- Opowiadanie: Radek - Robinson i Kwiatek

Robinson i Kwiatek

Opo­wia­da­nie za­czy­na się w cza­sie „Bajki nie dla dzie­ci” i koń­czy parę lat póź­niej, ale długo przed „Błę­dem de­ge­ne­ra­cji”. Nie ma ści­słych po­wią­zań fa­bu­lar­nych.

Pilot he­li­kop­te­ra me­dycz­ne­go roz­bi­ja się na bez­lud­nej wy­spie. Musi po­cho­wać swo­ich to­wa­rzy­szy, szczę­śli­wie nie jest sam.  Jego nie­oce­nio­ny po­moc­nik na­zy­wa się Fred. Nie cze­piaj­my się go, że nie jest czło­wie­kiem.

Potem na wy­spie po­ja­wia­ją się dzi­ku­sy i chcą się na­wza­jem mor­do­wać. Ucie­ka­ją, ale jed­ne­go zo­sta­wia­ją.

Jeśli ta opo­wieść wy­da­je się zna­jo­ma, to może nie być przy­pa­dek.

 

Ogromnie dziękuję betującym. Bez Was tego by się czytać nie dało!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Robinson i Kwiatek

To miał być ru­ty­no­wy lot ze stat­ku na lot­ni­sko­wiec. Pierw­szy pilot he­li­kop­te­ra Paul Atreus i drugi pi­lot-sa­ni­ta­riusz Roby Kreut­zna­er przewozili lekko rannych. Ostat­nia ewa­ku­acja szpi­ta­la z wyspy dużym sa­mo­lo­tem za­koń­czy­ła się ma­sa­krą.

– Uwa­żaj­cie! Ktoś wi­dział ban­dy­tów w wa­szej oko­li­cy – za­brzmia­ło w słu­chaw­kach. – Gdzieś nam zgi­nę­li.

He­li­kop­ter nie le­ciał wy­so­ko, ale pod nim prze­mknął dron zwia­dow­czy i to nad­dźwię­ko­wo, co dało się stwier­dzić, pa­trząc w jaki spo­sób wzbi­jał za sobą wodę na po­wierzch­ni oce­anu.

– Za­mel­duj – roz­ka­zał pierw­szy pilot.

– Zna­lazł się – po­wie­dział Roby, wy­bie­ra­jąc wła­ści­wy kanał łącz­no­ści. – Po­twier­dza­my zwia­dow­czy dron ban­dy­tów, to znaczy Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa – po­pra­wił się, miało być bar­dziej for­mal­nie – chyba Iskier­ka, tak na to mówią.

– Dwa my­śliw­ce ban­dy­tów, da­le­ko, nisko, nie wi­dzi­my kon­fi­gu­ra­cji – wtrą­cił pierw­szy pilot. – Nie zwra­ca­ją na nas uwagi, lecą wszyst­kie jakby na­szym kur­sem. Ile nam zo­sta­ło? – spy­tał innym tonem.

– Nie­ca­łe sto ki­lo­me­trów, tro­chę ponad pięć­dzie­siąt mil.

Nie minął kwa­drans, kiedy za­wy­ły w ka­bi­nie sy­gna­ły ostrze­gaw­cze: „Radar wroga – Wrona”. Tak na­zy­wa­ły się my­śliw­ce Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa. Wra­cał tylko jeden, tym razem włą­czył na­mie­rza­nie.

– Nie wy­strze­lił ra­kie­ty! – Paul po­pa­trzył na ekra­ny, trzy­ma­jąc palec na przy­ci­sku do za­kłó­ca­nia na­pro­wa­dze­nia.

– Może mu się skoń­czy­ły? – mruk­nął Roby.

– Wy­łącz an­te­ny – roz­ka­zał Paul. – Zaraz nam wy­sma­ży elek­tro­ni­kę tym swoim ra­da­rem. Chce nam bilon w kie­sze­niach po­li­czyć? Po co tak bli­sko…

Usły­sze­li wy­strza­ły z dzia­łek. Pilot na­tych­miast za­trzy­mał he­li­kop­ter i gwał­tow­nie ob­ni­żył pułap, my­śli­wiec prze­szedł górą. Po­ci­ski mi­nę­ły ich z da­le­ka. Roby po­pa­trzył na Paula z po­dzi­wem. Jed­nak to nie ko­niec. Teraz Wrona wy­ko­ny­wa­ła ma­newr jak z pod­ręcz­ni­ka, z roz­dzia­łu „Zwal­cza­nie śmi­głow­ców za po­mo­cą dział­ka po­kła­do­we­go”. Za­czy­nał się od za­wro­tu bo­jo­we­go, prze­cho­dzą­ce­go płyn­nie w płyt­kie nur­ko­wa­nie. Roby przy­po­mniał sobie jak mu mó­wi­li na szko­le­niach, że dzi­ku­sy są za­co­fa­ne i nawet naj­now­sze my­śliw­ce wciąż wy­po­sa­ża­ją w dział­ka. Ma­newr na­zy­wał się „no­ży­ce”.

Po­ci­ski ude­rzy­ły w he­li­kop­ter, chyba już pierw­szy zabił Paula, któ­ryś ko­lej­ny roz­wa­lił jeden z dwóch sil­ników. Roby po­czuł ze­ślizg po opan­ce­rzo­nym opar­ciu fo­te­la, było bli­sko. Potem jesz­cze odłam­ki za­bęb­ni­ły po heł­mie. Usły­sze­li bang to­wa­rzy­szą­cy prze­kra­cza­niu ba­rie­ry dźwię­ku. Ban­dy­ta od­la­ty­wał, wra­cał do domu.

„Jakaś wyspa, pięć mil, może do­cią­gnie­my”, po­my­ślał, gdy zo­ba­czył na ekra­nie frag­ment mapy.

Ranni krzyczeli, też im się na pewno do­sta­ło. Roby po­pa­trzył na zbior­ni­ki pa­li­wa, bar­dzo nie cie­kły, czuł dym. Mu­siał za­cho­wać spo­kój.

Chciał na­brać wy­so­ko­ści, żeby w razie czego lą­do­wać au­to­ro­ta­cją, ale ten jeden sil­nik ledwo dy­chał. In­sta­la­cja prze­ciw­po­ża­ro­wa jakoś nie umia­ła zdu­sić ognia w dru­gim. Roby rzu­cił okiem na wskaź­ni­ki „niby pa­li­wo od­cię­te”.

– Przy­go­to­wać się do ewa­ku­acji! – wrza­snął. – Od razu jak do­tknie­my ziemi!

Nie usły­szał żad­nej ar­ty­ku­ło­wa­nej od­po­wie­dzi. Pro­wa­dził he­li­kop­ter jak po sznur­ku, jak na sy­mu­la­cji. W ostat­niej chwi­li po­ło­żył go na bok, żeby spa­da­ją­ce sil­ni­ki nie ude­rzy­ły w zbior­ni­ki pa­li­wa, prze­la­tu­jąc przez pa­sa­że­rów. Pra­wie się udało.

Zdą­żył wy­sko­czyć i scho­wać za grub­szym drze­wem. Wy­buch roz­rzu­cił szcząt­ki, za­bi­ja­jąc wszyst­kich w środ­ku. Paul nie żył i tak.

We wraku Roby zna­lazł tro­chę na­rzę­dzi i dwie skrzy­nie. W jed­nej były racje żyw­no­ścio­we. Przy­da­dzą się. Żeby po­cho­wać ludz­kie szcząt­ki, mu­siał za­stą­pić spa­lo­ny trzo­nek szpa­dla – su­chym kijem. Każ­de­mu się na­le­ży odro­bi­na sza­cun­ku, nawet po śmier­ci.

Fred

Roby miał suchy pro­wiant na mie­siąc, szpa­del, sie­kie­rę, nóż i pi­sto­let ma­szy­no­wy. Oprócz tego, jesz­cze jedną, za­plom­bo­wa­ną skrzy­nię, resz­ta się spa­li­ła.

