Daleko na południe, z dala od oceanów, mórz, wszelkich wód, w szklanym szpitalu nazwanym imieniem starego marynarza, o którym nie słyszał tu nigdy nikt, któregoś razu narodziło się dziecko-ryba. Jego naświatprzyjście miało pozostać tajemnicą, zamkniętą w czterech ścianach szpitala. W końcu jednak stało się To i choć nie wielu miało okazję zobaczyć noworodka na własne oczy, w krótkim czasie zaczęli o nim mówić wszyscy. Powstały bajdy i legendy. Próbując odtworzyć przebieg feralnych zdarzeń, zakładały najczarniejsze i najmroczniejsze scenariusze. Żadne domysły nie dorównały jednak temu, jak było naprawdę.
Matka dziecka utraciła przytomność niedługo po tym, jak rozpoczął się poród i odzyskała ją na długo po tym, jak dziwna kreatura, która wypełzła z jej łona, nabrała pierwszego wdechu. Medyczny personel, korzystając z okazji, odseparował matkę od jej dziecka na trzy długie dni, nie pozwalając zobaczyć się ze swą latoroślą i argumentując to bezpieczeństwem dziecka, podczas gdy w rzeczywistości od nieuchronnego spotkania skutecznie odwodził strach przed reakcją kobiety, która – nosiwszy w brzuchu istotę tak pokraczną i osobliwą pełne dziewięć miesięcy, w końcu sprowadziwszy ją na świat ogromnym fizycznym wysiłkiem – ujrzy swe pierworodne potomstwo takim, jakim jest w istocie. Pragnienia i ambicje typowe dla rodzica, aby jego maleństwo było przede wszystkim piękne i słodkie zostałyby wówczas obrócone wniwecz. Los okrutnie obszedł się z matką dziecka-ryby – w wyciągniętej z otchłani niebytu i skazanej na egzystencję poczwarze nie było piękna, ani słodyczy, tylko przeraza i koszmarna upiorność.
Infant miał okrągłe, wyłupiaste oczy, osadzone szeroko, niemal na dwóch krańcach szaro-sinej, małej główki połączonej bezpośrednio z tułowiem – ten zaś był pomarszczony, gdzieniegdzie pokryty łuską i napuchły, jakby wynurzony po długim czasie z mętnych wód. Czarne, niby-rybie ślepia nie miały odbicia – wyzierała przez nie jedynie głęboka, nieprzenikniona pustka. Poniżej oczu zamiast ludzkiego nosa znajdowały się dwa, małe nozdrza. Należało sądzić, że nie służyły noworodnej pokrace do oddychania – do tego miała drgające, otwierające się i na powrót zamykające raz po razie skrzela, usadowione w miejsce niewykształconej szyi. W końcu, gdyby ktoś znalazł się na odwagę przyjrzeć się lepiej tej istnej abominacji, uwagę zwróciłyby usta lub raczej wywrócony na wierzch, lekko rozwarty, różowy ustnik. To stamtąd dobiegał ten niepokojący, nienaturalny dźwięk, jakby niemrawy jęk i towarzyszące mu, znacznie wyraźniejsze, gulgotanie. Mogłoby się wydawać, że we wnętrznościach niemowlaka gotuje się woda, krztusząc go przy tym i przynosząc mu ból. Gdy to spostrzegła, najsamprzód zaniepokoiło to siostrę Mildę, której przyszło opiekować się pokractwem. Co jeśli dziecko nie przeżyje? Na miejsce pierwszej myśli natychmiast wstępowała jednak kolejna: utrzymywać tak straszliwą i osobliwą istotę przy życiu byłoby występkiem przeciwko naturze, zbrodnią wymierzoną we wszechporządek. Śmierć będzie dla tego stworzenia aktem łaski, upragnionym ukojeniem – Milda przekonywała się do tej myśli. W istocie jednak to nie współczucie ani litość stanowiły przyczynek dla argumentacji siostry Mildy. Było to coś innego.
