szkołą kadetów.
***
Tym razem Fred podjechał na gąsienicach do Kwiatka. Siedziała na skraju plaży i obserwowała horyzont.
„Może statek się zjawi”, myślała.
Na wyświetlaczu pojawił się napis: „samolot ZK, Wrona”.
– Niewolniku! – zawołała. – Twój pistolet, szybko! Jaki pułap – wydarła się do Freda, ale nie zrozumiał pytania.
Wystrzeliła całą serię w kierunku myśliwca. Leciał nisko. Zauważył, bo zawrócił, płytko zanurkował. W miejscu, gdzie leżał wrak śmigłowca, powstał nowy krater po bombie, a szczątki przestały przypominać cokolwiek. Odleciał z pewnością w poczuciu dobrze wykonanego zadania.
Piraci
Nad wyspą rzadko coś przelatywało, a jeszcze rzadziej przepływało w pobliżu. Zobaczenie czegoś na horyzoncie było pewnego rodzaju świętem. Przeglądając dokumenty w porzuconym domu, doszli do wniosku, że wyspa jest prywatna i należy do raczej zmarłego obywatela Republiki. Spadkobierca pewnie się nie interesował jej losem.
Pracowali przy uprawach, jak przyjechał Fred. Zapiszczał jakoś niemrawo i pokazał napis: „Piraci”.
– Skąd on to wie, niewolniku? – oburzyła się Kwiatek. – Statek to statek! Nawet typu nie rozpoznał.
– Może właśnie dlatego. – Od pewnego czasu Roby używał formy „pani” coraz rzadziej.
– Chodźmy na plażę! – poleciła.
– To może się ubierz, pani.
– Dobra myśl. Ty też.
Mieli jeden pistolet maszynowy bez amunicji i ten malutki, samopowtarzalny z dwoma nabojami. Jeden w komorze, drugi w magazynku, kolejny raz sprawdziła Kwiatek.
***
Piraci dostrzegli ich z daleka, ale i tak planowali na tę wyspę wysłać ponton.
– Ręce do góry, niewolniku! Wysoko – poleciła i zrobiła to samo. – Teraz udajesz, że ty mnie wziąłeś do niewoli. To są wasi piraci.
– Skąd wiesz?
– Wiem. Jestem zwiadowcą, Fri.
– Republika nie wynajmuje piratów…
Nie odpowiedziała, przyglądała się czterem facetom wysiadającym z pontonu. Spory statek miał z przodu małe działko, a z tyłu lądowisko dla śmigłowca.
– Sierżant służby medycznej floty republiki pilot-sanitariusz Robinson Kreutznaer – przedstawił się. – Jesteście na terenie Republiki!
– Służka admirała – poprawiła się Kwiatek – admirałowej Wang, choć pod admirałem też służyłam. Proszę o azyl! Nazywam się Flora Isirova, z hodowli, panie.
Roby wcześniej słyszał akcent ze stolicy Zjednoczonego Królestwa, ale tak strasznego jeszcze nie.
***
Nie musieli długo czekać aż przyleci helikopter i przywiezie na statek piracki regularnych żołnierzy.
– Rok samotnie na wyspie i rok z dzikuską – oficer Republiki popatrzył w dane.
– A co z nią? – Roby zapytał, wskazując na Kwiatka, która stała skuta kajdankami.
– Ona nie jest służką, udaje – powiedział oficer. – Zakochałeś się? Macie żonę sierżancie. To zwiadowca, czuję po zapachu. – Demonstracyjnie pociągnął nosem.
– Panie, mam fajeczkę, żołnierzom nie wolno. Macie trochę zioła, panie? Rok nie miałam w ustach… – zamilkła.
Oficer się zastanowił, zajrzał jeszcze raz do jej torebki.
– Mnie przekonała – zwrócił się do piratów. – Możecie ją sobie wziąć, przynajmniej na razie…
– Panie oficyjerze – powiedział z galanterią jeden z piratów, odpinając Kwiatkowi kajdanki. – Może by pan zechciał pierwszy?
– Ja rok nie miałam innego niż ten pan. – Wskazała brodą swojego „niewolnika”, rozcierając nadgarstki. – Ja po dobroci. Może prysznic wezmę? Ogolić się gdzieś? Ja nie dzikuska…
– Będzie nieszczęście – powiedział Roby, ale nikt go nie słuchał.
Wyszła spod prysznica. Wycierała włosy.
– A coś ty taka niewytatuowana – spytał znowu podejrzliwie ten oficer, który miał być pierwszy – jak na służkę?
– Bom świeża i prawie dziewica, panie.
