
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Cena wolności
Nieprzeniknione ciemności spowijały wszystko dokoła. Oświetlone było tylko jedno małe lądowisko na skraju portu lotniczego. Stał tam nieduży okręt wojenny o nazwie Wilkołak. Jego załogę stanowił tylko jeden człowiek. Nazywał się Marcel Sorel.
Marcel szykował się do trudnej, tajnej misji. Był skupiony i poważny. Marszcząc czoło sprawdzał gotowość wszystkich, kolejnych systemów okrętu. Wszystko było w porządku.
Od powodzenia tej misji zależało dużo, bardzo dużo. Wprawdzie i tak cały jego świat rozpadał się na kawałki, może lepiej byłoby powiedzieć rozpadł się, a jednak wciąż jeszcze było o co walczyć. Tak zdawało się jemu i wszystkim jego bliskim.
Tak się złożyło, że tego wieczora i tej nocy kontrolerem lotów na wieży kontrolnej była jego siostra Dominique i to ona wysyłała go w tą misję. Marcel nie wiedział, czy to lepiej, czy gorzej. Zawsze starał się chronić siostrę przed różnymi życiowymi zawirowaniami, stresami itp., ale z drugiej strony Dominique nie była z cukru. Była już przecież dorosła i na każdym kroku starała się udowadniać jaka jest dzielna i zaradna. Marcel to widział i doceniał, ale dla niego wciąż była jeszcze tą małą, jasnowłosą siostrzyczką, z którą spędzał każde wakacje nad oceanem. Zły los chciał jednak, że już nigdy więcej nie mieli razem spędzić podobnych wakacji. Nie dlatego, że byli już dorośli i każde z nich miało swoje życie. Afrodyta, ich rodzinna planeta już od kilku lat spowita była ciemnością i tak miało być już zawsze. Pozostał im tylko widok rozgwieżdżonego nieba podczas bezchmurnych nocy.
– Jesteś gotów? Wszystko w porządku? – spytała Dominique
– Wszystko w porządku. Jestem gotowy. Proszę o zezwolenie odlotu
– Udzielam zezwolenia. Masz wolną drogę
– Dziękuję. Zatem w drogę – powiedział Marcel i włączył silnik, Wilkołak zadrżał i po chwili wzbił się w powietrze
– Marcel, bądź ostrożny, obiecaj mi – powiedziała dziewczyna drżącym głosem
– Obiecuję. Nie po to tam lecę, żeby zginąć tylko po to żeby zdobyć informacje. Trzymaj się mała
– Ty też
Po chwili Wilkołak zniknął w ciemności i tylko pulsujące światła pozycyjme zdradzały jego położenie. Wnet jednak i one zbladły. Marcel oddalał się od portu i od Dominique z dużą szybkością.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę obserwowała niebo nad portem, a później wyłączyła światła nad lądowiskiem, z którego odleciał jej brat.
Teraz zrobiło się naprawdę ciemno. Tylko główne szlaki komunikacyjne w porcie były ciągle oświetlone.
*
W małej salce konferencyjnej, gdzie odprawiano agentów do nowych misji siedziały trzy osoby. Delta oraz jego podopieczni Thal i Caya.
Na razie toczyła się między nimi luźna pogawędka na różne, obojętne tematy. Wyraźnie na kogoś czekali. Tym oczekiwanym gościem miał być profesor Hartmann, szef Instytutu Badań Kosmicznych w Copernicusie. Spóźniał się już około kwadransa.
Delta spoglądał co chwila na drzwi niecierpliwiąc się wyraźnie, a profesora ciągle nie było. Postanowił więc wprowadzić agentów w sprawę w trybie owej luźnej pogawędki, przygotowując tym samym grunt pod profesjonalny wykład Hartmanna.
– Słyszeliście już wcześniej cokolwiek na temat układu gwiezdnego Parysa?
– Chodzi ci o układ Parysa i jego trzy piękne planety? – spytała Caya
– Tak. Trzy piękne planety układu Parysa: Afrodytę, Herę i Atenę. Na pewno mówimy o tym samym.
– Chyba każdy już coś o tym słyszał – powiedział Thal – Ta sprawa powoli przechodzi do legendy.