Co czyniło Mildę inną względem reszty personelu, to fakt że potrafiła bez skrępowania i bez ustanku, przez długi czas przyglądać się tej mutanckiej kreaturze z prawdziwym zaintrygowaniem przez szybę inkubatora, w którym postanowiono umieścić infanta zaraz po jego narodzeniu. Był jak dogorywająca ryba w opróżnionym z wody akwarium. Do opieki nad dzieckiem zgłosiła się na ochotnika, już gdy ujrzała go, wyślizgującego się pokracznie z zakrwawionego łona, z pępowiną, niby ośmiorniczą macką owiniętą wokół głowy i wydającego z siebie dziwne, niskie, gardłowe odgłosy, zupełnie niepodobne do noworodka, zupełnie niepodobne do człowieka. Wiedziała, że wyręczyła w tym innych. Że nikt inny nie chciał zająć się tym dziwactwem. Szybko zresztą o nim zapomnieli. Już po paru godzinach była jedyną, która poza matką dziecka, przejmowała się jego losem. Odwiedzała go ile tylko mogła, próbowała karmić – choć dziecko-ryba nigdy nie przyjęło żadnego posiłku, mówiła do niego, siliła na uśmiech, próbowała zwrócić jego uwagę – więcej nawet, czyniła to uparcie i konsekwentnie, chociaż rybi stwór nigdy nie reagował. Wiedziała jednak. Wiedziała, że kiedyś będzie musiał. Że jeśli jakaś pokrętna, diabelska opatrzność sprowadziła go na ten świat, to z konkretnego powodu. Przez lata pracy jako pielęgniarka Milda zrozumiała bowiem, że każde, nawet najmarniejsze i najohydniejsze istnienie zemści się za swoje stworzenie i w końcu – zada w odwecie cierpienie. Dlatego też, ilekroć siostra Milda wpatrywała się w te puste, czarne ślepia, gdy jej spojrzenie spotykało się z głupim i okrutnym zarazem spojrzeniem noworodka, w istocie wypatrywała tylko, aż nadejdzie jego moment. Teraz czuwa – prawie się nie rusza, ale żyje, oddycha, Milda była głęboko przekonana, że także widzi, słyszy i czuje. To jeszcze nie jego czas, jeszcze nie pora – nie ulega jednak wątpliwości, że jeśli wygląda tak złowieszczo, że jeśli twórca uczynił go tak niewypowiedzianie okropnym i straszliwym, to ten przeklęty pomiot jest koroną stworzenia, uosobieniem celu wszelkiego istnienia i wkrótce zada cierpienie. Jeśli dziecko nie umrze w przeciągu najbliższych godzin, Milda będzie wówczas pierwszą, która stanie na jego drodze.
Trzeciego dnia, gdy już zmierzchało, z głębokiego uśpienia przebudziła się w końcu matka. Ledwie otwarłszy oczy, zerwała się z łóżka i zaczęła krzyczeć. Domagała się zobaczenia się ze swoim dzieckiem, a gdy raz po raz odmawiano jej tego, zaczęła szarpać się z personelem, drapać, gryźć i ciągnąć za włosy pielęgniarki, zupełnie niczym wyrwane gwałtem z nieprzytomności dzikie zwierzę, przestraszone i wściekłe. Z sensem zaczęła mówić, dopiero gdy przypięto ją do łóżka pasami. Wtedy to wyznała, że trzy dni śniła koszmar za koszmarem, każdy kolejny straszliwszego po stokroć od poprzedniego. Wystarczyło jednak jedno zapytanie o szczegóły makabrycznych, potwornych imaginacji, by matka rybiego dziecięcia traciła kontakt z rzeczywistością. Jedna z pielęgniarek – Senia – zarzekała się, że widziała, jak jaskrawe, nieprzeniknione niebieskie oczy matki stopniowo tracą swój kolor, aż zlewają się w jedną czerń z pustymi, zamglonymi źrenicami. Miało wydarzyć się to wtedy, gdy rodzicielka rybiej poczwary trzeci raz, nie licząc tego spowodowanego traumatycznym porodem, utraciła przytomność. Z głową przechyloną wówczas do tyłu w linii prostopadłej do kręgosłupa i rozdziawionymi ustami, z których ściekała ślina, ale także gęsty, cuchnący śluz, wydawała z siebie trwożące, nieprzypominające nikomu niczego innego, odgłosy. Nikomu, poza siostrą Mildą. Stojąc przed inkubatorem i wpatrując się w dziecko – zdawałoby się pomiot kobiety i samego czarta – słyszała te dźwięki po wielokroć, dobywające się z jego gardzieli. Wiedziała już dość i wiedzieliby pozostali, gdyby mieli tylko dość odwagi, by zmierzyć się z tą przeraźliwością, jak mierzyła się już trzeci dzień ona. „Dziecko musi być ze swoją matką” – oznajmiła wtedy reszcie personelu na czele z lekarzem prowadzącym, pieczętując wówczas los swój i wszystkich zebranych w szpitalu. Zanim zdążyli obejrzeć się na siebie niespokojnie, próbując zrzucić na siebie wzajem odpowiedzialność za feralną pacjentkę i jej potomka, Milda kolejny, ostatni raz zgłosiła się na ochotnika, zobowiązując się nie tylko wskazać matce miejsce pobytu jej dziecka, ale także krok w krok pójść razem z nią.
