Snuję się opustoszałymi ulicami Miasta, za towarzystwo mając jedynie półmrok – bękarci pomiot mdławego światła wymęczonych latarni i spowitej smogiem oraz deszczem, wciąż jeszcze młodej nocy listopadowej – ciche plaskanie przemoczonych butów na spękanym chodniku oraz smród rynsztoków; natrętny, odrzucający, a jednocześnie odurzający, niczym pocałunek pijanej kochanki bezskutecznie próbującej zabić smak spermy tanim winem i drogimi papierosami.
Nie wiem dokąd idę i nie obchodzi mnie to. Mam czas i wiem, że Miasto skieruje mnie tam, gdzie powinienem się znaleźć – gdziekolwiek miałoby to być.
Bo Miasto pragnie oczyszczenia. Potrzebuje go.
Potrzebuje mnie.
A ja nadciągam nieubłaganie niczym mróz. Niczym rdza. Niczym ostatni oddech ostatniego na Ziemi człowieka.
To będzie wspaniała noc.
*
Osiedlowy parking, wschodnie obrzeża Miasta. Deszcz leje jeszcze mocniej, ulicami zaczynają spływać śmieci – najlepsza wizytówka i największe dziedzictwo naszej cywilizacji – noc ciemnieje tak bardzo, jakby już nigdy miał nie nastać świt.
Przystaję i patrzę na czarnego SUV-a.
Nie ma identyfikatora.
Próbuję zrozumieć. Staram się wczuć w kierowcę i odnaleźć w sobie myśli oraz emocje, które towarzyszyły mu, kiedy – doskonale świadom, że oto dopuszcza się zbrodni pospolitego skurwysyństwa – zaparkował samochód na miejscu dla niepełnosprawnych i poszedł, najpewniej do swojego przytulnego mieszkania, rodziny i wielkiego telewizora.
Próbuję zrozumieć, ale nie potrafię. Nie chcę. Irytuje mnie to. Nie mogę pozwolić, by sam widok tego wozu zatruwał żywą krew Miasta gniewem i nienawiścią. Mnie już zatruł. W dobrej wierze otwieram drzwi – alarm zaczyna wyć jak wściekły; muzyka dla moich uszu – i szukam; może właściciel SUV-a jednak ma prawo tu stać i tylko zapomniał wystawić identyfikator.
Ale nie.
Kopniakiem przestawiam więc samochód na niewielki, pełen psiego gówna trawnik rozciągający się między parkingiem a usypanym z betonu, stali i szkła obmierzłym ludziowiskiem, i choć kusi mnie, by zaczekać i przekonać się, kogo przywabi alarm, idę dalej.
Miasto czeka na mnie.
Po kilku krokach przystaję. Myślę o tym, co zrobi ten człowiek, kiedy ujrzy swój wóz i irytacja zamienia się we wściekłość. Wiem, że on też będzie wściekły; że zamiast cieszyć się największym szczęściem, jakie tylko mogło go spotkać – faktem, że uniknął prawdziwej kary – będzie złorzeczył i przeklinał cały świat, obwiniając go o to, za co sam ponosi winę. I że nigdy nie zrozumie lekcji, której mu udzieliłem.
Tak być nie może.
Zawracam.
Czekam.
Po chwili ktoś się zjawia. Kilka przypadkowych osób. Jacyś przechodnie oraz lokalsi zirytowani nieustającym wyciem alarmu lub – co bardziej prawdopodobne – żądni sensacji; lgnący do cudzego nieszczęścia jak robactwo do gnijącego truchła.
Pytam. Nikt się do SUV-a nie przyznaje. Nikt też nie zadzwonił na policję.
Ignoruję pragnienie, by rozgnieść wszystkie te żywiące się cierpieniem i tanimi sensacyjkami, tłuste od chorego podniecenia pluskwy – Miasto czeka na mnie gdzie indziej.
Z drugiej strony i tak skazałem się na czekanie w tym gnojowisku, więc może…
Ale nie.
W końcu przychodzi: promieniujący zadowoleniem z pozbawionego jakiejkolwiek głębi czy celu życia podmiejskiej świni elegancik, tak mocno zrośnięty z garniturem, że choć widzę go po raz pierwszy (i ostatni) w życiu, ubranego w wygodne dresy, od razu wiem, że jest niekompletny.
– Jezu, kurwa! – krzyczy na widok tego, co stało się z samochodem. – Co jest?
– To twój wóz? – pytam.