Od jasnożółtego, niemal białego piasku plaży ścianę dżungli oddzielał tylko rzadki zagajnik palm kokosowych. Na krzakach przysiadły kolorowe ptaki i ciekawie przyglądały się Robiemu. Wyraźnie człowiek nie kojarzył im się z niczym złym, po prostu takiego stwora nie widziały wcześniej.

„Woda bę­dzie pro­ble­mem”, po­my­ślał. „Trzy dni wy­trzy­mam, a wcze­śniej mnie ura­tu­ją. Nada­łem we­zwa­nie po­mo­cy? Że lą­du­ję awa­ryj­nie? Czy tylko, że je­ste­śmy ata­ko­wa­ni? Paul nadał! Na pewno!”.

Pró­bo­wał rano spi­jać rosę z liści, ale mało tego było. Za­uwa­żył, że miej­sco­we ptaki jedzą owoce z krze­wów. Na­zry­wał tro­chę, żeby je usu­szyć.

Na dru­giej skrzy­ni były plom­by służ­by me­dycz­nej Floty Re­pu­bli­ki i ozna­cze­nia: „sprzęt elek­tro­nicz­ny”. Niby nie wolno tego otwie­rać bez roz­ka­zu, ale Roby po­my­ślał, że w środku może znaleźć na­rzę­dzie łącz­no­ści. Poza tym sam był me­dy­kiem i pi­lo­tem floty.

Nie mo­co­wał się z zam­kiem długo, wystarczyło kilka uderzeń kamieniem. W środ­ku był ro­bo­t ra­tow­ni­czy typu FR3 w wer­sji „d”, wraz z in­struk­cją. Kon­so­li ste­ro­wa­nia nie wło­ży­li. W pierw­szej li­nij­ce na­pi­sa­li, żeby przed uru­cho­mie­niem na­ła­do­wać go z gniazd­ka i nie otwie­rać na siłę po­kryw ogniw sło­necz­nych. He­li­kop­ter już się nie dymił, ale na­dzie­ja na to, że co­kol­wiek tam dzia­ła, na przy­kład któ­ryś z ge­ne­ra­to­rów elek­trycz­nych, wy­da­wa­ła się na­iw­na.

„No to za­czy­na­my od otwie­ra­nia na siłę po­kryw ogniw sło­necz­nych”, po­my­ślał.

Robot wy­da­wał się mar­twy przez trzy dni. Roby był prze­ko­na­ny, że nic z tego, ale któ­re­goś po­po­łu­dnia przy­je­chał do niego na gą­sie­ni­cach. Zło­żył po­kry­wy ogniw sło­necz­nych i za­pisz­czał ko­da­mi dia­gno­stycz­ny­mi.

„Je­steś zdrów i spraw­ny. Cze­kaj na pomoc.” – po­ja­wi­ło się na wy­świe­tla­czu.

Robot na chwi­lę znie­ru­cho­miał.

„Je­steś od­wod­nio­ny, uzu­peł­nij płyny, od­staw al­ko­hol.”

„Skąd ja tu wezmę al­ko­hol?”, po­my­ślał Roby.

Robot wy­cią­gnął do niego chwy­tak i uparł się, żeby zła­pać go za palec.

„Na­tle­nie­nie w nor­mie. Od­wod­nie­nie, uzu­peł­nij wodę i elek­tro­li­ty”.

Prąd się skończył. Wy­star­czy­ło robotowi jesz­cze ener­gii, żeby roz­ło­żyć po­kry­wy ogniw sło­necz­nych.

Roby na­zwał go Fred, bo „FR3d”. Ro­bo­ty tego typu za­zwy­czaj były uży­wa­ne w ro­jach i słu­ży­ły do po­szu­ki­wa­nia ludzi w gru­zo­wi­skach, albo in­nych od­osob­nio­nych miej­scach. Jeśli na wyspie są lu­dzie, Roby wie­dział, że Fred ich znaj­dzie.

Na­stęp­ne­go dnia robot włą­czył się wcze­snym po­po­łu­dniem. Fred chyba już zro­zu­miał, że użyt­kow­nik nie ma kon­so­li i musi wy­ko­rzy­sty­wać pro­ce­sor sztucz­nej in­te­li­gen­cji do ko­mu­ni­ka­cji z czło­wie­kiem. Było to nieco prze­ra­ża­ją­ce, bo spra­wiał wra­że­nie jakby sam sobie wy­zna­czał za­da­nia. A z tego, co Roby wy­czy­tał w in­struk­cji, po­tra­fił wy­ko­nać eu­ta­na­zję.

„Napij się. Wo­do­spad w od­le­gło­ści 1 km i 230 m.”

– Skąd wiesz?

„De­tek­cja aku­stycz­na spraw­na. Po­ru­szaj się za mną!”, po­ja­wi­ło się na wy­świe­tla­czu.

Fred po­mknął w gąszcz. Wy­so­kość robota nie prze­kra­cza­ła pół metra. Roby nie miał szans za nim na­dą­żyć. Szedł z mo­zo­łem śla­da­mi gą­sie­nic.

Robot trzy­mał w chwy­ta­ku pa­ją­ka. Na widok Ro­bie­go wy­świe­tlił „Ja­do­wi­ty”. Mię­dzy drze­wa­mi widać było wo­do­spad i małe je­zior­ko, z któ­re­go wy­pły­wał stru­mień.

„Woda zdat­na do picia”, robot pod­je­chał pod je­zior­ko.

„Woda zdat­na do picia po prze­go­to­wa­niu”, Fred wy­świe­tlił po tym jak za­nu­rzył gą­sie­ni­cę w stru­mie­niu.

Do­pie­ro jak Roby skoń­czył pić, zo­ba­czył zruj­no­wa­ny domek. Chciał wejść do środ­ka.

„Ja­do­wi­te, dużo”, Fred za­stą­pił mu drogę.

Domek był czę­ścio­wo nad­pa­lo­ny i cał­kiem próch­nie­ją­cy. Jakby ktoś użył tech­no­lo­gii nieprzy­sta­ją­cej do kli­ma­tu wyspy. Obok jed­nak znaj­do­wa­ło się po­let­ko, gdzie jesz­cze we­ge­to­wa­ła ku­ku­ry­dza i drze­wa owo­co­we.

– Czy na wy­spie są lu­dzie?

Robot po­wo­li ob­ró­cił się w miej­scu, za­trzy­mu­jąc co chwi­lę.

„1 zna­le­zio­ny”, wy­świe­tlił.

– Czy na wy­spie są inni lu­dzie oprócz mnie?

„Brak de­tek­cji.”

***

Fred, przy od­po­wied­nim trak­to­wa­niu, był w sta­nie pra­co­wać nawet trzy go­dzi­ny dzien­nie. Jego hak, słu­żą­cy ory­gi­nal­nie do cią­gnię­cia noszy, po­zwa­lał trans­por­to­wać chrust i owoce w uple­cio­nym koszu. Zresz­tą do upra­wy ku­ku­ry­dzy wy­star­czał za­ostrzo­ny kij, orać nie trze­ba. Na temat zbio­ru su­szo­nych owo­ców, które były ja­dal­ne dla pta­ków, robot wy­ra­ził się jed­no­znacz­nie: „Tru­ją­ce”.

Roby pla­no­wał jakoś udo­mo­wić miej­sco­we kozy, ale mu cał­kiem nie szło. Był chło­pa­kiem z mia­sta. Cza­sa­mi miał wra­że­nie, że sobie z niego kpiły, pasąc się na jego po­let­ku. Były na tyle zwin­ne, że nawet po­lu­jąc na nie, tylko mar­no­wał­by amu­ni­cję. Szyb­ko się na­uczy­ły ucie­kać i wra­cać jeśli go nie było.

Kie­dyś na wa­ka­cjach wi­dział jak się wy­pla­ta ka­pe­lusz z liści pal­mo­wych, ale jemu wy­szła jakaś po­kracz­na czap­ka. Z in­ny­mi czę­ścia­mi gar­de­ro­by nie poszło le­piej. Strój pi­lo­ta nie nada­wał się zu­peł­nie do pracy na wy­spie. 