Tak też zbliżyła się do kobiety i próbowała ocucić. Obudzona matka zareagowała agresją, „Już czas” – oznajmiła jej wtedy Milda i obiecała spotkanie z noworodkiem. Odpiąwszy pasy i wyciągnąwszy kobietę z łóżka, wyprowadziła ją z sali, podpierając ją ramieniem i trzymając za zimną rękę. Gdy znalazły się na korytarzu, jak na jeden rozkaz wyjrzeli za nimi wszyscy obecni w pobliżu. Siostry, lekarze i pacjenci stawali w progach i wodzili wzrokiem za dwójką posłanych straceńców. Cokolwiek się wydarzy, nigdy nie wypowiedzą tego na głos, nigdy nie przyznają się do tego, ale wierzą w to, wierzą tak prawdziwie i dogłębnie, jak wierzę ja, która widziałam to, która stawiłam temu czoła – mówiła do siebie w myślach Milda, dodając sobie otuchy krocząc najdłuższym korytarzem w jej życiu. A gdy dwie kobiety coraz bardziej zbliżały się do celu, tym pewniejszym krokiem podążała za siostrą Mildą matka. Z początku kuśtykając, jakby po długim czasie poza bytem odłączona zmysłami od swych kończyn, teraz stawiała stopę za stopą tak pewnie, tak śmiele, jak nigdy wcześniej żaden inny człowiek, zupełnie i kompletnie przekonana co do swojej destynacji, gotowa na przeznaczenie i spełniona. Milda, nawet teraz, na końcu swojej drogi, wodzona instynktem i podświadomym półszeptem mówiącym jej cicho, ale wyraźnie co znajduje się na końcu korytarza, nie była gotowa. Nigdy nie będzie. Wiedzieć i wierzyć – wierzyć całym sobą – zawsze dzieliła przepaść, którą tylko nieliczni zdolni byli połączyć mostem, czego kto jak nie Milda świadoma była doskonale.
„Czy to jakiś żart?” – zapytała obłąkańczym głosem matka, gdy dostrzegła stopniowo zmieniającą się scenerię. „Dokąd idziemy?” – zmartwiony głos odbił się głucho od ścian na w pół ciemnego, oświetlonego tylko niemrawym, bladożółtym blaskiem jarzeniówek zamontowanych przy suficie, ciasnego korytarza piwnicy, gdy dotarły windą na najniższą, nieoznaczoną przyciskiem kondygnację szpitala. „Dlaczego trzymacie tu moje dziecko?” – matka odezwała się znów po chwili, gdy milczenie siostry Mildy okazało się wymowne.
Dziecko-rybę trzymali w zamkniętym pomieszczeniu gospodarczym piwnicy. Siostra Senia, która rzekomo widziała jak oczy matki dziecka pochłania czerń, miała widzieć także jak rybie dziecię puka szaleńczo w szybę inkubatora, za wszelką cenę chcąc wydostać się ze swojego więzienia. Milda na początku nie wierzyła tym bredniom – zamknięta w przezroczystej klatce ohydna pokraka przecież ani drgnęła przez większość czasu, jaki spędziła za szkłem. Od momentu, gdy oddzielono go od matki noworodek wydawał się być apatyczny, otępiały, a pewnie nawet chory. Senia musiała zmyślać lub zbyt zawierzać dokonaniom swojej wybujałej, paranoicznej wyobraźni – w przekazy młodziutkiej, szukającej podniet siostry Senii wątpili wszyscy. Teraz Milda zastanawiała się: czy ten przebrzydły potwór tak to sobie zaplanował? Ujawnił swoje oblicze tylko nielicznym, by siać zamęt i obłęd? Czy obserwując szpitalną załogę, zagubioną, niepewną i kluczącą, czerpał przyjemność? Może wszyscy jesteśmy dla niego jak te rybki w akwarium, których uwagę próbował zwrócić, uderzając w szybę swojego inkubatora? – dumała Milda, a gdy przysłuchała się swoim pomysłom, zreflektowała się, że i ona staje się szalona, po czym porzuciła zupełnie dalsze rozważania w obawie do czego jeszcze mogłyby ją doprowadzić, ale wiedząc też, że na zrozumienie jest już zdecydowanie za późno.
