
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wczasy w Rosji. Wieloosobowe pokoje i… sami Polacy. W pokojach piętrowe łóżka. Szaro-buro. Na zewnątrz mróz, góry i cały dzień jazda na nartach. Tam spotkał Martę, szczupłą dziewczynę o czarnych, krótkich włosach i jeszcze czarniejszych oczach.
Byli rówieśnikami. Marta też przyjechała ze szkoły. Nie potrafiła jeździć. Właściwie, to wydawało mu się, że w ogóle niewiele potrafiła, ale bardzo dobrze czuł się w jej obecności. Działo się z nim wtedy coś dziwnego. Może to dlatego, że w jego szkole nie było dziewczyn…
Spotykali się potajemnie, wieczorami, w sosnowym lasku. Było tam zdecydowanie mniej śniegu i całkiem ciepło. Mogli spokojnie pozbyć się wierzchnich okryć, a nawet usiąść na pachnącej żywicą ziemi.
Pewnego razu Marta powiedziała:
– Schowaj się tu, schowaj. Szybko! Zdarzyło mi się coś niezwykłego. Coś, co może odmienić moje życie.
Tego dnia wyglądała wyjątkowo ślicznie. Czarne włosy przylegały gładko do jej głowy, jedynie gdzieniegdzie odrywając się pojedynczymi kosmykami. Na smukłej szyi miała czarną opaskę, a dobrze dopasowany kombinezon podkreślał jej szczupłą sylwetkę.
– Ale co? – Spytał zdumiony takim początkiem spotkania.
– Schowaj się i poczekaj, to zobaczysz.
Posłusznie poszedł ukryć się w przyprószonym śniegiem zagajniku. Marta została przy drodze.
Po chwili podjechała jasnokremowa limuzyna. Marta, ucieszona jej widokiem, zerknęła w stronę sosenek i wsiadła do środka. Gdy limuzyna ruszyła, wybiegł na drogę. Rozpromieniona dziewczyna machała mu na pożegnanie przez tylną szybę. Wtedy widział ją ostatni raz.
– Długo byłeś na tych wczasach?
– Miesiąc.
– To podciągnąłeś się trochę z rosyjskiego, co?
– Wcale. Nawet jednego Rosjanina nie widziałem.
– To jak to tak?
– No właśnie.
Szkoła. Wydawało mu się, że był w niej całe życie. Nie pamiętał życia przedtem i nie mógł wyobrazić sobie jak mogłoby wyglądać życie poza szkołą.
Szkoła to przede wszystkim budynek. Czteropiętrowy o masywnych murach z oknami przepuszczającymi do środka światło, ale nie ukazującymi żadnych obrazów. Tak jakby życie na zewnątrz nie istniało.
Na poszczególne piętra można było się dostać zwykłymi schodami lub za pomocą taśm transportowych. Za pomocą taśm było szybciej i zabawniej. Jechało się do góry taśmą o nachyleniu około trzydziestu stopni i na końcu każdego odcinka przeskakiwało się na podobną taśmę ustawioną w przeciwną stronę. I tak od piwnic aż do czwartego piętra. Jeszcze zabawniej było w drugą stronę, gdy po przeskoczeniu barierek ochronnych w połowie długości taśmy, lądowało się na połowie długości taśmy poniżej.
Szkoła, to też ustalone reguły, sztywne zasady i porządek dnia miarowo wyznaczający upływ czasu.
– Kadet Woźniak i kadet Małecki natychmiast zgłoszą się do kancelarii!
– Słyszałeś, to my. Jedziemy?
– Przejdźmy się.
– Czego od nas chcą?
– Zaraz pewnie się dowiemy.
Zeszli z drugiego piętra na parter, gdzie mieściła się kancelaria. Przed masywnymi, tłumiącymi dźwięki drzwiami, stała grupa młodych, ubranych w granatowe mundury, mężczyzn.
– Wyczytują, czy kolejka? – Zapytał pierwszego z brzegu chłopaka.
– Wyczytują… parami.
– No to czekamy.
Na ścianie obok drzwi wisiała gablotka. Z nudów zaczął przeglądać wywieszone w niej papierowe kartki. „Regulamin", „Prawa i obowiązki kadeta", „Ogłoszenia", „Specjalności do wyboru", jakaś wypłowiała, jak gdyby zawilżona kartka z rozmazującym się, odręcznym napisem. Przysnął się bliżej… „Przygotuj się… na… najgorsze".