– Tak. Sprawa przechodzi do legendy, a dramat ciągle trwa – powiedział Delta – Co wiecie o tamtej sprawie?
– Gwiazda średniej wielkości, Parys, puchnie i przemienia się powoli w czerwonego olbrzyma. Tak kończy każda gwiazda, wiadoma rzecz.
– Jeśli chodzi o precyzję to nie każda, ale mniejsza z tym. A znacie historię powstania tego układu? Skąd się wzięły trzy piękne planety? Wszystkie o wielkości zbliżonej do Ziemi, czyli z ciążeniem odpowiednim dla ludzi, wszystkie bardzo przyjazne, o łagodnym klimacie, z atmosferami zawierającymi tlen do oddychania, z morzami pełnymi słodkiej wody, z fauną i florą taką samą jak na Ziemi i dodatkowo z księżycami pełnymi surowców mineralnych? Czy taki raj dla ludzi wśród gwiazd to mógł być przypadek?
– Twoja krótka prelekcja uzmysławia nam, że to nie mógł być przypadek.
– Więc co?
– Świadoma działalność ludzka.
– Otóż to. Kiedy do układu Parysa dotarły pierwsze statki z ludźmi na pokładach Afrodyta, Hera i Atena nie były jeszcze pięknymi planetami, chociaż miały już na to zadatki. Musieli być wśród tamtych ludzi niepoprawni romantycy i wizjonerzy i musieli mieć żelazną wolę, żeby doprowadzić swoje plany do tak szczęśliwego i udanego końca. Ale to było dzieło na wiele pokoleń i ojcowie założyciele że tak ich nazwę nie doczekali do końca rozpoczętego przez siebie dzieła. Trudno powiedzieć co ich zainspirowało, bo tamte trzy planety prócz posiadania odpowiedniego ciążenia i bogactw naturalnych były tylko trzema surowymi, suchymi skorupami z trującymi gazami w atmosferze i szalejącymi wiatrami.
– Może po prostu nie mieli wyboru, albo nie mieli już sił, żeby szukać dla siebie lepszego miejsca w kosmosie?
– Może, ale przyznacie, że doprowadzenie do kwitnącego stanu tak nieprzyjaznych środowisk musiało być gorsze niż karczowanie starej puszczy gołymi rękami.
– Pewnie tak.
– Wylądowali więc w jakiejś wietrznej okolicy i zabrali się do roboty. Najpierw pozakładali niewielkie miasta pod szklanymi kopułami, a później zaczęli sadzić tam rośliny. Tlen przez nie wytwarzany powoli ulatniał się do atmosfery, a kiedy zaczął się łączyć z wodorem spadły pierwsze deszcze i wypełniły się naturalnie istniejące doliny tworząc jeziora i morza. Kiedy w atmosferze było już wystarczająco dużo tlenu i ruszył obieg wody parującej z mórz, a później spadającej z deszczem można było zdemontować szklane kopuły i oddychać niegroźnym już powietrzem. Oczywiście te procesy trwały dziesiątkami i setkami lat. A w międzyczasie ludzie posprowadzali z Ziemi zwierzęta i sadzonki najrozmaitszych roślin, których im brakowało swoimi wielkimi, poczciwymi statkami niczym arką Noego. I wtedy zaczęto mówić o układzie Parysa i jego trzech pięknych planetach. To był łakomy kąsek dla każdego kto tu przybywał, a przybywało wielu i nierzadko próbowało zagarnąć ten raj dla siebie, ale ludzie z trzech pięknych planet potrafili ich w razie potrzeby bronić. I wszystko mogłoby tak trwać w nieskończoność, gdyby Parys nie zaczął się zamieniać w czerwonego olbrzyma.
– Nie przewidzieli tego?
– Nie. Nikt nie przeprowadził żadnych badań, a paliwo termojądrowe Parysa było już na ukończeniu. Tak to bywa.
– Trudno w to uwierzyć.
– Trudno. Zresztą może zrobili badania kiedy już zadomowili się tam, ale wtedy było już za późno. Może założyli, że kiedy nadejdzie czas opuszczą trzy piękne planety i poszukają miejsca gdzie indziej.
– Fascynująca historia – podsumowała Caya
– Tak, szkoda tylko, że taka smutna.