Przy­naj­mniej zbu­do­wał sobie sza­łas. Użył blach wy­cią­gnię­tych z wraku, liści i ga­łę­zi. Na dachu upiął spa­do­chron. Przy­szło mu do głowy, że ma szan­sę przeżyć na tej wy­spie, może nawet mie­siąc, albo dwa.

Fri

Roby wy­le­gi­wał się po śnia­da­niu. Wydawało mu się, minął już pra­wie rok od ka­ta­stro­fy. Miał sys­tem li­cze­nia dni i ty­go­dni, ale nie był pewny czy nic nie po­my­lił. Teraz już nie mu­siał tyrać od świtu do nocy, żeby prze­żyć.

Fred pod­je­chał i zwró­cił na sie­bie uwagę wy­pi­sku­jąc kody dia­gno­stycz­ne. Na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się napis: „la­ta­dło ZK, klasy 500”.

Roby zdą­żył ubrać się w kom­bi­ne­zon pi­lo­ta, przy­pa­sać pi­sto­let ma­szy­no­wy. Spraw­dził czy nóż do­brze wy­cho­dzi z po­chwy, zanim je usły­szał. La­ta­dło klasy 500 przy lą­do­wa­niu wy­glą­da­ło i brzmia­ło, jakby roz­pacz­li­wie wal­czy­ło o utrzy­ma­nie się w po­wie­trzu. Skrył się w za­ro­ślach, ob­ser­wo­wał. Nie uwa­żał tego za mądre, ale to byli pierw­si lu­dzie, ja­kich zo­ba­czył od roku. Co z tego, że wróg.

Czte­ry ra­chi­tycz­ne skrzy­dła, dwa z przo­du i dwa z tyłu, za­koń­czo­ne były ob­ra­ca­nym na­pę­dem wen­ty­la­to­ro­wym. Wy­glą­da­ło kosz­mar­nie. Pi­lo­ci ze Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa, czyli dzi­ku­sy, wy­lą­do­wa­li na pła­skim, ska­li­stym frag­men­cie wyspy. Mu­sie­li znać to miej­sce. In­ne­go nie było, a Roby przez rok zdą­żył zwie­dzić cały brzeg.

Otworzyła się rampa, z wnętrza pierw­sza wy­szła drob­na dziew­czy­na w kwie­ci­stej su­kien­ce z to­reb­ką na ra­mie­niu. Ani hełm de­san­tu, ani buty tak­tycz­ne nie pa­so­wa­ły do wy­glą­du tu­ryst­ki z Re­pu­bli­ki. Dała ge­stem znak i po­ja­wi­li się po­zo­sta­li: dwóch pi­lo­tów, czte­rech sku­tych więź­niów i łowca.

Rody sły­szał o nich. Ten łowca był ubra­ny jak tu­ry­sta, tym razem ze Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa. Do tego ka­mu­fla­żu nie pa­so­wa­ła za­wie­szo­na na szyi od­zna­ka, pas i ka­ra­bi­nek sztur­mo­wy w rę­kach.

Pi­lo­ci sie­dzie­li i się nu­dzi­li, Roby sły­szał ich roz­mo­wę, dziew­czy­na ga­pi­ła się w swój ko­mu­ni­ka­tor i tylko z rzad­ka roz­glą­da­ła po za­ro­ślach. Łowca pil­no­wał więź­niów, kiedy bu­do­wa­li z ga­łę­zi szu­bie­ni­cę. Przy pasie miał za­wie­szo­ny pejcz, ale głów­nie walił kolbą, żeby po­ga­niać ich do pracy.

– Długo jesz­cze? – spy­ta­ła dziew­czy­na bar­dzo gło­śno.

Roby po­sta­no­wił dzia­łać. Wy­my­ślił, że jak za­strze­li łowcę, to więź­nio­wie uciek­ną. Nikt ich nie znaj­dzie w za­ro­ślach. Bę­dzie miał to­wa­rzy­stwo i pomoc.

Udało się, ale nie do końca. Łowca zo­stał tra­fio­ny. Więź­nio­wie rzu­ci­li się do uciecz­ki, ale zgi­nę­li, za­strze­le­ni przez dziew­czy­nę z małego pi­sto­letu. Pi­lo­ci pruli z mio­ta­czy jo­no­wych w to miej­sce, gdzie stał. Dziew­czy­na ru­szy­ła w za­ro­śla.

Gdyby to były nor­mal­ne pi­sto­le­ty, już by nie żył. Ła­dun­ki jo­no­we z broni pi­lo­tów za­pa­la­ły li­ście i drob­ne ga­łę­zie, grub­sze pę­ka­ły w drza­zgi, a w pniach po­ja­wia­ły się głę­bo­kie dziu­ry, ale nic nie prze­la­ty­wa­ło przez za­ro­śla. Roby tro­chę zro­zu­miał, dla­cze­go w Re­pu­bli­ce uważa się te mio­ta­cze za bez­u­ży­tecz­ne za­baw­ki. Wy­glą­da­ło to bar­dzo wi­do­wi­sko­wo, ale wy­star­czy­ło się skryć kilka me­trów głę­biej. Dawno by im się już skoń­czy­ła amu­ni­cja, gdyby to były nor­mal­ne pi­sto­le­ty.

Zo­ba­czył dziew­czy­nę, strze­lił, potem znowu. Za któ­rymś razem był pewny, że tra­fił w coś ró­żo­we­go. Ona strze­li­ła do niego tylko raz, chy­bi­ła o kilka cen­ty­me­trów obok jego ra­mie­nia. Nie sły­szał jej, ale czuł per­fu­my. Kiedy skończyłby normalnie zmianę na lotniskowcu, miało być go stać na takie dla żony. Sły­szał strza­ły jo­no­we gdzieś dalej i zaraz potem od­la­tu­ją­ce la­ta­dło.

Kop­nię­cie w ło­kieć wy­bi­ło mu pi­sto­let z dłoni. Po­sta­no­wił skró­cić dy­stans, żeby wy­ko­rzy­stać swój cię­żar w walce z drob­ną dziew­czy­ną. Cię­cie nad brwia­mi, krew za­la­ła mu oczy, padł na wznak. Dziew­czy­na trzy­ma­ła but na jego krta­ni.

– Je­stem naj­lep­sza z naj­lep­szych, z naj­lep­szych, z naj­lep­szych – po­wie­dzia­ła.

Pew­nie wy­pa­da­ło­by po­wie­dzieć: „miło mi” albo „je­stem za­szczy­co­ny”, ale zu­peł­nie inne słowa ci­snę­ły mu się na usta. Naj­bar­dziej chciał­by za­czerp­nąć od­de­chu.

Trzy­ma­ła jego wła­sny nóż w dwóch pal­cach, mu­sia­ła mu go wyjąć z po­chwy przy pró­bie walki w zwar­ciu. Teraz rzu­ci­ła, wbił się w zie­mię, tuż obok jego ucha.

– Chcesz spró­bo­wać jesz­cze raz? – spy­ta­ła. – Tym razem ty weź­miesz nóż, a ja zdej­mę hełm. Czy się pod­da­jesz? – Lekko zmniej­szy­ła na­cisk na krtań.

– Pod­da­ję się!

Ro­bie­mu coś strasz­nie nie pa­so­wa­ło. Dziew­czy­na mó­wi­ła z ak­cen­tem jakby uro­dzi­ła się w Bruk­se­li, a całe życie miesz­ka­ła w Pa­ry­żu. Zu­peł­nie nie tak, jak lu­dzie ze Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa.

– No to zdo­by­łam nie­wol­ni­ka. – Ucie­szy­ła się. – Bę­dziesz się na­zy­wał Fri, bo jest pią­tek, a w Re­pu­bli­ce, tkwią­cej wciąż w opa­rach mi­sty­cy­zmu, kie­dyś na­zy­wa­no go dniem Frei.

Po­mo­gła mu wstać, była bar­dzo ura­do­wa­na. Roz­pię­ła pasek przy­trzy­mu­ją­cy hełm.

– Żaden z żoł­nie­rzy Re­pu­bli­ki nie prze­żył do tej pory spo­tka­nia ze mną. A muszę tro­chę oszczę­dzać na przy­szłość. Kim je­steś?