– Woźniak, Małecki! – W otwartych drzwiach stał podoficer.
– Woźniak, Małecki!!! Co, zaproszenia trzeba?!
Już byli w środku. Za biurkiem siedział oficer dyżurny. Nie zdążyli się zameldować.
– Podobno biliście się?
Wyprężeni jak struny odpowiedzieli jednocześnie:
– Nie, panie kapitanie!
– Nie? A co to jest???
Oficer odwrócił stojący na stole wyświetlacz, na którym leciała scena bójki. Bójki z ich udziałem. Nie było wątpliwości, to byli oni… na pustej sali. Szarpali się za mundury i uderzali pięściami. Małeckiemu leciała krew z nosa.
– Po pierwsze, macie sobie podać ręce.
Podali sobie ręce bez chwili wahania.
– Po drugie… jaką karę wolicie: regulaminową czy nie?
– Nieregulaminową, panie kapitanie! – odpowiedzieli jednocześnie.
– Dobrze. – Oficer przetarł ręką twarz. – W takim razie, do końca tygodnia sprzątacie piwnice. Prysznice mają być wyczyszczone, kible wyszorowane, wszystkie nieczystości usunięte. Zrozumiano?
– Zrozumiano!
– Wszystko, co potrzebne, znajdziecie na dole. Wykonać!
Oddali honory i wyszli. Dopiero teraz zauważył jaki Małecki jest blady i spocony.
– Wszystko w porządku?
– O co tu chodzi? Przecież my nigdy…
– Nie wiem. Chodźmy lepiej do tych piwnic.
– Miałem dziwny sen. Jakiś taki podobny…
– Dobrze, pogadamy na dole.
– W suterenach panował trochę nieprzyjemny zapach i było ciemno.
– Gdzie tu jest włącznik?
Zaczęli szukać po omacku klepiąc ściany. Po chwili słabe światło oświetliło piwnice. Przy schodach stały wiadra, środki chemiczne i szczotki, leżały szmaty i worki na śmieci.
– To był bardzo dziwny sen… zły… – Małecki powrócił do przerwanej opowieści, jednak zatrzymał się wpół słowa, bo nad ich głowami rozległ się głośny rumor. Najpierw chaotyczny, potem przechodzący w jednostajny rytm, do którego dołączyły jakieś głosy. Potem znowu zapanował chaos, a po nim zupełna cisza.
– Co to było?
– Sprawdzimy?
– Może lepiej weźmy się za sprzątanie, bo nie wyrobimy się do końca tygodnia, a ja nie chcę wylądować na regulaminie.
– Poczekaj… Słyszysz?
– Co?
– Słuchaj…
– Nic nie słyszę.
– No właśnie. Cisza… zupełna. Idziemy na górę.
Ostrożnie zaczęli wychodzić na górę.
Na parterze nie było nikogo. Takiej pustki i i ciszy, takiego osamotnienia jeszcze nigdy nie doznali. Starali się cicho stawiać kroki, jednak każde stąpnięcie dudniło w pustym budynku jak uderzenie bębna.
Stanęli na środku korytarza. Na ścianie ktoś napisał sprayem, wielkimi literami: „BUNT!".
– Co się dzieje???
– Nie wiem. Może wszyscy są na górze.
– Idziemy.
Biegiem popędzili po schodach na pierwsze piętro. Zastali tam taką samą pustkę jak na parterze. Ruszyli biegiem na drugie. Małecki potknął się i upadł na schodach, syknął i od tej pory utykał na lewą nogę.
– Dlaczego te taśmy nie działają?
– Nie wiem. Dasz radę?
– Dam… ale o co tu chodzi?
– Nie wiem.
Nagle, ponownie usłyszeli rumor. Tym razem pod nimi. Obaj wychylili się przez barierkę.
– Żandarmi. Wiejemy.
– Dlaczego. Przecież my nic…
– Wiejemy!
Ruszyli biegiem na górę. Gdy byli w połowie drogi na trzecie piętro, klatką wstrząsnął potężny huk. Obaj rzucili się do barierki.
– Wysadzili schody na parterze?!
Czym prędzej ruszyli w górę. Na półpiętrze, z trzeciego na czwarte, schody zastawione były szafami, ławkami, stołami i wszelkiego rodzaju różnymi innymi rupieciami, które były do zdobycia w szkole.
– Zabarykadowali się. Co robimy?
Klatką wstrząsnęła druga eksplozja.
– Wysadzili schody na pierwszym.