– Eee… tak – odpowiada półprzytomnie, nie odrywając spojrzenia od tego, co zostało z samochodu. – Widział ktoś, co tu się stało? Nie rozumiem… Jak…
Przez moment odczuwam pokusę, żeby zapytać go, dlaczego zaparkował na miejscu dla inwalidów, ale nie robię tego. Odpowiedź wypisana na jego twarzy – twarzy, która z każdą kolejną sekundą ulega coraz wyraźniejszej entropii, wykrzywiona wściekłością i bólem straty, jakby postradał nie kupę blachy, a ukochaną osobę – jest rozczarowująca w swej oczywistości.
– Sam to sobie zrobiłeś.
Odwraca się do mnie gwałtownie. Słowa zaskakują, ale ton mojego głosu natychmiast wywołuje wściekłość. Wściekłość dodaje mu sił i odbiera rozum. Oślepia go.
– Coś ty powiedział!? Co to ma niby, kurwa, znaczyć!?
– Karny kutas za chujowe parkowanie.
Kładę ręce na ramionach zaskoczonego faceta i dociskam. Pada na kolana. Przy zderzeniu z asfaltem rzepki pękają jakby były ze szkła. Zaskoczenie, szok i ból są zbyt wielkie, by mózg należycie je zinterpretował. Ostatnie w jego życiu chwile nieprzepełnione udręką – prawdziwe błogosławieństwo, które szybko jednak przemija.
– Proszę. Teraz możesz tu parkować do woli.
Facet zaczyna krzyczeć, jakby…
No tak – jakby płonął żywcem.
Dokładnie tak samo.
*
Miasto kieruje mnie wprost do swojego zgniłego serca. Już z daleka wyczuwam gniew i nienawiść, unoszące się nad Centrum niczym opary trującego gazu.
Protesty. Manifestacja wciąż jeszcze pokojowa. Nie wiem, przeciwko czemu albo komu, i nie dbam o to.
Tysiące mieszkańców – większość już martwa, choć jeszcze tego nie wiedzą – tłoczy się na ulicach niczym strzępy mięsa, skóry, ścięgien i kości upchane w maszynce do mielenia, na włączniku której spoczął właśnie tłusty paluch rzeźnika.
Patrzę na wszystkich tych maleńkich ludzików i ich wielkie problemy, i chce mi się śmiać.
Bo to ja jestem rzeźnikiem.
I jestem głodny.
Miasto również jest głodne.
Ale mam czas. Miasto też ma czas. A droga bywa ciekawsza od celu.
*
Deszcz ustał. Tak po prostu. Zrobiło się za to zimniej. Powietrze, wciąż ciężkie od wilgoci, zdaje się zamarzać.
Siedzę na ławce z widokiem na opustoszałą ulicę, ukryty między dwiema plamami elektrycznego światła, i obserwuję grupę dzieciaków wykorzystujących sytuację w Mieście, by zabawić się na całego. Bez zahamowań, bez praw, osądów i kary. Nieśmiertelni swoją młodością. Gotowi rzucać wyzwanie całemu światu. Szkoda tylko, że nie starcza im wyobraźni na nic więcej niż robienie wokół siebie totalnego gnoju: przewrócone kosze, rozbite okna i witryny, drzwi lśniące uryną, porysowane samochody…
Jest ich siedmioro, pięciu naćpanych chłopaczków, może pełnoletnich, może nie, i dwie dziewczyny – z pewnością nieletnie. Jedna z nich naprawdę dobrze się bawi, nawet mimo gęstej, wystygłej już lepkości między udami – aż nazbyt wyraźnie wyczuwam echo szybkiego, brudnego, niemal przypominającego gwałt pieprzenia – ale druga wygląda, jakby znalazła się w naszym już teraz wspólnym tu i teraz w wyniku jakiegoś bardzo poważnego błędu, za który trwająca właśnie noc jest ostateczną, a przy tym niewspółmierną do winy karą.
Kiedy są już dostatecznie blisko – vis-a-vis mnie, tyle że po drugiej stronie ulicy – odpalam papierosa i mocno zaciągam się dymem. Blask cuchnącego benzyną płomyka przyciąga ich uwagę.
– O kurwa, patrzcie! Kolejny jebany bezdomny. Dawaj go tu!