Profesor Hartmann dał na siebie czekać blisko godzinę. Delta już chciał odłożyć spotkanie na inny termin kiedy uczony stanął w drzwiach w białym fartuchu z plikiem papierów w rękach i rozwianym włosem.
Był to człowiek raczej wysokiego wzrostu, gładko ogolony, obfite siwe włosy zaczesywał do tyłu, na nosie miał okulary. Ogólnie rzecz biorąc sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego. Obecne chwilowe roztargnienie, czy raczej pośpiech wynikał zapewne z nadzwyczajnej sytuacji, w której się znalazł, ale nawet teraz z jego postaci emanowała jakaś nadludzka siła, stalowa wola i stoicka mądrość. Jednym słowem, silny człowiek.
– Witamy profesorze, niewiele brakowało, a zastałby pan pustą salę – powiedział Delta
– Przepraszam, ostatnio mamy urwanie głowy w Instytucie, ciągle analizujemy dane nadesłane nam przez nasz statek naukowobadawczy z układu Parysa
– Opowiadałem właśnie moim ludziom historię trzech pięknych planet, byli zachwyceni
– Tak, istotnie jest się czym zachwycać. Niestety, niektórym z nas stają dęba włosy na głowie kiedy zdamy sobie dobrze sprawę z tego co tam się teraz dzieje. Nieczęsto zdarza się obserwować na własne oczy śmierć gwiazdy, śmierć całego układu gwiezdnego
– To prawda. Ma pan dla nas coś nowego, coś ciekawego?
– Chyba tak. Zapewne już wiecie, że Afrodyta w wyniku grawitacyjnych fluktuacji zeszła z orbity wokół puchnącego Parysa, a właściwie została wyrzucona w przestrzeń niczym z karuzeli. Mknie teraz przez pustą przestrzeń z szybkością około czterdzieści kilometrów na sekundę, ale ta prędkość będzie się po woli zmniejszać.
– A co z pozostałymi dwoma planetami: Herą i Ateną?
– Hera i Atena spadną niebawem na swoją gwiazdę i będą bezpowrotnie stracone. Nie mam rozeznania w kwestii losu mieszkańców tych planet. Trudno przypuszczać, żeby dali się żywcem spalić. Przypuszczam, że większość z nich, jeśli nie wszyscy uciekli stamtąd. Zapewne wielu udało się na Afrodytę, ale…
– Sprawdzimy to.
– Właśnie.
– Jak się przedstawia najbliższa przyszłość Parysa, Afrodyty i tak dalej?
– Parys na razie puchnie i staje się czerwonym olbrzymem. Szacujemy, że wyjściowo, to znaczy przed katastrofą miał masę około jeden koma cztery masy naszego Słońca, a to znaczy, że docelowo stanie się białym karłem. Prosta analiza widma słonecznego Parysa wskazuje, że wyczerpało się już w nim całkowicie paliwo wodorowe, teraz rozpocznie się tam synteza helu w cięższe pierwiastki. Niniejszym należy więc oznajmić koniec układu gwiezdnego Parysa.
– A co dalej z Afrodytą?
– Afrodytę czeka niepewna przyszłość.
– Skoro straciła swoją gwiazdę to pewnie czeka ją niechybnie śmierć termiczna.
– Z czasem niestety tak, ale w najbliższej przyszłości czeka ją inna trudna próba, powiedziałbym że kolejna katastrofa. Otóż Afrodyta na razie leci siłą rozpędu prosto przed siebie, ale na tej drodze jest inny układ gwiezdny, układ Londresa. Nie mam jeszcze dokładnych danych, ale Afrodyta prawdopodobnie wejdzie w tamten układ, nie centralnie tylko mimośrodowo, ale to niewielka pociecha. Przy odrobinie szczęścia może przeciąć orbity planet tamtego układu bezkolizyjnie powodując jedynie grawitacyjne perturbacje.
– Czy jest jakaś szansa na to, żeby Afrodyta stałą się jedną z planet układu Londresa, żeby zaczęła go obiegać tak jak jego stare planety?