– Ale jak? Przecież wcześniej wysadzili na parterze?
– Za dużo pytasz.
– Co robimy?
– Na taśmy!
Trzecia eksplozja nie dawała złudzeń. Wyleciały schody z drugiego na trzecie piętro.
Podpierając się rękoma, przesadził jednym susem poręcz schodów i barierki taśmy. Gdy tylko wylądował, przylgnął do niej całym ciałem.
– No skacz! – syknął.
– Nie dam rady.
Małecki zaczął schodzić na dół. Zdążył wgramolić się na taśmę, gdy po schodach zaczęli wbiegać żandarmi. Sprawnie zaczęli demontować prowizoryczną barykadę i po chwili już byli na ostatnim piętrze. Kilku z nich podłożyło ładunki na schodach. Po chwili potężna eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Odłamki betonu i stali zagrały w powietrzu.
Ogłuszony, zauważył, że najwyraźniej uszkodzona eksplozją taśma, zaczyna osuwać się w dół. Spojrzał za siebie. Na dole przerażony Małecki chwytał za brzeg uciekającej taśmy, jednak jego nogi, które straciły już oparcie i bezradnie szamotały się w zakurzonej pustce, nieuchronnie ściągały go w dół.
Rozejrzał się wkoło. Nie miał szans pomóc koledze, tym bardziej, że przesuwał się także w stronę przepaści. Rzucił się na metalowe elementy konstrukcji, które wyłoniły się spod osuwającej się coraz szybciej taśmy. Uchwycił się ich całym sobą. Spojrzał ponownie w dół. Taśma właśnie spadała z konstrukcji. Małeckiego już na niej nie było.
Uniósł ostrożnie głowę. Żandarmi próbowali wyważać drzwi sal. Kombinowali coś przy zamkach, krzątali się po korytarzu. W pewnym momencie wszyscy stanęli pod ścianą i zaczęli uderzać w nią czym popadło. Saperkami, pałkami, maskami przeciwgazowymi, gołymi rękoma…
Ostrożnie podciągnął się i, niezauważony, przemieścił na ostatnią taśmę, transportującą na strych budynku.
Był teraz zupełnie niewidoczny od strony piętra, ale nie widział też co się na nim działo. Zaczął ostrożnie wczołgiwać się pod górę. Ku jego zdziwieniu taśma ruszyła i powoli wwiozła go na strych.
Trudno powiedzieć dlaczego wskoczył na belkę pod murem. Jednak w chwilę potem kolejna eksplozja zatrzęsła budynkiem i strop przed nim przestał istnieć. Miał teraz pod sobą czteropiętrową, zakurzoną przepaść, oświetlaną przez ogromne, złożone z wielu matowych kafli okno. Nad głową miał ciężką konstrukcję dachu.
Kolejna eksplozja spowodowała, że matowe kafle przestały istnieć zapadając się w niesamowity sposób, bo jakby w zwolnionym tempie, do środka budynku. Za oknem, zamiast domniemanego świata, panowała ciemność. Ciemność, która momentalnie przeniosła się do wnętrza budynku.
Po raz pierwszy w życiu ogarnął go strach.
– Ratunku!!! – Zaczął wołać. – Niech mi ktoś pomoże!!! Ratunku!!!
Nagle w dachu zaczął otwierać się właz. Właz, którego istnienia nie podejrzewał. Najpierw usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranego zamka. Potem w ciemności wykroił się okrąg światła, a potem przez okrągły otwór ujrzał pochmurne niebo i głowę w wełnianej czapce.
– Tu jest! Znaleźliśmy go! – zawołał mężczyzna w czapce.
Ubrany był w pasiasty sweter. Twarz miał nieświeżą i krzywe żółte zęby.
W otworze pojawiła się głowa drugiego, podobnie ubranego mężczyzny. Przez moment w uśmiechu pokazał szczerbate zęby, a po chwili w kierunku Woźniaka powędrowały jego ręce uzbrojone w grubą żyłkę.
– Zostaw! Już! Kupiłeś sobie żyłeckę i już musisz się popisywać. Wystarczy młotek. Chodź – zwrócił się do Woźniaka, – On żartował. Wyciągniemy cię stąd.
Podał mu rękę. Woźniak wdrapując się po belce na górę, wydostał się na śliski dach. Mężczyzna z żyłką uśmiechał się półgębkiem.