Dwaj z nich natychmiast obierają azymut na moją ławkę, wyraźnie podekscytowani – oto trafiła im się łatwa ofiara – pozostali ochoczo ruszyli za nimi. Tylko ta jedna nieszczęśliwa dusza waha się przez chwilę, jakby rozważała, czy skorzystać z okazji i uciec, czy może – jak każe sumienie – spróbować mnie ocalić przed gniewem stada.
Jej stada.
Patrzę tylko na nią i czekam, co wybierze. Zastanawiam się, czy będę jej w stanie wybaczyć ewentualne tchórzostwo. A także, czy ona będzie je w stanie sobie wybaczyć.
W oczach dziewczyny dostrzegam całe spektrum dramatów ludzkiego istnienia: lęk przed kolejnym dniem i rozpacz z powodu tych już minionych. Nienawiść i pogardę względem samej siebie, strach i obrzydzenie względem towarzystwa oraz litość dla samotnego głupca, któremu nieznane koleje losu, niczym splunięcie przeznaczenia, kazały siąść na ławce w parku i zwrócić na siebie uwagę jej zdegenerowanych znajomych.
Nie wie i pewnie nigdy zrozumie, że jestem tu dla niej.
Tylko dla niej.
W końcu podjęła decyzję: w kilku krokach dogania resztę, ale nadal trzyma się z tyłu.
Uśmiecham się do niej, choć pewnie tego nie widzi.
– Masz fajkę, kolego? – pyta jeden z nich, niemal przekonująco grzecznie.
Bez słowa wyciągam w jego stronę mocno już ogołoconą paczkę chesterfieldów. Wyrywa mi ją z dłoni, wyuczonym ruchem wytrzepuje z niej papierosa i wkłada go sobie do ust. Podaje dalej, nie pytając mnie o pozwolenie. Fajek wystarczyło jeszcze dla trzech. Czwarty zaklął i cisnął mi pustą paczkę pod nogi.
– A teraz ogień – nakazuje ten pierwszy. Typ podwórkowego lidera. Ambitny, przekonany o własnej charyzmie i zdolnościach, ale w rzeczywistości tak samo nijaki i pozbawiony ikry jak cała reszta. Tylko bardziej bezczelny.
Niemal ciekawi mnie, dlaczego pozostali zdecydowali się utrzymywać go w tej budzącej współczucie iluzji własnej zajebistości.
Niemal.
Odpalam zippo i wyciągam w jego stronę. Wyrwa mi ją gwałtownym szarpnięciem, a ja na to pozwalam. Ale nie na długo. Zanim zdąży zrobić cokolwiek; zanim zdąży choćby uśmiechnąć się tryumfalnie i złośliwie zarazem, łapię jego dłoń w swoją i zaciskam na płonącej zapalniczce tak, że nie może się ruszyć.
Nie robię mu żadnej krzywdy – doprawdy nie ma takiej potrzeby. Po prostu go unieruchamiam. Szarpie się, ale ja tego nie czuję. Widzę tylko jego chaotyczne ruchy i nagły strach wypisany na twarzy.
– Spójrzcie, o wy, coście w grzechu zrodzeni i w grzechu śmierć wasza. Czyż w noc tę potworną jak cierpienie dziewicy, której przemoc cnotę wydarła, a rozpacz życie, oczy wasze dostrzec potrafią jeszcze gwiazd blask beznamiętny, czy już tylko ogień płonący u kresu tej drogi, co na manowce zwiodła dusze wasze skarlałe? – pytam w języku poetów, wpatrując się w złotoniebieski płomyk.
Milknę na chwilę, oddając scenę publiczności, może nawet w wątłej nadziei na jakąś odpowiedź. Ale oni milczą. Wpadają w konsternację. Tracą poczucie pewności siebie. Odpowiedź nie nadchodzi.
Nadzieja gaśnie, nieopłakana.
Ale zostanie pomszczona.
– Mądrość na tym polega największa, młodzi moi przyjaciele, by zawsze bezbłędnie rozróżnić, co też blasku na horyzoncie istnienia przyczyną. Czy gwiazdy, ci niewzruszeni pielgrzymi przez wieczność, co drogę wskażą bezbłędnie każdemu, kto skarbu szuka nad życie cenniejszego, czy ogień, który jak ćmy głupców mami ciepła i blasku rozkoszą, by bez wahania spopielić ich w chwili najwyższej ekstazy?
Patrzą na mnie w pełnym zdumienia niezrozumieniu. Płomień sięga wysoko. Metal nagrzewa się szybko. Jeszcze nie parzy, ale już budzi niepokój. Chłopak szarpie się coraz bardziej zaciekle, lecz z tą samą co na początku nieskutecznością.