– To bardzo wątpliwe. Mechanika każdego układu gwiezdnego kształtuje się bardzo powoli. Wejście, że tak powiem nowego gracza do gry spowoduje ponowne rozdanie kart. Ktoś może wypaść, ktoś inny dołączyć. Obliczenie rozkładu sił grawitacyjnych dla większej ilości niż dwóch ciał staję się skomplikowane, chociaż zapewne nasz Zeus by sobie z tym poradził. Nowe ciało niebieskie w takim układzie jest trochę jak piąty as w talii.
– Zeus, czyli wasz instytutowy superkomputer?
– Tak.
– Ale teoretycznie to jest możliwe?
– Przy korzystnych warunkach początkowych i brzegowych to mogłoby się udać. Nastąpiłoby ponowne rozdanie kart, planety zmodyfikowałyby swoje orbity okołosłoneczne i swoje prędkości. Powstałby nowy układ gwiezdny o nowej mechanice. Teoretycznie to jest możliwe, ale tylko teoretycznie, przy, powtarzam jeszcze raz, korzystnych warunkach początkowych i brzegowych. Innymi słowy wszystko jest ważne, układ planet w momencie wejścia Afrodyty do gry, czyli w granice układu, ich prędkości itp., itd. Ale to tylko czubek góry lodowej. Na starych planetach układu doszłoby do wielkich zmian klimatycznych, katastrof i kataklizmów. Zapewne zginęłoby wielu niewinnych ludzi, jak i nieludzi. Kiedy jednak Afrodyta uderzy w jakąś planetę lub księżyc to może to oznaczać koniec układu Londresa. To jest najbardziej prawdopodobne.
– Czyli czarny scenariusz?
– Na to wygląda. Najlepszym wyjściem z możliwych w tej sytuacji byłoby, gdyby Afrodyta ominęła jakimś cudem układ Londresa i ustabilizowała się na orbicie wokół odległego jądra galaktyki. Mogłaby wtedy samotnie pokonywać pustą przestrzeń razem z innymi układami gwiezdnymi i innymi obiektami kosmicznymi. Musicie wiedzieć, że w naszej galaktyce, jak i w całym kosmosie dryfuje wiele samotnych planet. Nie wspominając o meteorach, kometach, planetoidach itp.
– A co to oznacza dla mieszkańców Afrodyty?
– Cóż, może tam by się dało jakoś żyć. W każdym razie zyskaliby to co w ich sytuacji najważniejsze.
– Czyli?
– Czas.
*
W ten sposób Thal i Caya zostali wprowadzeni w sprawę układu Parysa.
W układzie tym operowali już inni agenci i patrolowcy z Agencji Wywiadu, ponieważ władze Agencji dowiedziawszy się o wszystkim wzięły sobie do serca doprowadzenie do możliwie jak najlepszego końca tego nieszczęsnego zdarzenia. Tragedia jaka dosięgła mieszkańców Afrodyty, a także Hery i Ateny dotknęła w jakiś szczególny sposób wszystkich ludzi z kosmicznego pobliża.
Piękne planety układu Parysa były przecież symbolem tego co człowiek stworzył w kosmosie najlepszego, najpiękniejszego i każdy przedstawiciel homo sapiens mimo woli utożsamiał się z tym dumnym i wspaniałym dziełem ludzkich rąk i umysłu.
Zrozumiałe było, że mieszkańcom Afrodyty trzeba pomóc i pomocników pojawiały się całe zastępy. Wszystkie sąsiednie układy słoneczne przysłały swoich przedstawicieli, napłynęło mnóstwo wyrazów sympatii i empatii, co dla mieszkańców nieszczęsnej, osieroconej przez swoje słońce gwiazdy było niemałą podporą i pociechą. Napływały także ze wszystkich stron zaproszenia do osiedlenia się wśród życzliwych ludzi, gdzieś poza Afrodytą. Rozumiano przecież powszechnie, że w zaistniałej sytuacji trudno będzie żyć dalej na tej planecie. Mieszkańcy Afrodyty nie pozostali więc sami w swoim nieszczęściu i wielu z nich skorzystało z życzliwych zaprosin do rozpoczęcia życia od nowa gdzie indziej.
Była jednak na planecie duża rzesza autentycznych patriotów, jeśli można tak powiedzieć, ludzi którzy nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej i którzy chcieli być ze swoją rodzimą planetą na dobre i na złe do końca jakikolwiek by on nie był.