Nie skończyła wycierać włosów, ale zaczęła zabijać. Oficer był pierwszy, skręciła mu kark. Z pistoletu zabranego z jego kabury zastrzeliła następnych dwóch. Trzeci, odważny pirat, rzucił się na nią ze stołkiem. Nie zdołała mu zmiażdżyć krtani piętą, gdy go przewróciła, musiała znowu strzelić. Stołek się przydał, rzuciła nim, żeby nie zatrzasnęli drzwi. Poszła do innych pomieszczeń.
– Poczekaj na mnie i bądź grzeczny, Fri.
Roby słyszał pojedyncze strzały, potem krótkie serie z karabinka. Kwiatek wróciła, niosąc brudną szmatę. Wyprostowała ją i się w nią ubrała. Karabinek odłożyła na stół.
– To mundur z brygady obrony terytorialnej „Verde”. – Pokazała napis na piersi z dumą, ale brzmiało jakby się tłumaczyła. – Kiedyś tam służyłam, gdy mój pułk rozbiła piechota morska Republiki. Ale to była zbieranina, niewolniku. Dowódcą plutonu był nauczyciel, a najlepszym strzelcem…
– Gdzie są wszyscy? – przerwał z niepokojem Roby tę gadaninę.
– Schronili się w maszynowni, zamknęłam ich. Włączyłam instalację CO₂. Pewnie nie żyją. Nie przejmuj się pożarem. Wodę spuściłam do zęzy, nie zgaśnie.
Roby wyobraził sobie ludzi zamkniętych w maszynowni. Słyszą syk dwutlenku węgla z instalacji przeciwpożarowej, zaraz nie będą mieli czym oddychać, a nie mogą wyjść. Obawiał się, że teraz ten obraz stanie się gościem jego nocnych koszmarów.
Poszedł za Kwiatkiem. Na korytarzu było już pełno dymu, migały lamki sygnalizacyjne. Z tryskaczy tylko smętnie kapało. Prowadziła go pewnie na pokład startowy do śmigłowca.
– Umiesz to pilotować? – upewniła się.
– A wiesz dokąd? Helikopter ma mały zasięg…
– A nie taki jak latadło klasy 1000?
– Nie ten – z narastającym przerażeniem odpowiedział.
– Leć!
Wystartowali. Roby zauważył, że wyszedł z wprawy. Z pamięci podała mu kurs.
– To pełne morze, zginiemy!
– Na chwałę króla! – powiedziała chichocząc. – Leć, niewolniku!
W transponder wbiła kod, ale siedmiocyfrowy, niepodobny do niczego mu znanego.
– Chcesz powiedzieć, że macie u nas swoje wtyczki? – dopytał się Roby.
– Nie, tylko wy macie dziury w waszym systemie transponderowym. – Kwiatek wzruszyła ramionami. – Możesz podać swoim kod, że zostałeś porwany. Ja mam na dzisiaj dosyć zabijania. Pilot myśliwca się ucieszy…
– Nie męczą cię koszmary?
– Pani! Tytułuj mnie: „pani”! – wydarła się i odpowiedziała spokojniej: – Jak tylko zamknę oczy, pamiętam twarz mojego chłopaka. Po wybuchu waszego pocisku dostał w głowę odłamkiem. Był strzelcem u mnie w drużynie. To było nasze ostatnie śniadanie. Widziałam, jak gaśnie w nim świadomość. Potem jeszcze przewieźli go na kontynent. To nie koszmar?
Odpięła się od fotela i poszła do tyłu helikoptera. Roby pomyślał, że chce się uspokoić w samotności. Znalazła nóż desantowy ze Zjednoczonego Królestwa, wróciła na miejsce drugiego pilota. Pocałowała jelec.
– Mój nóż jest ostry i piękny – wydeklamowała – taki sam jak tysiące innych, ale ten jest mój.
– Naprawdę twój, pani?
– Ma inny numer seryjny, ale teraz mój. Taki sam – odpowiedziała i rozejrzała się. – Jest tu coś do żarcia?
Nie było, znalazła tylko kilka butelek z wodą. Z nudów rozłożyła karabinek i zmontowała z powrotem.
Zawyły sygnały ostrzegawcze: „Radar wroga – Wrona”.
– Ptaszek – ucieszyła się Kwiatek. – Leć za nim.
– Nie dogonię go – powiedział, zanim usłyszeli bang towarzyszący przejściu bariery dźwięku przez myśliwiec.
– Jego kursem, lepiej sobie wbij w autopilota, o tu. – Pokazała.
