
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Fragment książki – takie tam fantasy, która pójdzie na konkurs…
Margrabia Artan stał na murze okalającym miasto tuż przy głównej bramie doglądając renowacji umocnień, jednak wydawał się mocno pochłonięty rozmyślaniami. Jego postawna sylwetka otulona czarnym płaszczem była widoczna i rozpoznawalna, zwłaszcza teraz, na tle białej poświaty bijącej od śniegu. Przechodnie kłaniali się nisko swemu panu i pozdrawiali go. On jednak zdawał się nie dostrzegać tych gestów, stojąc wpatrzony w dal. Nagle jeden ze Strażników dostrzegł w oddali, na drodze, która wyłaniała się z lasu otaczającego dookoła Arbanas, spory oddział jeźdźców. Ciemne sylwetki kontrastowały żywo z bielą spowitych śniegiem wrzosowisk, które otaczały miasto. Musiał to być ktoś obcy na tej ziemi, skoro zapuścił się tu z tak licznym oddziałem. Liczna eskorta znamionowała kogoś znakomitego, toteż Artan skinął na krzątającego się niedaleko Hengo, aby zorganizował posiłek dla gości. Gdy margrabia wyostrzył wzrok, dostrzegł proporzec, na widok którego jego oblicze gwałtownie spochmurniało. Nie uszło to uwadze stojących najbliżej Strażników, którzy ostatnio bacznie obserwowali zachowanie swego pana. Wydawał się nie być sobą, o ile komukolwiek kiedykolwiek udało się odgadnąć, kim właściwie jest i co myśli margrabia.
– Palatyn we własnej osobie do nas zawitał – rzekł pogardliwie do Strażników. – Ciekawe po co?
– Pewnie czegoś chce – wtrącił stojący najbliżej.
– Chyba powiedzieć nam, że jesteśmy niepotrzebni – twarz Artana wykrzywił ledwie dostrzegalny grymas pogardy. Ci, którzy byli w Danharr, zrozumieli, o co chodzi Artanowi i zaczęli się śmiać. – Zajmijcie się zaraz jego pocztem. I nie spuszczać mi ich z oka!
Strażnicy kiwnęli głowami a następnie rozeszli się i wydali polecenia stajennym. Gdy oddział przyjezdnych zbliżył się do rzeki, herold zamkowy zatrąbił w róg oznajmiając przybycie znamienitego gościa i dopiero wówczas opuszczono masywny most zwodzony i podniesiono ciężką kratę. Po tym, zgodnie ze zwyczajem, jadący na czele pocztu herold zapowiedział, kto przybywa:
– Wielki cesarski palatyn Beold wraz ze swoim pocztem prosi uniżenie o gościnę!
– Witajcie – odparł zwyczajowo gospodarz, spoglądając dumnie na palatyna z wysokości muru. Wyglądał niczym wielki, kamienny posąg – ugościmy was, czym mamy.
Gdy oddział przekroczył bramę, Artan zeskoczył zwinnie z muru tuż za ich plecami. Przyprawiło to gości w niemałe zdumienie. Mur miał wysokość co najmniej pięciu miar, skakać z takiej wysokości groziło uszkodzeniem nóg. Jednak margrabia zwinnie i miękko wylądował na ziemi i przywitał palatyna z należnymi honorami. Następnie poprowadził ich główną ulicą ku wysokim murom Ostrokołu. Gościom towarzyszyły nieufne i nieprzeniknione spojrzenia mieszkańców.
Każdy, kto przekraczał bramę Arbanas i kierował się głównym traktem ku Ostrokołowi, nie krył zachwytu widokiem, jaki się przed nim roztaczał. Wysoka wieża spoglądała na wszystkich niczym olbrzym, który swoim wzrokiem ogarnia i poraża maluczkich. Wysoka wieża była naprawdę wysoka, zdawało się, że jej czubek skryty jest w gęstych i nisko zalegających chmurach. Palatyn wydał jęk zachwytu.
– Ech margrabio – wymarzone miejsce na kryjówkę….
Artan popatrzył uważnie na Beolda.
– Pewnie żmija ostrzy sobie zęby na mój zamek – pomyślał. – Nie on jeden.
– Wznosiło go siedem pokoleń margrabiów, palatynie – odpowiedział uprzejmie – nic nie staje się nagle, ot tak. – Pstryknął palcami przed nosem rozmówcy. – Trzeba na to pracy.
– I czasu – odparł zamyślony palatyn kiwając z uznaniem głową – dużo czasu, którego wielu nie ma…
Gdy przekroczyli wysokie mury, znaleźli się na dziedzińcu zamku wysokiego, właściwego Ostrokołu. Na głównym placu zalegał cień, który rzucała nań wieża. Plac, wyłożony kamiennymi płytami, był okrągły. Dookoła wznosiły się budynki, w których znajdowały się komnaty rodziny margrabiów i służby, a także pomieszczenia dla gości. Okna wychodziły jednak tylko na dziedziniec. Od strony zewnętrznej był jedynie masywny mur. Nie brakowało jednak uroku temu miejscu. Kunsztowne krużganki i podcienia, a także miniaturowe ganki, wiszące wzdłuż ścian, tworzyły malowniczy widok i nadawały miejscu subtelności. Mimo surowości, jaką sprawiał zamek z zewnątrz, w środku czuć było zamysł wielkiego architekta.
– Coś tu trochę pusto margrabio – rzekł kąśliwie palatyn – nie szkoda tak wspaniałego zamku dla jednego człowieka? W dodatku całkowitego odludka?
Artan skinął głową i uśmiechnął się pod nosem. Przejrzał już Beolda. A więc po wyeliminowaniu go to właśnie palatynowi ma przypaść Arbanas. Tak to ustalili. I zarząd marchią. Gdy usiedli za długim stołem w gościnnej komnacie, Artan spojrzał badawczo na Beolda, po czym zapytał:
– Z czym wasza dostojność do mnie przybywa?
– Rozkazy! A jakże. Żołnierski los.– Beold zdjął rękawice i rzucił je na blat.
– Rozkazy powiadacie. A jakież? Zima już w pełni więc na Rubieży i w Marchii naturalny spokój.