– Na­zy­wam się Ro­bin­son „Roby” Kreut­zna­er, sier­żant…

– Na­zy­wasz się Fri. – Po­gro­zi­ła mu pal­cem. – Mu­sisz uwa­żać, co pani do cie­bie mówi. Je­steś pi­lo­tem, nie umiesz się bić, strze­lasz słabo…

– Je­stem me­dy­kiem! – Udało mu się oczyścić kaszlnięciami gardło na tyle, żeby po­wie­dzieć nieco gło­śniej.

– Jak ten, który tor­tu­ro­wał jej wy­so­kość księż­nicz­kę Na­bi­lę?

– Nic o tym nie wiem. Trans­por­to­wa­li­śmy ran­nych, my­śli­wiec… – prze­rwał, wi­dząc, że dziew­czy­na prze­sta­ła słu­chać. – Jak się na­zy­wasz, pani?

– Może mam ci się za­mel­do­wać, nie­wol­ni­ku? – za­kpi­ła. – Trze­ba było uwa­żać. Je­stem naj­lep­sza z naj­lep­szych, z naj­lep­szych, z naj­lep­szych. Uro­dzi­łam się w naj­lep­szej ho­dow­li, z naj­lep­szych genów, wy­bra­no mnie jako naj­lep­szą i prze­szłam naj­lep­sze prze­szko­le­nie.

– To za­szczyt! – po­wie­dział Roby, nie za­uwa­ży­ła iro­nii.

Na­praw­dę się prze­ra­ził. A dziew­czy­na przed­sta­wia­ła się dalej.

– Da­le­ki zwiad de­san­tu floty ich kró­lew­skich mości, cho­rą­ży Flora Isi­ro­va, po­cho­dzę z ho­dow­li na Isiro. Mówią na mnie Kwia­tek, ale dla cie­bie je­stem „pani”, nie­wol­ni­ku.

– Cho­dzisz w su­kien­ce, pani? – za­py­tał, bo nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć, a cie­szył się roz­mo­wą z czło­wie­kiem.

Na żoł­nie­rzy de­san­tu w samym Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie mó­wi­li rzeź­ni­cy. Głów­nie ko­ja­rzy­li się Ro­bie­mu z pstro­ka­ty­mi mun­du­ra­mi w nie­re­gu­lar­ne wie­lo­ką­ty i no­ża­mi z sze­ro­ki­mi ostrza­mi. Sta­rał sobie nie przy­po­mi­nać listy zbrod­ni wo­jen­nych, które przy­pi­sy­wa­no tej for­ma­cji w in­for­ma­cjach me­dial­nych.

– Drugą su­kien­kę mam w domu – po­chwa­li­ła się. – Coś mi wi­zjer szwan­ku­je. – Zdję­ła hełm i od­wró­ci­ła.

– A gdzie jest ten dom? – za­in­te­re­so­wał się.

– Teraz na nisz­czy­cie­lu Ber­ni­kla. Po­przed­nio okręt de­san­to­wy Ośli­zgła, wcze­śniej Nie­zwy­cię­żo­ny…

– Ośli­zgła?

– Na Obrzy­dli­wą mia­łam za małe do­świad­cze­nie bo­jo­we – wy­ja­śni­ła Kwia­tek tonem, jakby to było jasne. – Wra­ca­my do domu!

W to­reb­ce miała zgrabny złoty pi­sto­le­cik, za­pal­nicz­kę, fa­jecz­kę, tro­chę ko­sme­ty­ków i ko­mu­ni­ka­tor.

– Prze­strze­li­łeś mi łącz­ność, nie­wol­ni­ku! – po­wie­dzia­ła z mie­sza­ni­ną po­dzi­wu i obu­rze­nia. – No to nie wiem, jak wró­ci­my do domu.

Różowa torebka została przestrzelona na wylot i ko­mu­ni­ka­tor – roz­wa­lo­ny.

Łowcy, pi­lo­tów ani la­ta­dła nie było. Nawet śla­dów po ko­łach nie dało się za­uwa­żyć. Ujrzeli tylko ciała więź­niów. Zo­sta­ły uło­żo­ne jedne na drugim i po­pa­lo­ne strza­ła­mi jo­no­wy­mi.

– Przy­le­cą po cie­bie? – spytał Roby z nadzieją.

– Nie! – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Je­stem zwia­dow­cą. Nie słu­chasz, nie­wol­ni­ku! Zwiadowca wraca sam, albo wzywa transport, jeśli jest bezpiecznie. Jak się nie odzywa, to zginął albo się ukrywa. Czego nie rozumiesz, niewolniku? Nikt nie szuka zaginionego zwiadowcy!

***

Dzie­li­ła zwie­rzę­ta na ja­dal­ne i nie­ja­dal­ne. Wśród tych ostat­nich istot­ną grupę sta­no­wi­ły ja­dal­ne po upie­cze­niu.

– Wąż – szep­nę­ła w środ­ku nocy, chwy­ta­jąc za nóż.

– Pełź­nie tu? – Roby się prze­ra­ził, to była ich druga noc razem na wy­spie.

– Ucie­ka!

Po upie­cze­niu zjedli go na śnia­da­nie. Robot uznał, że jest ja­dal­ny.

– Wąż jest dobry! – po­chwa­li­ła. – Jak ja­do­wi­ty, to tylko trze­ba dalej łeb ciąć.

Fred bał się Kwiat­ka. Ba­wi­ła się tak, że pod­cho­dzi­ła do niego pod wiatr i wa­li­ła go w obu­do­wę. Mimo czuj­ni­ków aku­stycz­nych i che­micz­nych, da­wa­ła radę go czę­sto za­sko­czyć.

Oka­za­ło się, że na wy­spie są dziki. Stu­ki­lo­gra­mo­wy zapas mięsa prze­kra­czał moż­li­wość ucią­gu ro­bo­ta. Mu­sie­li bu­do­wać płozy.

Więk­szość ja­do­wi­tych zwie­rząt po upie­cze­niu była ja­dal­na. Z tak po­sta­wio­ną przez Kwiat­ka tezą Fred się zga­dzał. Upar­ła się, żeby po­zwie­dzać opusz­czo­ne i zruj­no­wa­ne do­mo­stwo.

– Zo­sta­łam prze­szko­lo­na do eu­ro­pej­skiego te­atru dzia­łań. Jak­bym nie miała ro­bo­ta, mo­gli­by­śmy się po­truć.

– To mój robot, z Re­pu­bli­ki – wy­psnę­ło się Ro­bie­mu.

– Jak cię wzię­łam do nie­wo­li, to już mój, nie­wol­ni­ku.

Dla Ro­bie­go Kwia­tek była po­łą­cze­niem dzie­cię­cej na­iw­no­ści, ner­wi­cy na­tręctw i ze­spo­łu stre­su pola walki. Nigdy nie jadła, sie­dząc na ziemi, jeśli wcze­śniej nie za­ło­ży­ła hełmu na głowę. Tłu­ma­czy­ła się, że jej chło­pak zgi­nął tra­fio­ny odłam­kiem. Ten sam, który na ich pierw­szą rocz­ni­cę spre­zen­to­wał jej ten po­zła­ca­ny pi­sto­le­cik, miesz­czą­cy się w to­reb­ce „mod­nej u wroga”.

– Jaki masz pro­blem z ro­dzi­ca­mi? – spy­ta­ła Ro­bie­go któ­re­goś dnia. – W ogóle o nich nie ga­dasz.

Noc za­pa­da­ła szyb­ko. Mieli zwy­czaj palić ogni­sko na plaży. Może ktoś za­uwa­ży.

– Oni nie chcie­li, żebym zo­stał me­dy­kiem, żebym się za­cią­gnął, ani żebym się żenił.

– Dziw­ne – stwier­dzi­ła. – A kim są?

– Żyją z za­sił­ku…

– U nas w Kró­le­stwie też są bez­ro­bot­ni – po­chwa­li­ła się wie­dzą. – Z łaski króla żyją w obo­zach pracy, żeby nie umar­li z głodu… – zmie­ni­ła temat. – A twoja żona?