Znowu zawył sygnał ostrzegawczy: „Radar wroga – Wrona”.
– Przygotuj się do lądowania – powiedziała i wbiła kolejny kod w transponder. – Masz złą identyfikację. To fregata albo korweta, bo nie niszczyciel. – Pokazała przez okno. – Wylądujesz na tym? Czy skaczemy do wody?
Korweta miała jednolicie szary kolor, dopiero jak się podleciało bliżej, dało się zauważyć misterny wzór z granatowych linii, namalowany na tym tle. Wydawała się bezludna, śledziły ich tylko lufy działek obrony bezpośredniej okrętu. Wylądowali.
Ledwo wyskoczyli z helikoptera na pokład lotniczy, z hangaru wybiegła szóstka marynarzy.
– Desant floty, zwiadowca – zawołała Kwiatek. – Kod identyfikacyjny – i wywrzeszczała numer, przekrzykując łomot wirnika.
– Jest tam coś? – spytał mat.
– Nie!
Zepchnęli śmigłowiec do wody, bo zaraz lądowało latadło klasy 1000. Roby widział je z bliska pierwszy raz w życiu. Wydawało się, że jak urośnie, to zostanie samolotem: pękaty kadłub nośny, niewielkie trójkątne skrzydła i statecznik pionowy na ogonie. Zamocowane z tyłu kadłuba silniki turbowentylatorowe były ustawione teraz pionowo. Ich ciąg równoważył trzeci z przodu. Roby chciał popatrzeć jak to wyląduje i będą podłączać przewody odzysku wodoru.
– Chodź głębiej, bo nas zdmuchnie! – Kwiatek pociągnęła go za kołnierz do środka.
Korweta nie miała namalowanej na burcie nazwy ani żadnych oznaczeń. Tylko na małej tabliczce w hangarze Roby zauważył napis „Szpieg 13” i kilka dat.
***
Dali im się przebrać. Kwiatek miała na sobie teraz mundur desantu i miotacz jonowy przy pasie. Roby zauważył, że na kokardce, którą spięła włosy, widniała trupia czaszka. Oznaczenia stopnia sobie chyba sama narysowała na kołnierzu kredką. Mundur był zupełnie niedopasowany, zarówno za duży, jak i za mały.
Przed wieczorem wsiedli do latadła, też klasy 1000. Roby był coraz bardziej podekscytowany, ale również przerażony. Przypomniały mu się wszystkie filmy i reportaże o losie niewolników w Zjednoczonym Królestwie. Nawet obywatele trzeciej kategorii to podludzie, ale wciąż ludzie. Niewolnik jest towarem, rzeczą.
Dziesięć osób siedziało na krzesełkach przy oknach, wszystkie miejsca zajęte, pośrodku – zamocowany do szyn kontener.
– Kazałam cię nie krępować – powiedziała Kwiatek przed startem. – Wywiń jakiś numer, a osobiście ci złamię rękę. A, i zapnij pas.
– Wodór odłączony – krzyknął jakiś marynarz zanim zamknęła się rampa. – Jesteście wolni.
Latadło z mozołem i wśród gwizdu silników uniosło się nad pokład i przesunęło nad wodę. Potem wystrzeliło w górę jak korek na powierzchnię wody. Roby poczuł zmianę ciśnienia w uszach. Teraz leciało się jak rejsowym samolotem.
– Zrób mi drinka, niewolniku. Jestem tu najstarsza stopniem. – Rozejrzała się. – To latadło floty, ale za tą klapką jest barek. – Pokazała palcem.
Podała mu nazwy drinków, ale nic mu nie mówiły.
– Sama sobie zrobię, barbarzyńco!
– Zasięg latadła klasy 1000 to tysiąc kilometrów, pani?
– Maksymalny – pasażerowie odpowiedzieli niemal chórem.
– Nie dolecimy do lądu! – zauważył Roby.
– To zginiemy na chwałę króla – powiedział jeden bosman i wszyscy zaczęli się śmiać, a najbardziej Kwiatek.
Przez okienko z daleka zobaczył inne latadło klasy 1000, ale bez rampy z tyłu. Wysunęło coś, co na pierwszy rzut oka skojarzyło się z żądłem.
– Tankowanie w powietrzu? – zdziwił się bosman. – Nie wiedziałem, że pani chorąży to taka szycha.
– To nie dla mnie, panie bosman – Kwiatek odpowiedziała bez przekonania. – Pewnie im chodzi o mojego niewolnika.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Z kabiny wyszedł pilot.
– A to nie moja sprawka… – chciała tłumaczyć.