– Wiesz dobrze margrabio, że nikt ci specjalnie w sprawach Rubieży i Marchii Wschodu nie wydaje rozkazów. Wręcz przeciwnie, znasz je bowiem, jak nikt inny. Rozkazy, które przywożę dotyczą jednak spraw cesarstwa, a jak zapewne doskonale pamiętasz, tam jesteś tylko generałem. Cesarz ma dla ciebie bardzo – tu się zastanowił, by użyć właściwego słowa – delikatne zadanie. Ufa ci bezgranicznie i wierzy, że je wypełnisz. Oto rozkaz – skończył dając Atranowi zwinięty w rulon pergamin.
– Widzę, że doskonale wiesz, co się szykuje – odparł margrabia biorąc do ręki dokument. Obejrzał dokładnie cesarską pieczęć i zmarszczył brwi – i cieszysz się równie wielkim zaufaniem naszego władcy.
Beold skinął głową z wymuszoną grzecznością a w jego mysich oczkach zaigrał chytry błysk.
Mimo tego, że Artan spodziewał się najgorszego, po przeczytaniu rozkazu oblicze mu spochmurniało. Szybko jednak się opanował. No tak, dwudziestu strażników i ja mamy się stawić jak najszybciej w stolicy. Szybciej niż myślałem znajdę się w Holmgardzie.
– Czy zechcesz nam towarzyszyć w drodze do Holmgardu palatynie? – zapytał Artan badawczo.
Palatyna zaskoczyło pytanie. Wyraźnie nie miał ochoty na powrót w takim towarzystwie, poza tym miał całkiem inne zamiary i nie chciał narażać swego na szwank.
– Mimo szczerych chęci margrabio – odparł grzecznie, wijąc się jak wąż pod przenikliwym spojrzeniem rozmówcy – mam jeszcze coś do załatwienia w tych stronach i nazajutrz muszę wyruszyć na północ. A jak wiesz droga do Holmgardu wiedzie na zachód. Więc nie dostąpię tej przyjemności, aby odbyć podróż w tak bezpiecznej i szlachetnej eskorcie.
– A cóż tam słychać w naszej wspaniałej stolicy? – zapytał margrabia, gdy podano do stołu posiłek.
– Sam się wkrótce dowiesz.
– Chcę wiedzieć, na co się przygotować.
– Mówisz tak, jakbyś się czegoś obawiał margrabio. – Beold udał zdziwienie biorąc do ręki puchar z winem. – Wielu na dworze radych ujrzeć cię jak najrychlej, zwłaszcza damy pytają o ciebie. Ale wszystko idzie ku lepszemu, jeśli o to wam chodzi.
– Czy jest tam Ronan?
– Oczywiście, że jest. W dodatku z całą świtą. On również liczy na spotkanie ze swoim kuzynem. Rozpowiada wszem i wobec, jak bardzo się za tobą stęsknił. Wspominał też o jakiejś dziewce, którą niby miałeś mu podesłać dla… hmm… kuracji?
– Mogę co najwyżej odświeżyć jego wspomnienia – żachnął się Artan odsłaniając swój miecz – już pewnie zapomniał, jak się on zwie.
– Wszyscy w cesarstwie znają twoją „Tizonę" margrabio. Ale minęły już czasy chwały miecza szlachetnego Durmitora. Teraz nastają nowe, lepsze, w których prawda zwycięży.
– Czyja prawda i dla kogo te czasy mają okazać się lepsze? – parsknął margrabia.
– Dla wszystkich, którzy pragną jej ujawnienia. Z prawdą jest tak, że kryje się zawsze gdzieś za kurtyną kłamstw. Trzeba ją odsłonić tym, którzy patrzą jedynie na zasłonę.
Słowa palatyna zabrzmiały złowieszczo, jakkolwiek margrabiego niełatwo było zaskoczyć. Zdawał sobie sprawę, co może się wydarzyć i jakie siły dybią na jego życie. Nie tylko zresztą jego.
Po posiłku palatyn pożegnał się najszybciej, jak to było możliwe i odjechał traktem ku północy.
***
Przed odjazdem Artan podszedł do Hengo, który siodłał właśnie jego konia.
– Pozostaniesz w Arbanas. Masz być czujny i patrolować okolicę a także pozostałe strażnice.
– Panie, czy coś nam grozi?
– Podejrzewam, że tak.
– Więc pozwól mi panie wyruszyć z wami.
– Ja sobie poradzę przyjacielu. Ale potrzebuję mieć właśnie tu, w Arbanas, kogoś, kto ma oczy dookoła głowy. Tu będziesz dla mnie bardziej przydatny. Dlatego obejmiesz komendę w Ostrokole. – Mówiąc to głośno upewnił się, że strażnicy rozumieją rozkazy. – Jeśli nie wrócę po dziesięciu wschodach słońca, zamknij bramy i nikogo, powtarzam, nikogo nie wpuszczaj do miasta. Nikt też nie będzie miał prawa opuszczać murów.
– Tak panie – odparł Hengo wyraźnie zasmucony. Przez długie lata służby poznał mimo wszystko margrabiego i potrafił wyczuć w jego głosie niepewność oraz troskę o losy i życie podkomendnych.
– A co potem?
– Masz bronić miasta i zamku tak długo, jak ci się tylko uda. Szykuje się coś poważnego. Postaram się temu zapobiec, ale naprawdę nie wiem, czy podołam. Zbyt wielu potężnych ludzi coś knuje. Ja zaś jestem sam. Mam tylko was. A zatem w drogę. Niech każdy służy cesarstwu najlepiej, jak potrafi.
Po tych słowach Artan opuścił wraz ze strażnikami Arbanas. Usłyszał za sobą ciężki i niemy stukot opadającej kraty. Obejrzał się jeszcze w kierunku miasta i westchnął głęboko.
Gdy po dwóch dniach marszu opuścili ziemie marchii i znaleźli się na ziemiach cesarstwa, Artan przypomniał strażnikom:
– Pamiętajcie, teraz jesteśmy już tylko zwykłymi rycerzami na rozkazy cesarza.
Ponure milczenie jeźdźców oznaczało wymuszoną aprobatę.
Pogoda, w miarę marszu na zachód, stawała się nieco łagodniejsza. Mniej było śniegu i wiatry nie doskwierały tak bardzo. Droga do stolicy była jednak długa i wyczerpująca. Artan dziwił się, że palatyn fatygował się osobiście z rozkazami.