– Moja żona chcia­ła żebym stu­dio­wał i miał pracę…

– To dla spód­nicz­ki po­rzu­ci­łeś ro­dzin­ną tra­dy­cję? – za­kpi­ła Kwia­tek.

– A ty znasz swo­ich ro­dzi­ców, pani? – Roby po­czuł się ura­żo­ny.

– Je­stem z ho­dow­li, mó­wi­łam ci, nie­wol­ni­ku. Każdy z ho­dow­li myśli, że jego matką jest jakaś ary­sto­krat­ka, która mu­sia­ła odbyć rok cięż­kich robót za swoje grzesz­ki…

– To kto cię wy­cho­wał?

– Ma­tecz­ka…

– Ba­wi­łaś się lal­ka­mi, pani?

– Po­ma­ga­łam ma­tecz­ce z młod­szy­mi dzieć­mi, jak wszy­scy. Zanim się za­kwa­li­fi­ko­wa­łam do klasy woj­sko­wej, a potem tylko w wa­ka­cje. – Chyba nie zro­zu­mia­ła py­ta­nia.

– A kto to jest ma­tecz­ka?

– Ma­tecz­ka to ma­tecz­ka! – Kwiat­ko­wi znu­dzi­ła się roz­mo­wa o dzie­ciń­stwie przed szko­łą ka­de­tów.

***

Tym razem Fred pod­je­chał na gą­sie­ni­cach do Kwiat­ka. Sie­dzia­ła na skra­ju plaży i ob­ser­wo­wa­ła ho­ry­zont.

„Może sta­tek się zjawi”, my­śla­ła.

Na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się napis: „sa­mo­lot ZK, Wrona”.

– Nie­wol­ni­ku! – za­wo­ła­ła. – Twój pi­sto­let, szyb­ko! Jaki pułap – wy­dar­ła się do Freda, ale nie zro­zu­miał py­ta­nia.

Wy­strze­li­ła całą serię w kie­run­ku my­śliw­ca. Le­ciał nisko. Za­uwa­żył, bo za­wró­cił, płyt­ko za­nur­ko­wał. W miej­scu, gdzie leżał wrak śmi­głow­ca, po­wstał nowy kra­ter po bom­bie, a szcząt­ki prze­sta­ły przy­po­mi­nać co­kol­wiek. Od­le­ciał z pew­no­ścią w po­czu­ciu do­brze wy­ko­na­ne­go za­da­nia.

Pi­ra­ci

Nad wyspą rzad­ko coś prze­la­ty­wa­ło, a jesz­cze rza­dziej prze­pły­wa­ło w po­bli­żu. Zo­ba­cze­nie cze­goś na ho­ry­zon­cie było pew­ne­go ro­dza­ju świę­tem. Prze­glą­da­jąc do­ku­men­ty w po­rzu­co­nym domu, do­szli do wnio­sku, że wyspa jest pry­wat­na i na­le­ży do ra­czej zmar­łe­go oby­wa­te­la Re­pu­bli­ki. Spad­ko­bier­ca pew­nie się nie in­te­re­so­wał jej losem.

Pra­co­wa­li przy upra­wach, jak przy­je­chał Fred. Za­pisz­czał jakoś nie­mra­wo i po­ka­zał napis: „Pi­ra­ci”.

– Skąd on to wie, niewolniku? – obu­rzy­ła się Kwia­tek. – Sta­tek to sta­tek! Nawet typu nie roz­po­znał.

– Może wła­śnie dla­te­go. – Od pew­ne­go czasu Roby uży­wał formy „pani” coraz rza­dziej.

– Chodź­my na plażę! – po­le­ci­ła.

– To może się ubierz, pani.

– Dobra myśl. Ty też.

Mieli jeden pi­sto­let ma­szy­no­wy bez amu­ni­cji i ten ma­lut­ki, sa­mo­pow­ta­rzal­ny z dwoma na­bo­ja­mi. Jeden w ko­mo­rze, drugi w ma­ga­zyn­ku, ko­lej­ny raz spraw­dzi­ła Kwia­tek.

***

Pi­ra­ci do­strze­gli ich z da­le­ka, ale i tak pla­no­wa­li na tę wyspę wy­słać pon­ton.

– Ręce do góry, nie­wol­ni­ku! Wysoko – po­le­ci­ła i zro­bi­ła to samo. – Teraz uda­jesz, że ty mnie wzią­łeś do nie­wo­li. To są wasi pi­ra­ci.

– Skąd wiesz?

– Wiem. Je­stem zwia­dow­cą, Fri.

– Re­pu­bli­ka nie wy­naj­mu­je pi­ra­tów…

Nie od­po­wie­dzia­ła, przy­glą­da­ła się czte­rem fa­ce­tom wy­sia­da­ją­cym z pon­to­nu. Spory sta­tek miał z przo­du małe dział­ko, a z tyłu lą­do­wi­sko dla śmi­głow­ca.

– Sier­żant służ­by me­dycz­nej floty re­pu­bli­ki pi­lot-sa­ni­ta­riusz Ro­bin­son Kreut­zna­er – przed­sta­wił się. – Je­ste­ście na te­re­nie Re­pu­bli­ki!

– Służ­ka ad­mi­ra­ła – po­pra­wi­ła się Kwia­tek – ad­mi­ra­ło­wej Wang, choć pod ad­mi­ra­łem też słu­ży­łam. Pro­szę o azyl! Na­zy­wam się Flora Isi­ro­va, z ho­dow­li, panie.

Roby wcze­śniej sły­szał ak­cent ze sto­li­cy Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa, ale tak strasz­ne­go jesz­cze nie.

***

Nie mu­sie­li długo cze­kać aż przy­le­ci he­li­kop­ter i przy­wie­zie na sta­tek pi­rac­ki re­gu­lar­nych żoł­nie­rzy.

– Rok sa­mot­nie na wy­spie i rok z dzi­ku­ską – ofi­cer Re­pu­bli­ki po­pa­trzył w dane.

– A co z nią? – Roby za­py­tał, wska­zu­jąc na Kwiat­ka, która stała skuta kaj­dan­ka­mi.

– Ona nie jest służ­ką, udaje – po­wie­dział ofi­cer. – Za­ko­cha­łeś się? Macie żonę sier­żan­cie. To zwia­dow­ca, czuję po za­pa­chu. – De­mon­stra­cyj­nie po­cią­gnął nosem.

– Panie, mam fa­jecz­kę, żoł­nie­rzom nie wolno. Macie tro­chę zioła, panie? Rok nie mia­łam w ustach… – za­mil­kła.

Ofi­cer się za­sta­no­wił, zaj­rzał jesz­cze raz do jej to­reb­ki.

– Mnie prze­ko­na­ła – zwró­cił się do pi­ra­tów. – Mo­że­cie ją sobie wziąć, przy­naj­mniej na razie…

– Panie ofi­cy­je­rze – po­wie­dział z ga­lan­te­rią jeden z pi­ra­tów, od­pi­na­jąc Kwiat­ko­wi kaj­dan­ki. – Może by pan ze­chciał pierw­szy?

– Ja rok nie mia­łam in­ne­go niż ten pan. – Wska­za­ła brodą swo­je­go „nie­wol­ni­ka”, roz­cie­ra­jąc nad­garst­ki. – Ja po do­bro­ci. Może prysz­nic wezmę? Ogo­lić się gdzieś? Ja nie dzi­ku­ska…

– Bę­dzie nie­szczę­ście – po­wie­dział Roby, ale nikt go nie słu­chał.

Wy­szła spod prysz­ni­ca. Wy­cie­ra­ła włosy.

– A coś ty taka nie­wy­ta­tu­owa­na – spy­tał znowu po­dejrz­li­wie ten ofi­cer, który miał być pierw­szy – jak na służ­kę?

– Bom świe­ża i pra­wie dzie­wi­ca, panie.

Nie skoń­czy­ła wy­cie­rać wło­sów, ale za­czę­ła za­bi­jać. Ofi­cer był pierw­szy, skrę­ci­ła mu kark. Z pi­sto­le­tu za­bra­ne­go z jego ka­bu­ry za­strze­li­ła na­stęp­nych dwóch. Trze­ci, od­waż­ny pirat, rzu­cił się na nią ze stoł­kiem. Nie zdo­ła­ła mu zmiaż­dżyć krta­ni piętą, gdy go prze­wró­ci­ła, mu­sia­ła znowu strze­lić. Sto­łek się przy­dał, rzuciła nim, żeby nie za­trza­snę­li drzwi. Po­szła do in­nych po­miesz­czeń.