– Puszczaj mnie, pojebie! – krzyczy w końcu. Nie ma w nim już ani odrobiny szczeniackiej dumy i pewności siebie. Jest tylko strach i świadomość bólu, który jeszcze nie nastąpił. – Puszczaj, kurwa!
– Bezcelowa byłaby to dla ciebie udręka. Ćmą jesteś, a ogień twym przeznaczeniem. Nie masz przed nim ucieczki, nie masz przed nim ratunku. Będzie cię przyciągał już zawsze i już zawsze cię palił.
– Spierdalaj, koleś, albo zarobisz w zęby – krzyczy. – Zróbcie coś! Zabijcie tego kutafona!
Jeden drgnął, lecz bez przekonania. Reszta stoi w bezruchu; to tyle, jeśli chodzi o podwórkową charyzmę.
– Jesteś ćmą? – pytam tego, który się poruszył.
Nie odpowiada. Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę, potem rzuca się do ucieczki.
Pozostali, choć nie wszyscy, biegną za nim.
Zostajemy we trójkę. Jęczący już teraz z bólu gówniak, ja i ona.
– Puść go, proszę – zdobywa się na cichy szept.
Odważna za nich wszystkich i od wszystkich lepsza.
Spełniam jej prośbę. Chłopak, zaskoczony odzyskaną wolnością, traci równowagę i upada. Dłoń ma czerwoną od poparzeń. Płacze. Zrywa się, ale nie jest to zryw wściekłości, tylko strachu. I wstydu. Nie ogląda się na mnie, nie ogląda się na nią. Biegnie. Dokądkolwiek, byle dalej.
Wpada na jezdnie, pędzi. Ulicą jedzie samochód.
– Kim albo…
– A kogo widzisz?
– Widzę… – waha się przez chwilę, a potem mówi szeptem, patrząc mi jednak w oczy: – Widzę ból.
– Chodź, odprowadzę cię do domu. Nie powinnaś tu być sama tej nocy.
– Dziękuję.
*
– Ukorzcie się przed majestatem Najwyższego, nim będzie za późno! – krzyczy jakiś facet wyglądający na bezdomnego, choć łatwo rozpoznać w nim kapłana; zdradza go maniera człowieka przywykłego do wygłaszania kazań w podobnie pompatycznym stylu i wyuczone gesty. – Padnijcie na kolana i błagajcie o zmiłowanie! Sąd Ojca już blisko, ale Syn jest po naszej stronie! Spójrzcie na piekło, które sami…
Wrzeszczy coraz głośniej, zapalczywie wymachując dużym, najprawdopodobniej mosiężnym krzyżem, jakby wiszący na nim Chrystus nie był symbolem nieskończonej dobroci i bezkresnej miłości, a bronią masowego rażenia, której – w myśl najlepszych kościelnych tradycji – nie zawaha się użyć przeciwko całemu światu.
Kapłan stoi na zapadniętym dachu spalonej taksówki, bardzo blisko mnie – wsiąknąłem w tłum w centrum, żeby siła jego bólu i gniewu wsiąkała we mnie – więc słyszę go wyraźnie, nawet mimo ogólnej wrzawy panującej dookoła; mimo wrzasków i śpiewu, mimo skandowanych tytanicznym chórem haseł – CHCEMY ŻYĆ! CHCEMY ŻYĆ! (a zasłużyliście?) – mimo wycia syren, pogardy płynącej z policyjnych szczekaczek i płaczu zagłodzonego niemal na śmierć gówniactwa, z którego stojący w pierwszych szeregach ludzie zrobili żywe tarcze. Bo przecież nikt nie strzeli do dziecka, kiedy patrzy cały świat (głupcy najkrótszymi do Piekła zdążają drogami).
Głos kaznodziei drażni mnie bardziej jeszcze, niż jego słowa. Niby krzyczy, zdziera gardło aż do bólu, a jednak słyszę piskliwe drżenie, które zdradza jego strach i niepewność. Brzmi, jakby lada moment zamierzał rozpłakać się nad grzechami świata – choć jedyne grzechy, nad jakimi ma prawo zapłakać, to grzechy jego Boga – ale ja wiem lepiej.
Przyglądam się klesze przez chwilę, szukając dla niego ratunku, ale go nie znajduję. Na brudnej, zmęczonej twarzy nie widzę ani natchnienia, które mogłoby uchodzić za boskie, ani zwykłej ludzkiej wiary – tej, która góry przenosi, a każdy grzech w cnotę przemienić potrafi.