– Pewnie dlatego, abym ich nie zlekceważył. – Rozważał w duchu. – Czy dlatego tak im zależy na tym, abym wyruszył do stolicy? Aby coś mi się po drodze stało?
Swym wyostrzonym od lat instynktem wietrzył podstęp.
Cały czas miał w pamięci to, o czym usłyszał w Danharr, o spisku i planach na przyszłość. Zatem za wszelką cenę należało tam dotrzeć i nie spuszczać nikogo z oczu, zwłaszcza, że w sprzysiężenie zamieszany był ktoś jeszcze. Ktoś, o kim nie mówili ze strachu.
Stróża wspinała się teraz pod górę ku niewielkim wzniesieniom. Trakt cesarski zmierzał ku jarowi. Artan znał tę drogę, dlatego wzmógł czujność. Jeśli gdzieś miano zorganizować zasadzkę, właśnie to miejsce najlepiej się do tego nadawało. Obie strony wąwozu porastał gęsty las. Mimo iż liście opadły i wszędzie leżał śnieg, to w tych stronach zawsze zalegał mrok i gęsta mgła. Gdzieniegdzie sterczały wysoko nagie skały.
Strażnicy również, niemal instynktownie, wzmogli swoją czujność. W takich miejscach wszystko jest możliwe i inne, niż mogłoby wydawać się zwykłemu obserwatorowi.
Jednakże jeźdźcy nie byli zwykłymi ludźmi.
Zerwał się niespodziewany, lodowaty wicher, który wiał na nich od czoła. Artan zaczął nasłuchiwać. Posuwali się do przodu powoli i w skupieniu, od pewnego momentu jednak słyszeli dziwne, nieznane im odgłosy. Jakby szepty, martwe pomruki niesione z wichrem.
Artan przeczuwał, że to nie wiatr był ich źródłem.
Konie rżały nerwowo i strzygły uszami. Minęli właśnie zwisający nad ich głowami stary dąb, który swe wystające korzenie wbił w skarpę niczym wielki sęp szpony w ofiarę, gdy nagle drzewo runęło z hukiem do wąwozu, odcinając im jedyną możliwą drogę odwrotu.
W tej chwili wszyscy zrozumieli, że to zasadzka. Spojrzeli po sobie wymownie, nadal jednak jechali przed siebie powoli i czujnie.
Odwrót był im obcy.
Nagle Artan ujrzał przed sobą liczny oddział jeźdźców.
Zdziwiły go od razu ich stroje. Całkowicie nietypowe dla jakiejkolwiek znanej mu formacji wojska cesarskiego. Szare płaszcze okrywające wojowników i kaptury na głowach. Dotąd nie widział jeszcze takich, chyba…że….
– To niemożliwe! – pomyślał w duchu, czując jednocześnie jak między łopatkami spływają mu zimne krople potu – jeśli to są „Łowcy Proroka" to czego tu szukają? Dlaczego nie są na Wyspie Umarłych. Czyżby znowu pojawił się prorok, ten, którego dotąd nie było?
Jego dusza po raz pierwszy od bardzo dawna zatrzęsła się z przerażenia. Łowcy Proroka oznaczali jedno – kłopoty. Strażnicy także wyczuli strach w duszy Artana i sami zaniepokoili się. Nigdy nie mieli styczności z tym wrogiem.
Artan odniósł nieodparte wrażenie, że Łowcy mieli tu być i szukali kogoś, kto miał tędy właśnie teraz podążać. Czyżby właśnie jego?! W to jednak uwierzyć nie mógł. Nie chciał, chociaż w głębi duszy kiełkowała niepewność.
Oddział zbliżył się tak szybko, że o wycofaniu Stróży nie było mowy. Zresztą nie było gdzie, a konie zdawały się stąpać resztkami sił. Pozostawało tylko przebić się lub zginąć. O pójściu w niewolę nie było mowy. Łowcy nie brali ze sobą nigdy zbędnego obciążenia, no bo po co?
I teraz zapewne obie strony nie brały tego rozwiązania pod uwagę. Do Artana dojechało dwóch strażników, tylko trzech mogło zmieścić się w wąwozie obok siebie. Zrzucili kaptury z głów i ukazali swe groźne, azjanickie oblicza. Artan wysunął się do przodu i podjechał do tego, który stał na czele oddziału. Najechał nań tak blisko, że prawie trącili się kolanami. Spojrzał odważnie w oblicze przesłonięte kapturem, spod którego tylko połyskujące w cieniu oczy mierzyły Artana uważnie, jakby próbując odgadnąć jego zamysły. Z miejsca, gdzie powinny znajdować się usta, dochodziło tylko ponure rzężenie.
– Kim jesteś? – Usłyszał margrabia.
Nie odpowiedział jednak, tylko dobył miecza tak szybko, jak tylko potrafił i błyskawicznym ruchem wbił go w gardło nieznajomego. Na twarz Artana trysnęła czarna i cuchnąca posoka. Dziki okrzyk wyrwał się z piersi jeźdźców i strażników, jednak najdonioślej zabrzmiał głos Artana:
– Zabić wszystkich!!!
I niczym głaz toczący się z góry w przepaść rozbija wszystko w swym niemym pędzie, tak i margrabia runął na pierwszy szereg, siejąc zniszczenie i popłoch. Strażnicy ruszyli za swoim dowódcą w zamęt, który ten zasiał w szeregach wroga swoją brawurą.
Tak walczył o honor Margrabia Wschodu.
Stukotowi mieczy wtórowały dzikie wrzaski i jęki. Strażnicy szybko zorientowali się, że mają do czynienia z równymi sobie. Dość szybko też trzech Azjanitów z pierwszego szeregu padło na ziemię, a tłoczące się konie stratowały ich swoimi kopytami na śmierć. Artan po chwili znalazł się sam. Spostrzegł, że oddala się od strażników, którzy tymczasem cofali się pod naporem wroga.
– Czyżby po raz pierwszy mieli zostać pokonani? – Pomyślał oddychając głęboko.
Zadarł konia tak, że kopyta zawisły nad głowami rumaków wroga. Poczuł jak krew broczy mu czoło i zalewa oczy.
Był ranny.
Przestał myśleć cokolwiek. Wszystkie myśli poczęły w nim gasnąć, została tylko jedna: oto nadszedł jego kres.
Lecz gdzieś w odmętach umysłu kołatała się inna myśl: wroga musiał powstrzymać!