– Po­cze­kaj na mnie i bądź grzecz­ny, Fri.

Roby sły­szał po­je­dyn­cze strza­ły, potem krót­kie serie z ka­ra­bin­ka. Kwia­tek wró­ci­ła, nio­sąc brud­ną szma­tę. Wy­pro­sto­wa­ła ją i się w nią ubra­ła. Ka­ra­bi­nek odło­ży­ła na stół.

– To mun­dur z bry­ga­dy obro­ny te­ry­to­rial­nej „Verde”. – Po­ka­za­ła napis na pier­si z dumą, ale brzmia­ło jakby się tłu­ma­czy­ła. – Kie­dyś tam słu­ży­łam, gdy mój pułk roz­bi­ła pie­cho­ta mor­ska Re­pu­bli­ki. Ale to była zbie­ra­ni­na, nie­wol­ni­ku. Do­wód­cą plu­to­nu był na­uczy­ciel, a naj­lep­szym strzel­cem…

– Gdzie są wszy­scy? – prze­rwał z nie­po­ko­jem Roby tę ga­da­ni­nę.

– Schro­ni­li się w ma­szy­now­ni, za­mknę­łam ich. Włą­czy­łam in­sta­la­cję CO₂. Pew­nie nie żyją. Nie przej­muj się po­ża­rem. Wodę spu­ści­łam do zęzy, nie zga­śnie.

Roby wy­obra­ził sobie ludzi za­mknię­tych w ma­szy­now­ni. Sły­szą syk dwu­tlen­ku węgla z in­sta­la­cji prze­ciw­po­ża­ro­wej, zaraz nie będą mieli czym od­dy­chać, a nie mogą wyjść. Oba­wiał się, że teraz ten obraz sta­nie się go­ściem jego noc­nych kosz­ma­rów.

Po­szedł za Kwiat­kiem. Na ko­ry­ta­rzu było już pełno dymu, mi­ga­ły lamki sy­gna­li­za­cyj­ne. Z try­ska­czy tylko smęt­nie ka­pa­ło. Pro­wa­dzi­ła go pew­nie na po­kład star­to­wy do śmi­głow­ca.

– Umiesz to pi­lo­to­wać? – upew­ni­ła się.

– A wiesz dokąd? He­li­kop­ter ma mały za­sięg…

– A nie taki jak la­ta­dło klasy 1000?

– Nie ten – z na­ra­sta­ją­cym prze­ra­że­niem od­po­wie­dział.

– Leć!

Wy­star­to­wa­li. Roby za­uwa­żył, że wy­szedł z wpra­wy. Z pa­mię­ci po­da­ła mu kurs.

– To pełne morze, zgi­nie­my!

– Na chwa­łę króla! – po­wie­dzia­ła chi­cho­cząc. – Leć, nie­wol­ni­ku!

W trans­pon­der wbiła kod, ale sied­mio­cy­fro­wy, nie­po­dob­ny do ni­cze­go mu zna­ne­go.

– Chcesz po­wie­dzieć, że macie u nas swoje wtycz­ki? – do­py­tał się Roby.

– Nie, tylko wy macie dziu­ry w wa­szym sys­te­mie trans­pon­de­ro­wym. – Kwia­tek wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Mo­żesz podać swoim kod, że zo­sta­łeś po­rwa­ny. Ja mam na dzi­siaj dosyć za­bi­ja­nia. Pilot my­śliw­ca się ucie­szy…

– Nie męczą cię kosz­ma­ry?

– Pani! Ty­tu­łuj mnie: „pani”! – wy­dar­ła się i od­po­wie­dzia­ła spo­koj­niej: – Jak tylko za­mknę oczy, pa­mię­tam twarz mo­je­go chło­pa­ka. Po wy­bu­chu wa­sze­go po­ci­sku do­stał w głowę odłam­kiem. Był strzel­cem u mnie w dru­ży­nie. To było nasze ostat­nie śnia­da­nie. Wi­dzia­łam, jak ga­śnie w nim świa­do­mość. Potem jesz­cze prze­wieź­li go na kon­ty­nent. To nie kosz­mar?

Od­pię­ła się od fo­te­la i po­szła do tyłu he­li­kop­te­ra. Roby po­my­ślał, że chce się uspo­ko­ić w sa­mot­no­ści. Zna­la­zła nóż de­san­to­wy ze Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa, wró­ci­ła na miej­sce dru­gie­go pi­lo­ta. Po­ca­ło­wa­ła jelec.

– Mój nóż jest ostry i pięk­ny – wy­de­kla­mo­wa­ła – taki sam jak ty­sią­ce in­nych, ale ten jest mój.

– Na­praw­dę twój, pani?

– Ma inny numer se­ryj­ny, ale teraz mój. Taki sam – od­po­wie­dzia­ła i ro­zej­rza­ła się. – Jest tu coś do żar­cia?

Nie było, zna­la­zła tylko kilka bu­te­lek z wodą. Z nudów roz­ło­ży­ła ka­ra­bi­nek i zmon­to­wa­ła z po­wro­tem.

Za­wy­ły sy­gna­ły ostrze­gaw­cze: „Radar wroga – Wrona”.

– Pta­szek – ucie­szy­ła się Kwia­tek. – Leć za nim.

– Nie do­go­nię go – po­wie­dział, zanim usły­sze­li bang to­wa­rzy­szą­cy przej­ściu ba­rie­ry dźwię­ku przez my­śli­wiec.

– Jego kur­sem, le­piej sobie wbij w au­to­pi­lo­ta, o tu. – Po­ka­za­ła.

Znowu zawył sy­gnał ostrze­gaw­czy: „Radar wroga – Wrona”.

– Przy­go­tuj się do lą­do­wa­nia – po­wie­dzia­ła i wbiła ko­lej­ny kod w trans­pon­der. – Masz złą iden­ty­fi­ka­cję. To fre­ga­ta albo kor­we­ta, bo nie nisz­czy­ciel. – Po­ka­za­ła przez okno. – Wy­lą­du­jesz na tym? Czy ska­cze­my do wody?

Kor­we­ta miała jed­no­li­cie szary kolor, do­pie­ro jak się pod­le­cia­ło bli­żej, dało się za­uwa­żyć mi­ster­ny wzór z gra­na­to­wych linii, na­ma­lo­wa­ny na tym tle. Wy­da­wa­ła się bez­lud­na, śle­dzi­ły ich tylko lufy dzia­łek obro­ny bez­po­śred­niej okrę­tu. Wy­lą­do­wa­li.

Ledwo wy­sko­czy­li z he­li­kop­te­ra na po­kład lot­ni­czy, z han­ga­ru wy­bie­gła szóst­ka ma­ry­na­rzy.

– De­sant floty, zwia­dow­ca – za­wo­ła­ła Kwia­tek. – Kod iden­ty­fi­ka­cyj­ny – i wy­wrzesz­cza­ła numer, prze­krzy­ku­jąc łomot wir­ni­ka.

– Jest tam coś? – spy­tał mat.

– Nie!

Ze­pchnę­li śmi­gło­wiec do wody, bo zaraz lą­do­wa­ło la­ta­dło klasy 1000. Roby wi­dział je z bli­ska pierw­szy raz w życiu. Wy­da­wa­ło się, że jak uro­śnie, to zo­sta­nie sa­mo­lo­tem: pę­ka­ty ka­dłub nośny, nie­wiel­kie trój­kąt­ne skrzy­dła i statecznik pionowy na ogo­nie. Za­mo­co­wa­ne z tyłu ka­dłu­ba sil­ni­ki tur­bo­wen­ty­la­to­ro­we były usta­wio­ne teraz pio­no­wo. Ich ciąg rów­no­wa­żył trze­ci z przo­du. Roby chciał po­pa­trzeć jak to wy­lą­du­je i będą pod­łą­czać prze­wo­dy od­zy­sku wo­do­ru.