Widzę jedynie człowieka słabego, który własną marność ukryć próbuje w majestacie skradzionej siły. Widzę głupca budującego wygodne życie na wygodnym kłamstwie i tchórza zasłaniającego się przed wszelką odpowiedzialnością udręczonym ponad wszelkie wyobrażenie trupem, którego sumienie ludzkość od tysiącleci obciąża własnymi zbrodniami, byle sama mogła zasnąć spokojnie i nowe śnić koszmary. Widzę miernotę, który nie ma odwagi naprawdę wierzyć, bo gdyby uwierzył, musiałby uznać własne potępienie.
– Nie po to Chrystus umarł za nas na krzyżu, żebyśmy żyli jak niewolnicy w strachu i zwątpieniu. Zostaliśmy powołani do miłości i to miłość…
– Twój Chrystus szcza na ciebie z krzyża. – Z radością psuję mu tę ostatnią chwilę. I tak nie ma do niej żadnych praw. – Szcza na was wszystkich. Zresztą sam się przekonasz, kłamco.
Facet wzdryga się i odwraca gwałtownie. W pierwszej chwili wygląda na zdziwionego i jednocześnie przestraszonego – nie zauważył, kiedy znalazłem się tuż obok – potem, momentalnie, jego twarz wykrzywia grymas wściekłości, a ja już wiem, że mam ułamki sekund, nim otworzy usta i splunie na mnie jadem swego fałszu.
Jestem jednak szybszy.
– Jam sędzia nad bogami, jam oczyszczenie jest dla świata – mówię. Daję mu szansę zrozumieć, choć nie ma to już znaczenia.
Uderzam na odlew. Prawie nie czuję, jak kości policzkowe pękają od tego uderzenia, ale wyraźnie słyszę dźwięk rwanego kręgosłupa, mięśni oraz skóry. Słyszę też świst, kiedy głowa obłudnika z siłą armatniej kuli przelatuje nad protestującymi i słyszę głuchy trzask, gdy uderza w pierwszy szereg próbujących zapanować nad tłumem policjantów, kilkanaście metrów dalej.
Są bez szans.
Łeb krzykacza rozrywa kuloodporną tarczę jednego z gliniarzy, jakby była z tektury, i trafia go prosto w pierś. Mężczyzna oraz stojący tuż za nim pechowcy rozbryzgują się na wszystkie strony niczym arbuzy nadziewane petardami, a otaczających ich kolegów z kordonu rozrzuca w tył i na boki.
Ludzkie strzępy zdają się unosić przez chwilę nad pobojowiskiem niczym wystrzelone z tuby konfetti, a nim opadną, noc staje się o wiele ciekawsza.
Miasto odsłania swoją prawdziwą twarz: ropiejące rany, ślepia pokryte bielmem, ostre, skrwawione zęby.
I zaczyna gryźć.
– Granat! – krzyczy któryś ze zdezorientowanych policjantów, stojący kilka kroków od miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowali się jego koledzy, i przypada do ziemi. Myli się oczywiście, ale nie ma to znaczenia.
Jakiś inny mundurowy panikuje – jego strach ma zapach gówna i kwaśnego, niezdrowego potu; czuję to wyraźnie mimo odległości – i otwiera ogień w stronę tłumu.
Pierwsza wystrzelona przez niego kula – która przechodzi przez głowę oddalonego o trzy, może cztery kroki dziecka (to tyle, jeśli chodzi o żywe tarcze) i pierś trzymającego go na rękach ojca – jest dla pozostałych policjantów niczym błogosławieństwo; niczym pozwolenie od samego Boga, by wypuścić na świat bestie, które, dotąd ukryte w cieniu, lecz zawsze obecne, swoimi podszeptami przywiodły ich w to miejsce i ten czas; które sprawiły, że stoją oto naprzeciw nieuzbrojonych cywili, gotowi walić do nich z ostrej amunicji.
Znaleźli się po złej stronie barykady i wiedzą o tym doskonale; są bardziej niż świadomi faktu, że gdyby tylko opuścili broń albo skierowali ją przeciwko swoim mocodawcom, świat miałby jeszcze szanse.
A mimo to stoją naprzeciwko własnych rodzin, przyjaciół i sąsiadów próbujących wybłagać albo wywalczyć z powrotem swoje i ich życia, i zamiast chronić tych ludzi za wszelką cenę, jak przysięgali im i własnemu sumieniu, budują świętokradczy mur z tarcz i karabinów.