Ta myśl przerodziła się w jakieś uniesienie, więc jego siły podwoiły się. Ruchy, w ostatnim akcie desperacji, stały się płynne, wściekłe i rażące wroga niczym gromy. W ten sposób trzech kolejnych wojowników padło pod jego ciosami w mgnieniu oka.
Postanowili więc, w swej niezgłębionej i ciemnej strategii, rozstąpić się i otoczyć margrabiego kręgiem tak szerokim, jak tylko pozwalał na to wąwóz. Teraz spod ciemnych kapturów spoglądało na Artana dziesięć par zimnych, wrogich i całkowicie pozbawionych ludzkiego wymiaru oczu.
Margrabia rozejrzał się za strażnikami, ale nie dostrzegł żadnego.
– Na pewno mnie nie zostawili – pomyślał i w duchu zwątpił – a skoro tak, to biedacy polegli.
Nagle znad krawędzi wąwozu spadła na niego ciężka i gęsta sieć.
– Krepują mnie – zdołał pomyśleć, szamocąc się wściekle.
Za nią, gdy ta spętała Artana i skrępowała jego ruchy, skoczył na niego Łowca i zwalił na ziemię.
Artan szamotał się jeszcze wściekle, lecz jedno uderzenie w tył głowy spowodowało, że ciemność przesłoniła mu oczy….
Monotonne kołysanie wyrwało Artana z ciemności. Jednocześnie poczuł dotkliwy ból z tyłu głowy.
Uniósł z wysiłkiem głowę i spostrzegł zalegającą dookoła mgłę.
Leżał na wozie.
Skrępowano mu ręce i nogi, jednak głowa była opatrzona.
– Ciekawe – pomyślał – a zatem chodziło im o mnie. Ale dlaczego mnie nie zabili tak, jak to planowali spiskowcy?
Nagle do obolałej głowy przyszła z pozoru niedorzeczna myśl: a może oni…może wiozą mnie na Wyspę Umarłych?
Wsparł się na łokciach i począł rozglądać się dookoła. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny ani czy długo jechali i w jakim kierunku. Szybko jednak zorientował się, że podążają na północ.
Krajobraz zmieniał się bardzo szybko.
Coraz mniej było drzew, powietrze stawało się coraz wilgotniejsze i ogólnie wszystko sprawiało przygnębiające wrażenie, a wszechobecna i wyczuwalna w powietrzu lepka zawiesina zdawała się osiadać na wszystkim dookoła. Nie wiał wiatr a słoneczne promienie nie mogły przebić się przez gęstą mgłę. Gdzieniegdzie sterczały z ziemi skały i uschnięte drzewa. Trzeba było wiedzieć dokąd jechać, aby się tu nie zgubić.
– Jeśli Łowcy pojawiają się po latach nieobecności – zastanawiał się, co jednak nie przychodziło mu łatwo z powodu promieniującego na całą głowę bólu – pojmują kogoś i zabierają go na Wyspę Umarłych, to może oznaczać tylko jedno! Boże – pomyślał margrabia. Ja prorokiem? Niby jak? Ale w przeciwnym razie po co braliby mnie ze sobą? Począł się szamotać na wszystkie strony i próbować za wszelką cenę zerwać więzy. Wytężył swe siły i próbował urwać sznur. Łowcy spoglądali nań w milczeniu. Pęta zacisnęły się jednak jeszcze mocniej na dłoniach Artana, tak że uniemożliwiły prawidłowy dopływ krwi. Jakby jakaś siła nakazała im zrobić coś dokładnie odwrotnego do zamysłu margrabiego. Po chwili dłonie zaczęły stawać się sine. – Jak tak dalej pójdzie – powiedział wyczerpany sam do siebie – to stracę dłonie. W tym momencie poczuł uderzenie w kark i znowu stracił przytomność. Jeden z Łowców poluzował mu sznur a następnie ponownie go spętał i sprawdził, czy wszystko jest dobrze. Dalsza podróż była bardzo szybka. Artan dziwił się, jakie też siły mogą nieść ich tak szybko. Długo zmagał się z wątpliwościami. Miał sporo czasu. Łowcy obserwowali go bacznie swym ukrytym w mroku kapturów wzrokiem. Nie odzywali się jednak słowem. Margrabiego znali wszyscy, nikt nie miał prawa go zlekceważyć. Nie było nic niebezpieczniejszego. Artan nie miał jednak ani siły, ani ochoty znowu się szarpać. Poza tym nie znał tych stron, a ciekawiło go, cóż od niego mogą chcieć kapłani Isa.
***
Wreszcie pochód zatrzymał się. Mgła była tak gęsta, że Artan nie mógł dostrzec sylwetki woźnicy. Wytężył słuch i do jego uszu doszedł słabo słyszalny plusk wody. – A więc jesteśmy nad Jeziorem Martwym. Jeden z Łowców wydał z siebie dziwny, nieludzki krzyk, który przypominał ryk Numaków. Po chwili powtórzył czynność. Pochód stał dłuższą chwilę w kompletnym bezruchu i całkowitym milczeniu. Nawet Artan nie wiedział, czego się spodziewać i oddychał tak cicho, jak tylko potrafił. Przeczuwał, że czekają na kogoś, kogoś ważnego w tym miejscu. Wreszcie dał się słyszeć cichy szmer łodzi. Najpierw wszyscy ujrzeli jedynie ciemne drewno łodzi, dopiero po chwili ich oczy dostrzegły ubraną w biel postać. Stała na rufie niewielkiej łódki, trzymając w rękach wiosło. Do Artana podjechał jeden z Łowców, ten, który najbaczniej obserwował go przez całą drogę i niespodziewanie odezwał się chrapliwym głosem:
– Wstawaj!
Margrabia nie protestował, był zresztą za bardzo wyczerpany i obolały, aby stawać w szranki z oddziałem Łowców. Podniósł się więc posłusznie i zlazł z wozu.
– Do łodzi!
Artan spojrzał w kierunku łodzi i ruszył przed siebie. Za nim tylko dwóch Łowców, w tym jeden znajomy. Twarz osoby, która sterowała łodzią skryta była kapturem. Artana drażniła ta skrytość. – Cóż takiego ukrywają? – Pomyślał.