– Chodź głę­biej, bo nas zdmuch­nie! – Kwia­tek po­cią­gnę­ła go za koł­nierz do środ­ka.

Kor­we­ta nie miała na­ma­lo­wa­nej na bur­cie nazwy ani żad­nych ozna­czeń. Tylko na małej ta­blicz­ce w han­ga­rze Roby za­uwa­żył napis „Szpieg 13” i kilka dat.

***

Dali im się prze­brać. Kwia­tek miała na sobie teraz mun­dur de­san­tu i mio­tacz jo­no­wy przy pasie. Roby za­uwa­żył, że na ko­kard­ce, którą spię­ła włosy, wid­nia­ła tru­pia czasz­ka. Ozna­cze­nia stop­nia sobie chyba sama na­ry­so­wa­ła na koł­nie­rzu kred­ką. Mun­dur był zu­peł­nie nie­do­pa­so­wa­ny, za­rów­no za duży, jak i za mały.

Przed wie­czo­rem wsie­dli do la­ta­dła, też klasy 1000. Roby był coraz bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­ny, ale rów­nież prze­ra­żo­ny. Przy­po­mnia­ły mu się wszyst­kie filmy i re­por­ta­że o losie nie­wol­ni­ków w Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie. Nawet oby­wa­te­le trze­ciej ka­te­go­rii to pod­lu­dzie, ale wciąż lu­dzie. Nie­wol­nik jest to­wa­rem, rze­czą.

Dzie­sięć osób siedziało na krze­seł­kach przy oknach, wszyst­kie miej­sca za­ję­te, po­środ­ku – za­mo­co­wa­ny do szyn kon­te­ner.

– Ka­za­łam cię nie krę­po­wać – po­wie­dzia­ła Kwia­tek przed star­tem. – Wywiń jakiś numer, a oso­bi­ście ci zła­mię rękę. A, i za­pnij pas.

– Wodór odłą­czo­ny – krzyk­nął jakiś ma­ry­narz zanim za­mknę­ła się rampa. – Je­ste­ście wolni.

La­ta­dło z mo­zo­łem i wśród gwiz­du sil­ni­ków unio­sło się nad po­kład i prze­su­nę­ło nad wodę. Potem wy­strze­li­ło w górę jak korek na po­wierzch­nię wody. Roby po­czuł zmia­nę ci­śnie­nia w uszach. Teraz le­cia­ło się jak rej­so­wym sa­mo­lo­tem.

– Zrób mi drin­ka, nie­wol­ni­ku. Je­stem tu naj­star­sza stop­niem. – Ro­zej­rza­ła się. – To la­ta­dło floty, ale za tą klap­ką jest barek. – Po­ka­za­ła pal­cem.

Po­da­ła mu nazwy drin­ków, ale nic mu nie mó­wi­ły.

– Sama sobie zro­bię, bar­ba­rzyń­co!

– Za­sięg la­ta­dła klasy 1000 to ty­siąc ki­lo­me­trów, pani?

– Mak­sy­mal­ny – pa­sa­że­ro­wie od­po­wie­dzie­li nie­mal chó­rem.

– Nie do­le­ci­my do lądu! – za­uwa­żył Roby.

– To zgi­nie­my na chwa­łę króla – po­wie­dział jeden bos­man i wszy­scy za­czę­li się śmiać, a naj­bar­dziej Kwia­tek.

Przez okien­ko z da­le­ka zo­ba­czył inne la­ta­dło klasy 1000, ale bez rampy z tyłu. Wy­su­nę­ło coś, co na pierw­szy rzut oka sko­ja­rzy­ło się z żą­dłem.

– Tan­ko­wa­nie w po­wie­trzu? – zdzi­wił się bos­man. – Nie wie­dzia­łem, że pani cho­rą­ży to taka szy­cha.

– To nie dla mnie, panie bos­man – Kwia­tek od­po­wie­dzia­ła bez prze­ko­na­nia. – Pew­nie im cho­dzi o mo­je­go nie­wol­ni­ka.

– Czemu za­wdzię­czam ten za­szczyt? – Z ka­bi­ny wy­szedł pilot.

– A to nie moja spraw­ka… – chcia­ła tłu­ma­czyć.

– Kto to pi­lo­tu­je? – Roby zaj­rzał przez otwar­te drzwi do pu­ste­go kok­pi­tu.

– Prze­pra­szam, to mój nie­wol­nik, jesz­cze świe­ży. Umie kie­ro­wać śmi­głow­cem – po­chwa­li­ła się – i medyk.

– Nie wi­dzisz, że tan­ku­je­my? – zdzi­wił się pilot. – Tam­ten kie­ru­je całym ze­spo­łem, tro­chę po­trwa, nie­wol­ni­ku.

– Poza tym la­ta­dło klasy 1000 lata samo – wy­ja­śni­ła Kwia­tek. – Nawet samo lą­du­je.

Pilot spra­wiał wra­że­nie, że się ob­ra­ził. Wró­cił do ka­bi­ny.

***

Po jesz­cze jed­nym tan­ko­wa­niu, wy­lą­do­wa­li w bazie. Było ciem­no.

– Cho­rą­ży de­san­tu floty Flora Isi­ro­va plus jeden bar­ba­rzyń­ski nie­wol­nik – za­mel­do­wa­ła się przed ofi­ce­rem – moja zdo­bycz wo­jen­na.

– Widzę, że za­bez­pie­czenie zmie­ni­ło się w ćwi­cze­nie z prze­trwa­nia, a to w akcję bo­jo­wą?

– Tak jest, panie ka­pi­ta­nie.

– Pan Ro­bin­son Kreut­zna­er jest na li­ście prze­zna­czo­nych do wy­mia­ny jeń­ców. Do­sta­nie pani ry­czałt…

– To pilot i medyk, a do­sta­nę ry­czałt jak za ja­kie­goś byle gnoja… – jęk­nę­ła, ale do­da­ła – panie ka­pi­ta­nie.

– Pro­szę się do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku, pani cho­rą­ży – zwró­cił jej uwagę ka­pi­tan. – Mam na­dzie­ję, że żaden bez­piecz­nik pani nie wy­le­ciał.

– Tak jest! Nie, panie ka­pi­ta­nie!

Ak­cent z cen­tral­nych re­jo­nów Re­pu­bli­ki kom­plet­nie nie pa­so­wał do wy­po­wia­da­nych słów. Roby uznał­by to nawet za ele­ment ko­micz­ny, ale nie­ko­niecz­nie teraz, będąc w środ­ku bazy Pół­noc­ne­go Atlan­ty­ku kró­lew­skiej floty.

– Jest roz­kaz pro­mo­cji ofi­cer­skiej dla pani, ale rok szko­le­nia bę­dzie mu­sia­ła pani od­bęb­nić, jako in­struk­tor. Jak wszy­scy!

– Tak jest! – po­wie­dzia­ła znowu z ję­kiem za­wo­du.

Epi­log

Roby po te­ra­pii stre­su po­ura­zo­we­go i po serii idio­tycz­nych roz­mów z ofi­ce­ra­mi wy­wia­du Re­pu­bli­ki do­stał rentę jako nie­zdol­ny do służ­by. Przy­stał do tych, któ­rzy uwa­ża­li, że ze Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwem na­le­ży unor­mo­wać sto­sun­ki i za­koń­czyć wiecz­ną wojnę. Po­go­dził się z ro­dzi­ca­mi. Jako ren­ci­sta, pę­dził tryb życia zgod­ny z ich ocze­ki­wa­nia­mi.

Będąc z ko­le­ga­mi w Pa­ry­żu, zo­ba­czył Kwiat­ka z ro­dzi­ną. Ubra­na była w modną su­kien­kę, miała fio­le­to­wą małą to­reb­kę na ra­mie­niu. Mógł się za­ło­żyć, że w środ­ku trzymała złoty pi­sto­le­cik.

Chciał do niej po­dejść, ale jakoś mu znik­nę­ła. Ni­ko­mu nic nie po­wie­dział.