– Kto to pilotuje? – Roby zajrzał przez otwarte drzwi do pustego kokpitu.
– Przepraszam, to mój niewolnik, jeszcze świeży. Umie kierować śmigłowcem – pochwaliła się – i medyk.
– Nie widzisz, że tankujemy? – zdziwił się pilot. – Tamten kieruje całym zespołem, trochę potrwa, niewolniku.
– Poza tym latadło klasy 1000 lata samo – wyjaśniła Kwiatek. – Nawet samo ląduje.
Pilot sprawiał wrażenie, że się obraził. Wrócił do kabiny.
***
Po jeszcze jednym tankowaniu, wylądowali w bazie. Było ciemno.
– Chorąży desantu floty Flora Isirova plus jeden barbarzyński niewolnik – zameldowała się przed oficerem – moja zdobycz wojenna.
– Widzę, że zabezpieczenie zmieniło się w ćwiczenie z przetrwania, a to w akcję bojową?
– Tak jest, panie kapitanie.
– Pan Robinson Kreutznaer jest na liście przeznaczonych do wymiany jeńców. Dostanie pani ryczałt…
– To pilot i medyk, a dostanę ryczałt jak za jakiegoś byle gnoja… – jęknęła, ale dodała – panie kapitanie.
– Proszę się doprowadzić do porządku, pani chorąży – zwrócił jej uwagę kapitan. – Mam nadzieję, że żaden bezpiecznik pani nie wyleciał.
– Tak jest! Nie, panie kapitanie!
Akcent z centralnych rejonów Republiki kompletnie nie pasował do wypowiadanych słów. Roby uznałby to nawet za element komiczny, ale niekoniecznie teraz, będąc w środku bazy Północnego Atlantyku królewskiej floty.
– Jest rozkaz promocji oficerskiej dla pani, ale rok szkolenia będzie musiała pani odbębnić, jako instruktor. Jak wszyscy!
– Tak jest! – powiedziała znowu z jękiem zawodu.
Epilog
Roby po terapii stresu pourazowego i po serii idiotycznych rozmów z oficerami wywiadu Republiki dostał rentę jako niezdolny do służby. Przystał do tych, którzy uważali, że ze Zjednoczonym Królestwem należy unormować stosunki i zakończyć wieczną wojnę. Pogodził się z rodzicami. Jako rencista, pędził tryb życia zgodny z ich oczekiwaniami.
Będąc z kolegami w Paryżu, zobaczył Kwiatka z rodziną. Ubrana była w modną sukienkę, miała fioletową małą torebkę na ramieniu. Mógł się założyć, że w środku trzymała złoty pistolecik.
Chciał do niej podejść, ale jakoś mu zniknęła. Nikomu nic nie powiedział.
***
Spotkali się jeszcze raz. Kwiatek była na emeryturze. Umówili się w górskim schronisku w Pirenejach. Tu biegła nowa granica Zjednoczonego Królestwa z Republiką. Wreszcie podpisano pokój.
Pani Flora wyglądała tak samo jak kiedyś, tylko była stara. Roby uświadomił sobie nagle, że ma jeszcze więcej lat niż ona.
– Dobrze wyglądasz, były niewolniku – powiedziała mu na dzień dobry, zdejmując rękawice. – Fri!
– Ty też, była pani – zaśmiał się. – Jesteś arystokratką? – Zobaczył charakterystyczny pierścień na jej dłoni.
– Byłam nawet hrabiną, ale pan hrabia okazał się nie być mnie godny. – Wzruszyła ramionami tak samo, jak zapamiętał z dawnych czasów. – Zostałam mianowana Tajnym Radcą. – Puknęła w pierścień. – To niby arystokracja, ale nie dziedziczna. W ogóle to jestem pułkownikiem sztabowym, dostałam awans, kiedy szłam na emeryturę.
– I doradzasz królowi?
– Ostatnio mu mówiłam, że teraz mamy Paryż w zasięgu Wron i to bez tankowania w powietrzu, w obie strony. To wielki sukces jego królewskiej mości. Czyli bardziej jestem takim pochlebcą. A latadło klasy 1000 w jedną stronę. – Przerwę w gadaniu zrobiła sobie tylko na zamawianie jedzenia, klikając na ekranie, wbudowanym w stół. – Dzięki temu bujam się do Stolicy za darmo kiedy zechcę. Chcesz coś?
Dopiero teraz Robinson nagle zrozumiał co znaczy granica „Pokoju i Miłości”. Takie motto widniało na szarfie osobistego herbu króla. Pokój tym, co się poddali, a miłość wobec bezwzględnych wykonawców rozkazów.