– Jeszcze ujrzysz nasze oblicza. – Odezwał się nagle dowódca eskorty. Artan zrozumiał po niewczasie, że jego myśli nie były i nie są żadną tajemnicą dla Łowców. Ich potęga była większa, aniżeli mógłby się spodziewać. Kim tak naprawdę byli i czego chcieli? Niewiele było o nich wiadomo. Azjanici żyli z nimi od zawsze w zgodzie polegającej po prostu na braku zainteresowania tymi rejonami. Biali próbowali ich zastraszyć, jednak skończyło się to źle dla wszystkich śmiałków. Pewnie dlatego, że lekceważono legendy i opowieści na ich temat. Wydawały się dla odważnych śmieszne, dlatego wyruszali na podbój Wyspy Umarłych. I nie wracali. Po latach zaprzestano prób podboju, jednak trudno było mówić o jakimś trwałym pokoju czy nawet zawarciu rozejmu. Po prostu przestano im przeszkadzać. Nie znaczyło to wcale, że kapłani zapomnieli zuchwałe zapędy białych, ani, że nieobecność Łowców oznaczała spokój z ich strony. Po prostu nie mieli powodów, aby przeprawiać się na ziemie cesarstwa, a nawet jeśli to robili, to niezauważenie. Jeśli ktoś ich dostrzegł, przepadał bez śladu. Z azjanickich podań przetrwało tylko jedno. Mówiło ono o tym, że wyspa była w istocie jednym wielkim cmentarzyskiem, jednakże nie wiadomo było, kto kogo tam pochował, ani po co. Legendarna świątynia skrywała się za tajemnym kręgiem monumentalnych kamieni, które zdawały się wyrastać z ziemi. Podobno były to groby niedoszłych proroków, tych, którzy nie przeszli próby. Od zamierzchłych czasów nagromadziło się ich sporo. Jak wyglądała owa świątynia, oraz jakie obrzędy tam odprawiano, tego nie wiedział nikt. A kto się tam raz znalazł, ten nie miał możliwości powrotu. Reszty dopełniała zwykła ludzka wyobraźnia, stąd tak niesamowite plotki krążyły o wyspie w cesarstwie.
Gdy łódź zbliżyła się do brzegów wyspy, Artan nieco oprzytomniał. Znajdował się pod czujnym okiem dwóch Łowców. Powietrze, które zalegało nad wodą, czyniło go sennym i słabym. Nie miał siły w ogóle się podnieść. Niemoc, którą czuł, towarzyszyła mu od jakiegoś czasu. Im bliżej był wyspy, tym słabiej i starzej się czuł. Jakby ktoś dodał mu kilkadziesiąt lat! Czyżby….-Pomyślał i nagle spojrzał na Łowcę, który przyglądał mu się uważnie. To wzmogło w nim czujność. Przecież on wie, o czym myślę! A zatem mogę go wprowadzić w błąd – powiedział do siebie – on też to wie. A zatem mam szansę.
Łowca wskazał mu gestem ręki, aby wstał i szedł przed siebie. Szli zatem powoli. Mgła wiła się wokół nich, głuszyła dźwięki, tworzyła aurę tajemniczości, której nawet bystry wzrok margrabiego nie mógł przeniknąć ani pojąć. Nasłuchiwał czegoś i wypatrywał, choć to akurat było bezcelowe. Dookoła i tak nic nie było widać. Człowiek poruszając się we mgle nie idzie, lecz się skrada, wzmaga swoją czujność i uwagę, nadając każdemu odgłosowi zza mgły większe znaczenie, niż gdyby wiedział, skąd pochodzi. Podobnie zachowywał się Artan. Czasem coś przemknęło niedaleko, za granicą widoczności, lub to zmysły, napięte do granic możliwości, tworzyły mylne złudzenia. Potęgował je głód. A jedyne, co się z niej tak naprawdę wyłaniało bez ustanku, to niepokój. Nie strach, margrabia nie bał się niczego. Przestał. Ale odczuwał niepokój. Widział jedynie, że wzdłuż drogi co kawałek sterczały kamienne twarze, które w niczym nie przypominały ludzkich. Zwrócone były w kierunku północnym, w stronę świątyni, jak się zdawało Artanowi. Marsz bardzo męczył margrabiego, który był coraz bardziej wyczerpany. Nic nie jadł, jedynie dawano mu wody do picia. A Łowca szedł bezszelestnie i bardzo szybko, ponaglając go swoim trupim oddechem.
– Pośpiesz się! – Usłyszał Artan w momencie, gdy już miał usiąść na drodze. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak tylko zebrać siłą woli resztki sił i iść. Miał nadzieję, że już niedaleko, niezależnie od tego, co go tam czeka. Miał już wszystkiego dość. Mimowolnie zaczął sobie przypominać to wszystko, co w jego życiu było godne zapamiętania i dobre. Niewiele się tego znalazło. Kilka chwil związanych z dzieckiem i jego matką. Tak… Awenyd. Ona jedna zapadła mu w pamięci. Ją pamiętał, jej słowa miał ciągle w głowie, jej dotyk czuł na skórze, jej zapach w nozdrzach. I choć byli ze sobą tak krótko, to mimo wszystko wystarczyło mu na resztę życia. Czasem jakieś przypadkiem usłyszane słowo, głos a nawet czynność, wywoływały przed oczy jej oblicze i powodowały bolesną tęsknotę, która przebijała się przez tę twardą skorupę, którą jeszcze miał w piersi. I przypominała boleśnie o jej istnieniu. Albo raczej o tym, co zastąpiła. Bo przecież kiedyś…kiedyś był zdolny do miłości. Pozostawiła mu nawet syna, jedynego! Wbrew prawom krwi i natury, całkiem zdrowego syna. Utracił go jednak. Ale to dziecko także dostarczyło mu chwil szczęścia. Sam wychował go na mężnego młodzieńca, który zginął w walce, jak mężczyzna. A on, Erl, dziwnym zbiegiem losu, zajął jego miejsce, stał się nim…Tak – pomyślał, moje życie to ciągłe tracenie tego, co najcenniejsze. Tylko za czym w takim razie podążałem? Cóż zyskiwałem tracąc? Czy wreszcie się dowiem tu i teraz? I w jego sercu pojawiła się nadzieja, że coś się wyjaśni. Że czegoś się dowie, czegoś, z czym przyjdzie mu łatwiej umrzeć. Może tu uniknie zemsty Trybunału Cienia…? Ale zaraz…pomyślał tak skrycie, jak tylko potrafił, gadając coś do Łowcy, aby odwrócić jego uwagę. Czarnoksiężnik powiedział przecież, że kiedyś staniemy za swoją zuchwałość przed Trybunałem Cienia! On nie mógł się przecież mylić! A zatem….