Niestety najbliższa przyszłość nie przedstawiała się w różowych kolorach. Wystarczył rzut oka na niebo, żeby zobaczyć, że Afrodyta zmierza ku nowemu słońcu, Londresowi i nie trzeba było wielkiej inteligencji, żeby sobie uświadomić, że nie jest ona tam miłym i oczekiwanym gościem. Trwoga zagościła w sercach nieszczęsnych mieszkańców Afrodyty, bo jasne było dla nich, że ich planeta zmierza do kolizji z którymś z ciał niebieskich układu Londresa. Jak można było nie stracić wszelkich nadziei w takiej sytuacji i nie opuścić rąk? A jednak znaleźli się tacy i było ich niemało, chociaż trzeba było być szaleńcem, żeby wierzyć jeszcze w dobre zakończenie tego dramatu.
Jednymi z takich ludzi byli Marcel Sorel i jego siostra Dominique oraz wielu ich przyjaciół, a także ich rodziny.
Nikt jednak nie wiedział co zrobić, żeby nie dopuścić do kolizji. Nawet w Agencji Wywiadu nikt tego nie wiedział. Ludzi zaangażowanych w sprawę opanowały więc posępne myśli. Układ Londresa i jego mieszkańcy mięli zostać następnymi ofiarami tego kosmicznego dramatu. Dotychczas nie podjęli oni żadnych środków zaradczych, bo przecież i oni nie wiedzieli co zrobić. Przysłali nawet swoich przedstawicieli na Afrodytę. Skończyło się na uściskach rąk i obustronnych zapewnieniach o wzajemnej solidarności. Sytuacja była jednak kłopotliwa. Trudno było zdobyć się choćby na uśmiech w tych kurtuazyjnych rozmowach. Afrodyci zaczęli podejrzewać Londresów o jakieś niecne plany, zerwano kontakty.
Londresi rzeczywiście uknuli podstępny plan, którym w żaden sposób nie mogli się pochwalić przed nikim, a zwłaszcza przed Afrodytami, ponieważ postanowili zniszczyć Afrodytę przy pomocy bomby wodorowej, albo laserem wielkiej mocy.
Plan ten objęty został najbardziej ścisłą tajemnicą.
Tymczasem czynniki decyzyjne w Agencji Wywiadu postanowiły wysłać swoich oficjalnych przedstawicieli na Afrodytę w celu załagodzenia konfliktu między adwersarzami i sprawdzeniu możliwości ocalenia układu Londresa i Afrodyty. Jedyną nadzieją w tej sytuacji pozostała astroinżynieria, chociaż nawet ten sposób wydawał się beznadziejny.
Do zadania tego wybrano Thala i Cayę. Ich młodość w tej sytuacji uznano za atut, bo młodość zawsze idzie w parze z nadzieją, natomiast rozwagi i zawodowego doświadczenia im nie brakowało.
*
Minęło kilka dni. Ciągle napływały nowe informacje z Afrodyty. Nie były to dobre informacje. Niby panowała cisza i spokój, ale to była cisza przed burzą. Wszyscy czuli to podświadomie.
Marcel, brat Domonique nie wracał ze swojej misji, a został posłany właśnie po to, żeby wybadać zamiary Londresów. Dziewczyna straciła już nadzieję na jego powrót. Co się mogło z nim stać? Każdy scenariusz był możliwy. Trudno było przypuszczać, żeby Londresi schwytawszy go w czasie wykonywania misji zgładzili. Nie byli przecież barbarzyńcami. Dowództwo połączonych sił na Afrodycie nie doczekało się rzeczowego meldunku z rąk swego najlepszego wywiadowcy. W końcu zaczęto sobie wzajemnie wyrzucać błędy w metodyce postępowania w tej kłopotliwej sytuacji. Działania, które brały za dobrą monetę postawienie sprawy na ostrzu noża i dążenie do konfrontacji z Londresami uznano za nonsens i jakąś chwilową aberrację dowódców sztabowych. Afrodytom po prostu puściły nerwy, a było o to nietrudno. Czas pracował na ich niekorzyść. Niedługo miało dojść do kolejnej kosmicznej katastrofy, a tymczasem Londresi milczeli.
Afrodyci postanowili rozpocząć nowe rokowania ze swoimi adwersarzami, ale potrzebowali pośredników do przełamania impasu.