Szli w kierunku brzegu dachu. Przy budynku rosły jakieś wysokie drzewa. Gdy byli już blisko, Woźniak, któremu zdawało się, że czuje na karku oddech mężczyzny z żyłką, rzucił się w ich kierunku. Skoczył bez chwili wahania.
– Oż, w morde! – Zawołał za nim ten żyłką.
Spadał obijając się o miękkie gałęzie. Po kilku sekundach był już na dole. Na ziemi leżała warstwa mokrego śniegu.
Biegł przez młode sadzonki. Wydawało mu się, że słyszy za sobą krzyki goniących go mężczyzn. Przyśpieszył.
Po chwili wbiegł do starszego lasu. Biegł drogą. Z tyłu ponownie dobiegło go pokrzykiwanie.
W pewnym momencie zobaczył przed sobą jakieś zwierze. Było duże i czarne w pysku trzymało drugie zakrwawione, najwyraźniej już martwe stworzenie. Biegło mu naprzeciw.
Widział już coś takiego kiedyś na jakimś filmie, to zwierze to mogła być pantera… czarna pantera… albo puma.
Za czarnym kotem niosącym w pysku martwą zdobycz. Biegł drugi, znacznie od niego mniejszy. Mógł to być młody kociak.
Duży kot wyminął go wydając wrogi pomruk i pobiegł w swoją stronę. Mały zaś, zatrzymał się i ruszył za nim.
Podczas gdy on biegł najszybciej jak mógł, kot przemieszczał się za nim, tak jakby wybrał się na spacer. Przy tym cały czas obserwował go, aż pewnym momencie zaczął przyśpieszać.
Na drodze leżała sucha gałąź. „Nie mam szans" – pomyślał, jednak podniósł ją i stanął frontem do doganiającego go zwierzęcia. Zamachał mu nią tuż przed nosem. Kot złapał za koniec patyka i szarpnął nim. Suche drewno pękło. Kot zatrząsł łbem przez chwilę tarmosząc ułamany kawałek, po chwili jednak wypluł go i rzucił się na pozostałą część gałęzi. Tym razem wyrwał mu ją całą z ręki, zaczął gryźć i potrząsać. W końcu rzucił ją na ziemię, przycisnął łapami jeden koniec, a drugi zaczął podnosić zębami ku górze. Drewno pękło po raz drugi.
– To ty się chciałeś tyko pobawić… – powiedział półgłosem Woźniak.
Kot wydał z siebie charczące mruknięcie, złapał w zęby kawałek suchego patyka i ruszył w kierunku, w którym biegł wcześniej.
Gdzieś z kierunku, w którym pobiegł kot, dobiegły go krzyki. Ruszył biegiem dalej, pod górę.
Biegł. Las, który robił się coraz gęściejszy w pewnym momencie zaczął rzednąć, aż ustąpił zupełnie miejsca niskiej roślinności. Na tle szarzejącego nieba widział wyraźnie krawędź górskiego grzbietu. Zwolnił na chwilę by odsapnąć, przeszedł pewien odcinek i ponownie ruszył biegiem w jego kierunku.
Nagle otworzyła się przed nim przestrzeń. Słońce skryło się już za horyzontem, jednak ciągle malowało lekko zachmurzone niebo czerwienią. Pofałdowany i pokryty dziką roślinnością teren nagle spadał, tak że wszystko co widział, aż po horyzont, znajdowało się poniżej góry.
Nad horyzontem, w oddali, ciemniały dwie pary ogromnych, rozmazujących się w wieczornej mgle kręgów. W dole słychać było głosy dzikich zwierząt, a nad lasem krążyły stada ptaków.
Odwrócił się zaniepokojony czymś, co przypominało mu zacieraną przez odległość rozmowę.
Za nim wyrastały z podłoża szare skały. To stamtąd dobiegały odgłosy. Podszedł bliżej. Za skałami teren nieznacznie obniżał się i tworzył prawie poziomą połać otoczoną skałami. Na jej środku płonęło ognisko, wokół niego siedzieli ludzie. To ich głosy słyszał.
Wyszedł zza skały.
– Nie wiem czy mnie rozumiecie, ale potrzebuję pomocy. – Powiedział.
Jego pojawienie się wywołało spore zamieszanie. Uspokajał je jakiś starzec, który podniósł się i zwrócił się w jego kierunku:
– Jeśli nie jesteś wrogo nastawiony, podejdź do nas i powiedz czego potrzebujesz, a my postaramy się ci pomóc.
– Jestem głodny i chyba potrzebuję snu.
– Chodź do nas.