Gdy weszły do tymczasowego inkubatorium, powitały ich tylko półmrok i nieznośny smród, ostry, chwytający za nos, jakby morze wyrzuciło na brzeg truchło, które rozkłada się już na słońcu wiele tygodni. Milda ściągnęła ze starej, porysowanej szafki małą pałeczkę fluorescencyjną i oblała bladozielonym światłem mały skrawek przestrzeni wokół siebie. By zobaczyć dziecko, musiały wejść w głąb pomieszczenia, na razie skąpanego w półcieniach – ruszyły więc po zawahaniu z miejsca. Siostra Milda obejrzała się ukradkiem na podążającą w ślad za nią kobietę, by upewnić się, że jest tu z nią nie tylko ciałem, ale także duchem. Matka, do niedawna odważna, głośna i roszczeniowa, teraz była już tylko marną pozostałością dawnej siebie. Zdawało się, że w jej niebieskich oczach na powrót można było dostrzec trzeźwość umysłu, ale tylko na krótką chwilę, z głowy matki swe dominium zamierzało uczynić bowiem wszędobylskie i ciążące nad szpitalem niczym burzowa chmura szaleństwo. Jak inaczej, jeśli nie szaleństwem, nazwać to, co zbliżało się po rodzicielkę rybiego upiora? Mrok, głucha cisza i szklany inkubator, który objawił się w końcu na samym środku pomieszczenia. Od szyby odbijało się blade, niewyraźne światło pałeczki. Jeden krok w przód. Dwa kroki w przód. Każdy wykonany ruch dręczył i trwożył, stanowił wysiłek, był małym przezwyciężeniem samego siebie. By zobaczyć swoje demoniczne potomstwo, matka musiała stanąć tuż przy nim, pochylić głowę blisko, tak, by nosem stykać się niemal z szybą i okiem posłać głębokie, ostre wejrzenie w czeluść klatki, którą Milda nazwała akwarium. Siostra dałaby sobie odciąć rękę, że czekało tam, wpatrzone rybimi ślepiami w nicość, nabierające wolno haustów zgromadzonego w inkubatorze powietrza. Oddychało głęboko i wolno, przy tym rzadko i cicho. Było grzeczne. Ale tylko w ciemności. W ciemności zdrowiało – uważała siostra Senia. „Ono chce wrócić tam, skąd przyszło” – przekonywała. To pomysłem Senii było zamknąć dziecko na dole. To jej pomysłem było zostawić je same sobie.
„Nic tu nie ma” – słowa, które wypowiedziała matka posłużyły za preludium do obudzonego horroru. Milda, słysząc je, nie była wcale zaskoczona, tylko zawiedziona, nie tylko obrotem wydarzeń, ale przede wszystkim sobą. Do ostatniej chwili trzymała się naiwnie skrywanej głęboko wiary i otuchy, że to wszystko, każda ciemna myśl, każde zwątpienie, życie ogólnie, wszystko to jawi się takim, bo jest tylko zwodzicielskim, tymczasowym wrażeniem. Była głupia. Tak głupia, że chociaż wiedziała to od zawsze, nawet na sam koniec, nie chciała w to uwierzyć. Teraz pozostało już tylko obserwować, jak życie zadrwi sobie z niej okrutnie: białe drzwi z cienkiej dykty zatrzasnęły się, co zbiegło się z rozlegnięciem jednego, krótkiego huku, który wstrząsnął posadami szpitala. To tylko akwarium zostało uszczelnione. Nie wypłynie już żadna ryba. Wszystkie będą bezpieczne.
Do inkubatorium wdarła się wtem wielka woda, czarna jak potrafi czarne być tylko rybie ślepie – głupie i okrutne zarazem. Wpłynęła znikąd i z ogromnym impetem, strącając dwie kobiety z nóg, przewracając i tłukąc także inkubator. Pałeczka fluorescencyjna wypadła wówczas z rąk Mildy, siostra widziała jak wpada do wody i zamiast osiąść na zalanej wodą podłodze, tonie dalej, poniżej, do miejsca, którego nie ma. Matka chciała krzyczeć – woda szybko dosięgnęła jej ust i dopilnowała, by kobieta zdołała wydać z siebie tylko żałosne gulgotanie.
Milda nie umiała pływać. Nigdy nie była w wodzie. Tam, skąd pochodziła, największe zbiorniki wody, to były te w szklance i wannie. Nie pragnęła nawet walczyć z żywiołem. W głąb zanurzała się z gracją i spokojem; spokojem, którego nie zaznała nigdy na lądzie. Obejrzała się ponad siebie i dostrzegła jeszcze delikatne światło unoszące się ponad spienioną powierzchnią, ostatni ślad po życiu, które było. Po wszystkich nadziejach i marzeniach. Okazało się inne, niż pragnęła wierzyć. Poniżej nie było już nic. Czarna czerń. A gdy zanurzała się jeszcze niżej i niżej, tym czarniejsza, i czarniejsza potrafiła stać się dość już czarna woda. Stawała się jeszcze czarniejsza na długo po tym, gdy przybrała najczarniejszą wyobrażoną czerń. Tu, w piwnicy szpitala, akwarium łączyło się z wielkim, wiecznym i bezkresnym morzem.