***
Do stolicy cesarstwa, Holmgardu podążał konno człowiek. Pędził co tchu, poganiając co chwila swego wierzchowca. Gdy wynurzył się z gęstego lasu, jego oczom ukazała się stolica. Wzniesiona na zboczu gór, od strony równiny przedstawiała się imponująco. Każdy, kto stawał w cesarskim pałacu, górującym nad miastem, plecami do zbocza, u stóp miał dachy domów, schodzące coraz niżej, stromo. Przed oczami rozpościerał się widok na ogromna, płaską równinę – morze falującej, gęstej trawy. A dalej dookoła już tylko gęsty las. Morze trawy przecinała jedynie droga od miasta w kierunku lasu.
Z kancelarii palatyna rozciągał się właśnie widok na lasy i drogę. Beold stał w oknie zamyślony. Nie zauważył jeźdźca, a raczej tumanu kurzu, który wzbijał się wokół niego. Palatyn myślał o nadchodzących dniach chwały dla jego rodu. I o tym, że wkrótce wszystko się zmieni. Z zamyślenia wyrwał go brzęk dzwonka poprzedzający wejście sługi.
– Czego? – zapytał pogardliwie.
– Panie, przybył posłaniec.
– Wprowadź go szybko – rozkazał i usiadł za stołem, patrząc pytająco na drugą postać, siedzącą w milczeniu. Jej oblicze przesłaniał kaptur.
– Jakie wieści przynosisz? – Zapytał wyraźnie poruszony palatyn, gdy wprowadzono gońca. Oczekiwał bowiem na dobre nowiny.
– Źle panie, wszystko nie tak.
– Jak to!? – Poderwał się gwałtownie palatyn, marszcząc brwi i wywracając krzesło. – Co znowu nie tak?
– Oddział wprawdzie był na właściwej drodze, ale Artana nie znaleźli. Tylko trupy kilkunastu strażników.
– Oooo – westchnął przeciągle tajemniczy osobnik. Jego głos przypominał syk węża – palatynie, czyż to nie dobra wiadomość? Ktoś się wreszcie rozprawił ze strażnikami! Tego jeszcze nie było.
Beold usiadł znowu na krześle, które podstawił mu sługa. Zastanowił się, po czym odparł:
– Ktoś nas wyręczył?
– Nieważne, ale skoro Artana nie ma na rozkaz, to…sam wiesz, co to dla niego i dla nas oznacza!
– Zdrada i dezercja! – Wykrzyknął palatyn – Możemy go okrzyknąć dezerterem i zdrajcą i ogłosić konfiskatę dóbr. To jeszcze lepiej dla nas. Nawet jeśli żyje, to już jest skończony.
– Nawet jeśli żyje, to podejrzewam, że ma poważne kłopoty. Ktoś, kto go pojmał – a wszystko na to wskazuje – zabijając całą Stróżę, musi być kimś potężnym. – Stwierdził nieznajomy z chłodną kalkulacją w głosie.
– Masz rację. – Odparł palatyn po chwili namysłu. – A więc wszystko nam sprzyja. Wystawię jak najszybciej dekret o banicji i podsunę go cesarzowi. Jest teraz chory, ma gorączkę i podpisze wszystko.
– Jak jego zdrowie?
– Coraz….gorzej. – Odparł Beold i obaj roześmieli się głośno.
– A zatem…..– Arbanas jest twoje palatynie. Możesz wyruszyć po swój łup.
– Poczekam jeszcze kilka dni. Wojsko powoli się gromadzi, wszyscy narzekają, że zima. Poza tym przed wyprawą do Marchii Wschodu wielu czuje uzasadniony respekt.
– Ja bym powiedział, że strach.
– Toż to najgorsze szelmy w cesarstwie. Oni nikogo się nie boją.
– Oby ich nie zgubiła ta pewność siebie palatynie. Marchia sąsiaduje z Rubieżą! Tam nic nie jest takie, jak u nas.
Arbanas jest niemal bezbronne. Tych paru Strażników nie jest w stanie obronić miasta.
– Artan miał wielu stronników! I zna się na czarach.
– Podobno. Ale podobno to tak jakby nie na pewno. I jest zapewne daleko stąd.
– No i mroczne siły Rubieży. Margrabia zawsze potrafił nad nimi panować, a skoro tak, to one mogą mu służyć! – Przestrzegł nieznajomy. – Nawet jeśli go tam w tej chwili nie ma.
– Zobaczymy. Prawdziwi wojownicy nie boją się niczego. A tylko takich biorę ze sobą! Zresztą, niedawno byłem w Marchii i żadnego ducha tam nie widziałem. Ani zbyt wielu obrońców.
– Ale mury potężne – postać w kapturze podkreśliła ostatni wyraz – trudno je będzie nawet wysadzić.
– Padło Sante Monte, padnie i Arbanas. – Uciął krótko Beold, uznając dalszą rozmowę za zbędną.
***
Artan poczuł nagle na ramieniu rękę Łowcy – charakterystyczny szponiasty uścisk palców. Wstrzymał go i uderzył w tył głowy tak, że margrabia stracił przytomność. Następnie te same szpony podniosły ogłuszoną ofiarę i pociągły krętymi schodami w dół, gdzie otwarto niewielkie lecz masywne drzwi i wepchnięto margrabiego do dziwnego pomieszczenia. Przypominało dużą studnię, niezbyt głęboką. Wyłożona była gładkimi kamieniami, które uniemożliwiały wspięcie się do góry. Ręce Artana przykuto do dwóch wystających ze ścian łańcuchów. Skuto go w taki sposób, że niemal wisiał. Zatrzaśnięto następnie ciężkie drzwi, zaryglowano od zewnątrz i nastała cisza. Na krawędzi studni ktoś stał i bacznie go obserwował. Jego mroczna sylwetka kontrastowała z pełzającą za nim gęstą mgłą. Artan patrzył w górę, zadzierając głowę, jednak pozycja ta dość szybko zmęczyła go. Poza tym uznał, że to i tak nic nie da. Postanowił czekać, chociaż powoli zaczęły mu doskwierać głód i pragnienie. Do postaci stojącej na krawędzi studni podszedł ktoś. Chwilę spoglądał w dół, a następnie zapytał stróża:
– Jak długo nie je?