Starzec miał długą brodę i zmierzwione włosy w kolorze popiołu. Ubrany był w długą szatę w podobnym kolorze jednak w odrobinę ciemniejszej tonacji. Z jej fałd wyciągnął coś co przypominało mały bochenek chleba.
– Masz, jedz. Przespać możesz się przy ognisku. Jutro jest dzień Jana. Każdy nam się przyda.
Wziął chleb i wgryzł się w niego zębami. Pokarm miał dziwny smak… właściwie nie miał smaku, ale za to niezwykle sycił. Po trzech, dobrze przeżutych, kęsach poczuł się najedzony. Znalazł sobie miejsce przy ognisku i usnął.
Ocknął się. Ognisko ciągle płonęło, lecz wokół nie było nikogo. Za nim coś skrzypnęło. Obejrzał się. Zobaczył drzwi. Były niedomknięte. Z wnętrza biła delikatna poświata. Podszedł, otworzył je i wszedł do środka. Wewnątrz znajdowała się sala wyposażona w dwa rzędy piętrowych łóżek. Na jednym z dolnych łóżek ktoś spał. Podszedł bliżej. Przyjrzał się śpiącemu, młodemu mężczyźnie, ubranemu w taki sam mundur jak jego.
– Małecki???
Mężczyzna otworzył oczy.
– Myślałem, że ty… że… nie żyjesz.
Małecki usiadł na łóżku.
Muszę ci coś powiedzieć.
– Przecież… widziałem cię tam… na taśmie.
– Posłuchaj uważnie.
– To nie możliwe.
– To wszystko sen.
– Ale jak???
– To nie koniec. To TY jesteś snem.
– Co ty mówisz???
– Posłuchaj mnie uważnie. Posłuchaj uważnie tego, co teraz powiem: C I E B I E N I E M A. T y t y l k o s i ę ś n i s z.
– Co ty mówisz?!
– Uwierz mi. Jeśli w to uwierzysz i zrezygnujesz z siebie, to będzie ci łatwiej zrozumieć… Jeśli zrozumiesz, wszystko stanie się proste i oczywiste… Jeśli nie uwierzysz, będziesz się męczył. Będziesz cierpiał. Będziesz szukał sensu aż zginiesz.
– Co ty mówisz???… To ty… to ty mi się śnisz!!!
Popchnął go aż tamten upadł na łóżko.
– Wstawaj! Wstawaj maro!!! Wstawaj zwidzie!!!
Małecki leżał na łóżku z nogami spuszczonymi na podłogę i patrzył na niego spokojnie.
– Wstawaj! Powiedziałem: wstawaj!!! – Wezbrała w nim okrutna złość. Złapał kolegę za marynarkę i zaczął go wyciągać z łóżka. Małecki zaczął się bronić. Szarpali się na środku sali. Zaczęli okładać się pięściami. Gdy otrzymał uderzenie w brzuch, wymierzył przeciwnikowi cios prosto w twarz. Z rozbitego nosa kolegi polała się krew.
– Widzisz co narobiłeś? – powiedział Małecki. – Może teraz zrozumiesz…
Coś w nim pękło. Usiadł na łóżku i osunął się na nie bezwładnie. Położył się na boku, podciągnął kolana i zaczął płakać. Małecki usiadł obok i zaczął poklepywać go po ramieniu.
– Nie martw się, jeszcze nie wszystko stracone.
– Obudź się. Obudź się, już są. – ktoś szarpał go za ramię. Otworzył oczy. Leżał przy ognisku. Większość ludzi pierzchała gdzieś w popłochu.
– Co się dzieje?
– Już są. Lepiej się gdzieś schowaj albo chodź ze mną.
Podążył za młodym mężczyzną, który poprowadził go do kryjówki między skałami.
– Co się dzieje?
– Będą wybierać Jana.
– Jana?
– Tak. Co roku go wybierają i zabierają ze sobą.
– Kto?
– Jak to kto? Oni. Zabierają, a potem…
– Co potem?
– Tak naprawdę, to nie wiem… nikt nie wie, bo nigdy jeszcze żaden Jan nie wrócił, ale mówią, że przybijają go gwoździem do drzewa. Cicho. Ciii…
Na zewnątrz dało się słyszeć krzyki, szloch i lamenty.
– Coś jest nie tak. Poczekaj tu chwilę. Cokolwiek by się działo, nie wychodź.
– Poczekaj… Dlaczego to robisz?
– Co?
– Pomagasz mi.