Bezwolne marionetki bestii.
Gdyby wśród nich znalazł się choć jeden zdolny przeciwstawić się jej zakusom, poszliby za jego przykładem tak, jak poszli za przykładem tego, który pierwszy bestii uległ. Ale nikt taki się nie objawia. Wielu o tym marzy – nie wszyscy, ale wielu – jednak żaden się na to nie zdobywa, aż jest już za późno.
Łgarz traci głowę.
Padają strzały.
Wiele strzałów.
Nie oglądając się na rozkazy i zdrowy rozsądek, gliniarze zaczynają zabijać.
Jeśli przeżyją tę noc, najprawdopodobniej czeka ich sąd wojenny i publiczny lincz, ale teraz czują niewysłowioną ulgę i wdzięczność dla tego, który strzelił pierwszy. Jego strach, jego słabość, jego palec naciskający na spust – to wszystko, o co w takiej chwili mogliby prosić.
Bo to był on, a nie oni.
To za jego sprawą bestia triumfuje.
A imię bestii: człowiek.
Ostrzał trwa krótko. Milknie, nim bezgłowy trup zdąży stoczyć się z dachu taksówki. Ja jednak rozciągam tę chwilę w nieskończoność, sycąc się każdym szczegółem: tryskającą z aorty krwią, która spada na mnie niczym ciepła, letnia mżawka, dziecięcymi trupami w ramionach martwych rodziców, krzykiem, bólem, płaczem i przerażeniem. Zapachem prochu, krwi i treści rozlewających się po asfalcie wnętrzności. Narastającym przerażeniem i paniką. Świadomością, że to dopiero początek.
Trup krzykacza opada najpierw na kolana, potem zsuwa się z dachu wozu na stłoczonych dookoła, przerażonych ludzi, tak samo jak ja skąpanych w jego krwi. Nim znika, wyjmuję z jego ręki krzyż i łamię podstawę mniej więcej w połowie, by miał lepsze zbalansowanie – krzyż jest teraz równoramienny, a Jezus traci stopy; nie jest to jednak najgorsze, co go jeszcze dzisiaj czeka.
Biorę zamach i rzucam. Mocno. Bożek leci płasko, lotem koszącym, wirując tak szybko, że w świetle latarni ramiona narzędzia jego niemających końca tortur zlewają się w złoty dysk.
Ludzie nie są dla niego przeszkodą; w każdym razie nie na początku.
Są celem.
Nim krzyż znika mi z oczu, zostawia wyciętą w żywym ciele tłumu mięsną pręgę długości jakichś dwudziestu metrów. Pierwsze ofiary tracą głowy, ostatnie – nogi poniżej kolan.
– Oto jedyna droga do wolności – wskazuję krwawy szlak, nie dbając, czy ktokolwiek mnie widzi i słyszy.
I tak podążą tą drogą.
Panika narasta, ludzie próbują się rozbiec, ale tylko niszczą sami siebie. Walczą o każdy skrawek przestrzeni i nadziei. Krzyczą, szarpią, drapią. Potykają się o zadeptane ciała i ślizgają na krwi swoich bliźnich. Padają i mrą pod butami kolejnych. Ci, którzy są na tyle głupi, by uciekać w kierunku policyjnego kordonu, albo po prostu mają tego pecha, że zostają tam zepchnięci, giną od kul.
Ale kule to za mało. Nie mija więcej jak kilka uderzeń serca, nim kordon zostaje zmieciony ludzką falą, a policjanci giną albo zadeptani, albo rozerwani na strzępy.
Nie będzie sądu wojennego.
Rannych i martwych są dziesiątki, panika i zamieszki pociągną za sobą kolejne setki, a gniew, który właśnie uwolniłem – tysiące. Może miliony.
Może całe Miasto.
Bo Miasto potrzebuje oczyszczenia.
*
Odchodzę, coraz dalej i dalej. Wciąż jednak słyszę strzały, wycie syren i – czasem – krzyki. Widzę łunę pożarów na nocnym niebie, czuję każdą duszę wyrwaną z ciała i rozrywaną przez nicość; czuję ich ból i rozczarowanie tym, co niosą ze sobą ostatnie przebłyski świadomości.
Miasto płonie.
Płoną samochody, płoną budynki, płoną idee.
Płoną ludzie.
Już prawie świt.