– Siedem dni.
– Podawajcie mu tylko wywar z kory Hybrisu. Rano i wieczorem. Jego wizje są bardzo ważne. Pozwolą nam wejrzeć w jego prawdziwą naturę. Do tego, kim był, zanim się pojawił na tym świecie.
– Myślisz, że to on?
– Wiele na to wskazuje, ale potrzebujemy potwierdzenia. Musi przejść Próbę.
– Tak będzie. Dzisiaj też ma go wypić?
– Tak. Może już coś zobaczymy?
Artan wisiał nieruchomo i konał z pragnienia. Nagle masywne drzwi otworzyły się i wszedł Łowca. W szponach trzymał kubek. Podsunął go do margrabiego i wlał całą jego zawartość w usta Artana. Ciepły, lekko cierpki napój rozgrzał go momentalnie i ugasił pragnienie. W chwilowym przypływie otrzeźwienia spróbował wyrwać się z łańcuchów, jednak te okazały się za mocne. Łowca wydał z siebie pomruk, który przypominał drwiący śmiech, po czym odszedł, zamykając za sobą z głuchym trzaskiem drzwi.
Artanowi zrobiło się ciepło, kojący napój wypełniał go powoli całego, czuł, jak jego ciało poddaje się działaniu czegoś, czego nie potrafił opanować. Umysł stopniowo odpływał z jego ciała, a Artan jakby z nim. Wydawało mu się, że unosi się do góry, niczym para wodna nad wrzątkiem. Ciało zostało w dole, bezwładne i pozbawione życia. Unosił się do góry powoli, aż znalazł się nieco powyżej kraju studni. Na wprost stojącego nad nią Łowcy, który bacznie mu się przyglądał. Artan nie mógł dostrzec twarzy, skrytej pod kapturem, wydawało się, że tej istocie oczy nie są do niczego potrzebne. I tak widzi więcej, niż margrabia by chciał. Jednak milczenie, które zapanowało dookoła było głośniejsze, niż trąby Holmgardu.
– Witaj Artanie. – Odezwał się ponury i chłodny głos Łowcy. – Czy wiesz, dlaczego tu jesteś?
Artan próbował odpowiedzieć, jednak nie wydał z siebie żadnego głosu.
– No tak – pomyślał – moje ciało jest tam, w dole.
– Nie musisz się silić. Słyszę twoje myśli.
– Co ze mną zrobiliście? – Pomyślał Artan.
– Przechodzisz Próbę Proroka. Naszym celem jest dotrzeć w głąb twojej świadomości, by w najgłębszych pokładach pamięci odkryć prawdę o tym, kim byłeś przed swoim narodzeniem. Mamy podstawy przypuszczać, że jesteś długo oczekiwanym Prorokiem. Działanie płynu, który ci podano, ma uwolnić twoje wizje i wspomnienia. My je widzimy i interpretujemy.
– Co, jeśli nie będę Prorokiem?
– Umrzesz tu i pochowamy cię w Kręgu Świątyni.
– Pięknie – pomyślał margrabia – czas żegnać się z życiem.
– Teraz zajrzymy w głąb ciebie. Napój nabiera mocy i nie jesteś w stanie się mu oprzeć.
Artan czuł, że wisi cały czas w powietrzu, jednak jego myśli opuściły go. Widział wszystko dookoła, postrzegał, a mimo wszystko nie był w stanie odbierać tych spostrzeżeń i przetwarzać ich. Był na wpół martwy, a mimo to jeszcze na tym świecie.
– Pamiętaj, śmierć jest tylko naturalną adaptacją organizmu do przyrody! – Powiedział mu kiedyś Czarnoksiężnik. – A my wymykamy się temu prawu. I za to poniesiemy karę dużo straszniejszą, niż możemy sobie wyobrazić.
– Czyżby czas kary nadszedł? – Zastanawiał się. – A może jestem właśnie przed Trybunałem? Nie wiem tego, ale ci Łowcy są bardzo potężni. Oni mogą mnie zgładzić, a ja nie wiem jeszcze, po co tu jestem i co znaczy całe moje życie. Po co dane mi było znaleźć się w tych miejscach, które wywarły na mnie takie piętno? Po co szukałem czegoś, czego nie ma? Urojenia wyobraźni? A może po prostu za mało jest w życiu rzeczy, które mogą wystarczyć człowiekowi? Miłość i rodzinę miałem, bogactwo też. Władza należała mi się z racji urodzenia. Więc czego szukałem? – Pytał sam siebie, nie rozumiejąc swego położenia. Było beznadziejne, jednak nie znał nadal swego końca.
Tymczasem projekcje jego wspomnień przemykały przed kapłanami Isa i wprawiały ich w zdumienie. Zycie Artana cofało się ku początkom. Kapłani i Łowcy, przekonani, że ich misja jest zakończona i że mogą w końcu obwieścić światu, że oto pojawił się Prorok, teraz stali zdumieni. Wkrótce na ich przerażających obliczach pojawiło się zdumienie. Nie rozumieli tego, co widzą.
Przecież Prorok miał powstać z umarłego!!! – Krzyknął z wściekłością Najwyższy Kapłan. – Tylko On i nikt więcej! A tu co? Zwykły człowiek umiera, by następnie się odrodzić? O co tu chodzi?! Toż to Prorok i Nie – prorok zarazem.
Wszyscy stali w milczeniu obserwując scenę w górach, gdzie Erl, leżąc na ziemi, wydaje na chwilę ostatnie tchnienie, by po chwili ponownie się odrodzić. Głuche i wymowne otępienie opanowało umysły wszystkich. Nie mogli uwierzyć, że przepowiednia okazała się kłamstwem. Ze Przemienienie mogło spotkać zwykłego człowieka, który w dodatku z niczego nie zdawał sobie sprawy. Że najstarsze zapisy z Księgi Początku były zwykłym wymysłem, który miał podtrzymać martwą tradycję.
– Co z nim zrobimy? – Rozległ się nagle głos Najwyższego.
– Musimy go wypuścić. – Rozeszły się szmery wśród Łowców. – Przeszedł Próbę i nadal żyje. W Księdze brak zapisu, co czynić w takiej sytuacji, dlatego nie możemy go zgładzić. Trzeba puścić go wolno. Ale co z nami?