– Ktoś mi kiedyś pomógł… byłem… byłem kadetem. Poczekaj.
Mężczyzna poczołgał się w stronę szczeliny, która tworzyła wejście do małej jaskini, w której się ukryli. Ostrożnie wyjrzał. Nagle jakaś siła wyciągnęła go na zewnątrz jak szmacianą lalkę. Do jaskini wpadło światło napełniając ją jasnością. Woźniak przyległ do podłoża. Przypadkiem znajdował się w dość głębokiej, nieco większej od niego niecce. Tuż nad nim przeleciał jakiś cień.
– Strach. Znów ogarnął go nieopisany strach. Starał się wcisnąć, wtopić, wlać, zjednoczyć ze skałą. „Nie ma mnie, nie ma…" – myślał. Światło zgasło. Głosy na zewnątrz przycichały.
Podczołgał się do szczeliny. Przed sobą ujrzał ludzi. Tych których widział przy ognisku i wielu, wielu innych. Wszyscy byli nadzy i spętani w dość prymitywny, ale bardzo skuteczny sposób. Ustawieni czwórkami, dobrani wzrostem, na barkach dźwigali długie, drewniane drągi, do których bezlitośnie mocno przywiązano im ręce.
Szli pod górę. Biali, żółci, czarni, czerwoni, sini, niebiescy ludzie. Szli powoli. Nadzy i brudni.
Zatrzymali się. Przed nim stał młody mężczyzna, ten, który ukrył go w jaskini. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem, przynaglani przez niewidocznych oprawców ludzie, ruszyli. Schował się.
Gdy wyjrzał ponownie, przed jaskinią nie było już nikogo. Ostrożnie wyszedł na zewnątrz. W dali jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Przemieszczał się ostrożnie między skałami w kierunku, w którym wydawało mu się, że ujrzał jakieś poruszenie. Znalazł się w miejscu, gdzie skały tworzyły fantastyczne kształty. Było tu wiele zagłębień, w których można było się ukryć, większe i mniejsze słupy skalne i skały podziurawione jak ser szwajcarski.
Gdy stanął za takim dziurawym słupem, usłyszał tuż za nim odgłos upadku jakiegoś ciężkiego, ale dość miękkiego przedmiotu. Ostrożnie wyjrzał przez otwór w skale. Po drugiej stronie, na prymitywnej drewnianej konstrukcji, lądowały nagie ludzkie ciała. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Odsunął się. Pod osłoną skał oddalił się z tego miejsca i znalazł skalną grotę. Ukrył się w niej.
Gdy wyszedł na zewnątrz, zachodziło słońce. Ktoś rozpalił ognisko. Siedziało przy nim kilka skulonych postaci.
Wdrapał się na górę. Patrzył na dziki pejzaż, w którym tonęło czerwone słońce. Nad nim wisiały dwie pary ogromnych pierścieni.
Marta siedząca na skórzanej, jasnokremowej kanapie luksusowej limuzyny, machała mu przez tylną szybę ręką. Na miejscu kierowcy siedziała elegancka kobieta w średnim wieku, o ciemnoblond włosach do ramion. Uśmiechała się.
– Tak mamo, mam świeży miąższ… Będziesz zadowolona… tak… bardzo piękna twarz…
To jest sen, który przyśnił mi się w nocy z 3/4 marca, 2008 roku.
Nie jestem w stanie odzwierciedlić go dokładnie słowem, ale zrobiłem to jak mogłem najlepiej, w miarę moich możliwości.
Leszek Baliński
07.03.2008
no dobra, przeczytałem sam sobie i widzę, że są literówki i interpunkcja szwankuje, ale już nie mogę poprawić. pomimo to czekam na Wasze opinie.
pozdrawiam
fajnie się czyta, wrócę tu wieczorem :))
Ale bzdury ci się śnią :P Ja, swoje sny prawie zawsze zapominam tuż po przebudzeniu, zanim zdążę się ubrać. Mam tylko potem jakieś niejasne przebłyski. Albo jak pamiętam co mi się śniło, to jest to tak głupie, że w życiu bym nie opowiedziała tego nikomu, nawet anonimowo...
sny bywają kluczowe ;))
Nimue,
inspiracje bywają różne. Czasem mniej, czasem bardziej uświadamiane. Tym razem, to był sen i tyle :).
enakin,
tego nie można wykluczyć ;)
Dzięki Paniom za czytanie i zaznaczenie obecności.
Pozdrawiam.