***

Spo­tka­li się jesz­cze raz. Kwia­tek była na eme­ry­tu­rze. Umó­wi­li się w gór­skim schro­ni­sku w Pi­re­ne­jach. Tu bie­gła nowa gra­ni­ca Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa z Re­pu­bli­ką. Wresz­cie pod­pi­sa­no pokój.

Pani Flora wy­glą­da­ła tak samo jak kie­dyś, tylko była stara. Roby uświa­do­mił sobie nagle, że ma jesz­cze wię­cej lat niż ona.

– Do­brze wy­glą­dasz, były nie­wol­ni­ku – po­wie­dzia­ła mu na dzień dobry, zdej­mu­jąc rę­ka­wi­ce. – Fri!

– Ty też, była pani – za­śmiał się. – Je­steś ary­sto­krat­ką? – Zo­ba­czył cha­rak­te­ry­stycz­ny pier­ścień na jej dłoni.

– Byłam nawet hra­bi­ną, ale pan hra­bia oka­zał się nie być mnie godny. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi tak samo, jak za­pa­mię­tał z daw­nych cza­sów. – Zo­sta­łam mia­no­wa­na Taj­nym Radcą. – Puk­nę­ła w pier­ścień. – To niby ary­sto­kra­cja, ale nie dzie­dzicz­na. W ogóle to je­stem puł­kow­ni­kiem szta­bo­wym, do­sta­łam awans, kiedy szłam na eme­ry­tu­rę.

– I do­ra­dzasz kró­lo­wi?

– Ostat­nio mu mó­wi­łam, że teraz mamy Paryż w za­się­gu Wron i to bez tan­ko­wa­nia w po­wie­trzu, w obie stro­ny. To wiel­ki suk­ces jego kró­lew­skiej mości. Czyli bar­dziej je­stem takim po­chleb­cą. A la­ta­dło klasy 1000 w jedną stro­nę. – Prze­rwę w ga­da­niu zro­bi­ła sobie tylko na za­ma­wia­nie je­dze­nia, kli­ka­jąc na ekra­nie, wbu­do­wa­nym w stół. – Dzię­ki temu bujam się do Sto­li­cy za darmo kiedy ze­chcę. Chcesz coś?

Do­pie­ro teraz Ro­bin­son nagle zro­zu­miał co zna­czy gra­ni­ca „Po­ko­ju i Mi­ło­ści”. Takie motto wid­nia­ło na szar­fie oso­bi­ste­go herbu króla. Pokój tym, co się pod­da­li, a mi­łość wobec bez­względ­nych wy­ko­naw­ców roz­ka­zów.

Koniec

Komentarze

Dobry opis nie jest zły. Oczywiście nie można przesadzać z długością, zwłaszcza w opowiadaniach, ale ładnie wypełnia świat naokoło bohaterów.

Kiedyś się odważę :-)

Pod koniec marca (jak sądzę) będzie “Czerwony Sznur” i tam jest opis wyspy, ale nie bezludnej. Na razie nie mam copyrightu do swojego opowiadania (jeszcze).

Dziękuję za ośmielenie, serio!

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

„Brak detekcji.”

Może lepiej “nie wykryto”?

– To zaszczyt! – powiedział Roby, nie zauważyła ironii.

Dziwne trochę z tym przecinkiem.

 

Po upieczeniu zjedli go na śniadanie. Robot uznał, że jedt jadalny.

Literówka.

 

– Proszę się doprowadzić do porządku, pani chorąży – zwrócił jej uwagę kapitan. –

Amerykański slang dosłownie tłumaczony, chyba. Zamieniłbym na polski odpowiednik. W “Kawalerii Powietrznej” w każdym razie tak nie mówili, ani w Krollu.

 

–Tamten kieruje całym zespołem, trochę potrwa, niewolniku.

Spacja!

 

Po wybuchu waszego pocisku dostał w głowę odłamkiem. To było nasze ostatnie śniadanie. Widziałam, jak gaśnie w nim świadomość. Potem jeszcze przewieźli go na kontynent. Był strzelcem u mnie w drużynie. To nie koszmar?

E?

 

Dobre, lekko napisane, firmowe dialogi Radka na propsie. Dałeś sobie miejsce na dopracowanie bohaterów i relacji między nimi, to w moim odczuciu bardzo korzystne.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Poprawiłem, ale parę rzeczy zostawiłem.

Na przykład:

“Brak detekcji” jest bardzo swojskim wyrażeniem dla wszelkiego rodzaju robo-programistów.

“Proszę się doprowadzić do porządku, pani chorąży” zostawiam też, bo określenia branżowe nie trzymają się standardów parlamentarnych, a nie chcę “pani się ogarnie”. Kawaleria powietrzna to nie ten poziom. Chorąży to jednak NCO, jeśli już mówimy o amerykańskim slangu :-)

EDIT (przypomniało mi się!): Po polsku normalnie i tradycyjnie byłoby “do szeregu”, ale to się wywodzi z czasów, kiedy piechota walczyła w czworobokach. Do desantu z miotaczami jonowymi mi nie pasuje. Zresztą anglojęzyczne “keep in line” jest z tego samego źródła znaczeniowego.

Ten tekst, skomentowany “E?” jest trochę strumieniem świadomości, ale poprzestawiałem. Dużo lepiej być nie może, bo tej historii zgrabnie opowiedzieć ona nie ma prawa.

 

Dziękuję za komentarz i dobre słowo :-)

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Witaj. 

Jak wspomniałam podczas betowania, podoba mi się Twój pomysł, humor oraz trzymanie czytelnika w niepewności, ile jeszcze może przeżyć bohater główny. :)

 

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za zaproszenie. :)

Pecunia non olet

Wielkie dzięki bruce, za betę w szczególności. Retelling, czyli opowiadanie jeszcze raz tej samej historii, to pewien standard w fantastyce. Próbowałem się na tym polu.

Doceniam wyrazy uznania.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Bardzo podobaj mi się sceny walki i zazdroszczę umiejętności ich pisania. 

Opowieść pokręcona ale czyta się dobrze.

Super bohaterka i super złoka w jednym, niezła koncepcja.

 

I dyżurne czepiactwo poniżej:

 

Ranni wrzeszczeli, czuli dym, też im się na pewno dostało.

Niezgrabne to zdanie.

 

Wspominasz o zgonie Paula dwa razy. 

 

Roby wiedział, że jeśli są ludzie na wyspie, to Fred ich znajdzie.

Odwróciłabym kolejność … jeśli na wyspie są ludzie…

 

Jego wysokość nie przekraczała pół metra

Freda, czy gąszczu?;)

Z innymi częściami garderoby – nie lepiej.

może było lepiej, poszło lepiej

 

Przynajmniej zbudował sobie szałas się do zamieszkania.

Według mnie “do zamieszkania” zbędne. 

 

Pierwsza wyszła

Jak dla mnie nie wiadomo skąd. Może wysiadła?

Lożanka bezprenumeratowa

To ja bardzo dziękuję.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Wspominasz o zgonie Paula dwa razy. 

Wiem, ale w dwóch kontekstach, w rytm myśli bohatera.

może było lepiej, poszło lepiej

Też nie lubię równoważników zdań, ale bywam krytykowany za ich unikanie. Jednak – namówiłaś!

 

Według mnie “do zamieszkania” zbędne. 

Wyrzuciłem, ale od razu mi przyszło do głowy, że jako garaż dla Freda :-)

 

Jak dla mnie nie wiadomo skąd. Może wysiadła?

Zmieniłem na coś takiego: “Otworzyła się rampa, z wnętrza pierw­sza wy­szła…”

Opowieść pokręcona

:-D

 

Cieszę się, że się podobało (złok i walki) i dziękuję.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Hi hi. Nie znam się za dobrze na fantastyce, ani na pisaniu wogóle i jestem tu nowa.. Ale podobało się, w szczególności tytuł w nawiązaniu do losu bohaterów wyrywa z butów:)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Dziękuję, bardzo się cieszę, że Ci się podobało.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Zdaniem misia to opowiadanie jest lepsze od “Desantu”. Podobało się. yes

Cieszę się, że się podobało, naprawdę! Z pewnością jest inne :-)

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Nowa Fantastyka