Znowu zapadło ponure i przygnębiające milczenie, jednak wszyscy podświadomie wiedzieli, co należy zrobić. Ich wiara, która nadawała sens ich działalności, teraz rozpadła się w gruzy. Zrozumieli to i podjęli w swoich tajemniczych umysłach jednomyślną decyzję.
– Cóż – odezwał się Najwyższy Kapłan – czas na zakończenie naszego żywota. Uczniowie i Łowcy Proroka muszą udać się na spoczynek, a Wyspa Umarłych niech pozostanie na wieki zapomnianą. Nie mamy już żadnego celu w naszej egzystencji i powinniśmy spłonąć w ogniu. A zatem….uwolnijcie go, bo za to, co uczynił, zasłużył na inną o wiele surowszą karę. My zaś udajmy się tam, gdzie nasze miejsce. Od teraz będzie to Miejsce Oszukanych.
Dwóch Łowców udało do Artana i rozkuło go, pozostawiając drzwi otwarte. Zostawili mu trochę jedzenia i wina, po czym odeszli w milczeniu. Ich zachowanie zdumiało margrabiego, jednak nie doszukiwał się żadnego podstępu. Osunął się bezwładnie na ziemię gdyż ścierpnięte nogi i ręce nie były w stanie podtrzymać ciała i usnął.
Wszyscy udali się na wyznaczone miejsce, gdzie wieczny ogień, który palił się na Wyspie Umarłych od wieków, pochłonął w milczeniu tych, którzy mu służyli. Pozostały jedynie zgliszcza i dym, który ginął w gęstej mgle spowijającej wyspę. Nikt nie dostrzegł dramatu tych, którzy służyli przepowiedni i starali się upewnić, że nie była kłamstwem.
Artan ocknął się ogłupiony. Głowa mu pękała i czuł zwierzęcy głód. Zdziwił się, gdy dostrzegł, że jest wolny, i że obok leży jedzenie i wino. Spojrzał ku górze ale nie dostrzegł nikogo. Jeszcze większe zdumienie wywołały w nim uchylone drzwi. Najpierw jednak zaczął łapczywie jeść.
– Dziczyzna – pomyślał – ależ smakuje. A to wino, chyba z tysiąc lat ma, ale zaraz….skąd ta uprzejmość? Wytężył zmysły i po chwili poczuł woń spalenizny. To go zastanowiło. Wyszedł na górę i rozejrzał się uważnie. Było pusto a dookoła jak zwykle panowała wszechobecna mgła.
– A jednak, przeżyłem! – Pomyślał triumfalnie. – Przeżyłem Próbę Proroka. Tylko jakim cudem?
Ruszył przed siebie za wonią spalenizny. W gęstej mgle nie widział zbyt wiele, jednak instynkt kierował go w kierunku, skąd niosło gryzący swąd. Nie uszedł daleko, gdy dostrzegł zgliszcza. Dobywał się z nich jeszcze dym, gęsty. Jakby nie chciał odsłonić tajemnicy, którą pogrzebał. Artan podszedł bliżej i zaczął się przyglądać popiołom. Popiół był nieco inny niż ten, który widywał do tej pory. Jakby bardziej…czarny, zwęglony.
– Wielki ogień musiał tu szaleć – pomyślał – i demoniczny. Jakby ktoś chciał raz na zawsze pogrzebać to miejsce za wszelkie krzywdy, które ci …– określenie „ludzie" wydało mu się tu nie na miejscu – Łowcy wyrządzili tym, którzy byli niewinni i ułomni jednocześnie. – Czy to jest ta oczekiwana przez wszystkich nieunikniona sprawiedliwość? – Zastanowił się na chwilę i równie szybko jego mina zrzedła na wspomnienie o Trybunale Cienia. – W oddali zarżał koń. Artan uradował się, choć nadal ogarniało go zdumienie, że wszyscy nagle…zniknęli, umarli czy po prostu odeszli?
Szybko odnalazł rumaka, który poniósł go ku przeprawie. Tam czekał jeszcze człowiek, który miał go przewieźć w swojej łodzi na przeciwległy brzeg, gdzie zaczynały się ziemie Cesarstwa. Stąd już prosto ku umiłowanemu Arbanas, gdzie zaległy ognie.
Jeżeli jeszcze nie wysłałeś, poddaj swe dzieło przeglądowi. Przykład: (...) podniosły ogłuszoną ofiarę i pociągły (...). Bez przykładu: zdarzają się byczki w zapisach dialogów.
Całkiem, całkiem...
@AdamKB - rety, uznanie, że w ogóle przebrnąłeś:) oczywiście to rzecz do oszlifowania, jest na to czas. Dzięki wielkie raz jeszcze!
Dlaczego: przebrnąłeś? Ale to mniej ważne. Poprawiaj --- warto, jest co! W sensie --- niezły tekst, niezły pomysł. Powodzenia.
Bardzo mi się podobało. Chętnie poznałbym resztę tej opowieśc, aby lepiej poznać świat i zamieszkujące go osobyi. Zauważyłem jednak 2 błędy:
"...która wyłaniała się z lasu otaczającego dookoła Arbanas..." - jeżeli coś jest otoczone to wiadomo, że ze wszystkich stron
"...Gdy po dwóch dniach marszu opuścili ziemie marchii i znaleźli się na ziemiach cesarstwa, Artan przypomniał strażnikom:
- Pamiętajcie, teraz jesteśmy już tylko zwykłymi rycerzami na rozkazy cesarza.
Ponure milczenie jeźdźców oznaczało wymuszoną aprobatę."... - skoro podróżowali konno to powinno być po dwóch dniach jazdy, a nie marszu.
Mnie także się podobało!
Niezła opowieść, choć wkradło się trochę kwiatków stylistycznych, ale te oczywiście można poprawić.
Dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy:
- zeskakiwanie z muru - gość by się zabił lub w najlepszym razie połamał ;)
- "W tej chwili wszyscy zrozumieli, że to zasadzka. (...) Odwrót był im obcy." - jak na generała to nędzny z niego strateg.
Jeśli to ma być powieść, to przemyśl dobrze przedstawiany aspekt polityczny, bo momentami ukazana intryga i rozważania na jej temat wydały mi się nieco naiwne.
Pozdrawiam.