Agencja Wywiadu zaproponowała pomoc w tej sprawie i ta pomoc została przyjęta.
Zadanie jakie czekało teraz Thala i Cayę różniło się od wszystkich poprzednich ciężarem gatunkowym, sposobem działania i rolą jaką agenci mieli tym razem odegrać.
Przed odlotem Delta poprosił ich na krótką odprawę w zwykłym miejscu.
– Jak się czujecie przed tą misją? – spytał opierając się pośladkami o jedno z krzeseł i trzymając ręce splecione na piersiach
– Mamy motyle w brzuchu – odparła Caya
– Pytam serio.
– Serio to mamy mieszane uczucia, zresztą znasz nas dobrze, łatwo sobie możesz to wyobrazić.
– Zastanawiam się, czy kierownictwo Agencji nie włożyło wam zbyt dużego ciężaru na barki.
– No cóż – westchnął Thal – Nie jedziemy tam na tańce. Prawdę mówiąc nie wiem, czy damy radę. Będziemy się starali z całych sił, ale…
– Thal martwi się bardzo o mieszkańców Afrodyty. Twierdzi, że nie ma dobrego wyjścia z tej sprawy.
– Bo nie ma. Można tylko wybrać mniejsze, albo większe zło. Powiedzmy sobie wprost, nigdy jeszcze nie posyłałem was do tak beznadziejnej misji.
– Zgadzamy się z tym.
– Ale musicie pamiętać, że ja i kierownictwo Agencji wiemy o tym. Nie żądamy od was cudów, a tylko dobrze wykonanego zadania. Rozumiecie to?!
– Rozumiemy.
– Więc głowy do góry. Jesteście oficjalnymi wysłannikami Agencji, a właściwie Układu Słonecznego na Afrodytę. Tego tylko brakuje, żebyście się tam zaczęli mazać – powiedział Delta i uśmiechnął się dobrotliwie – Muszę przyznać się do tego, że ja osobiście gorąco popierałem waszą kandydaturę, bo wiem, że jesteście dobrymi fachowcami, ale ponadto macie świeże, otwarte umysły, do których przychodzi dużo dobrych pomysłów. Wasze niekonwencjonalne metody są dobrze znane kierownictwu i … od dawna się wam należy medal – Delta wytarł pot z czoła i usiadł na swoim właściwym miejscu. Thal i Caya popatrzyli na siebie zaskoczeni, a później na swego przełożonego. Na chwilę zapomnieli o Afrodycie.
– Przeceniasz nas – odparł Thal niepewnie
– Nie przeceniam. A propos, jak chcecie możecie włożyć uniformy luminescencyjne. Nie będziecie mieli kłopotów z oświetleniem, no i … Afrodyci zapamiętają was jako świetlistych bogów zstępujących z niebios w pomoc – powiedział Delta i zaśmiał się szyderczo
– Spóźniłeś się z tym pomysłem o jakieś tysiąc lat. Boje się, że będziemy wyglądać śmiesznie. Kto dziś wierzy w bogów – powiedziała Caya i opuściła głowę
– Myślisz? – zapytał Delta i zamyślił się
– Właściwie dlaczego nie – powiedział Thal
– Będziemy wyglądać raczej jak robaczki świętojańskie niż jak bogowie.
– Robaczki świętojańskie są sympatyczne i dobrze się kojarzą. Pamiętajcie, że tam wszędzie panują egipskie ciemności. Jak chcecie sobie dać radę z oświetleniem?
– No cóż. Niech będą robaczki świętojańskie – powiedział Thal – A propos, w jakim gwiazdozbiorze leży układ Parysa?
– W gwiazdozbiorze Rajskiego Ptaka.
*
Thal i Caya mieli więc w swojej nowej misji nosić uniformy luminescencyjne i wyglądać rzeczywiście jak bogowie. Uniformy te bowiem były zbudowane ze specjalnego materiału, który zamieniał ciepło ciała ludzkiego na światło, czyli dawał światło tak długo jak długo nosił go człowiek.
W układzie Parysa, a właściwie na Afrodycie operowało już wiele okrętów należących do Agencji. Była też tam już Kira ze swoimi ludźmi i wiele innych.
Czas biegł teraz na Afrodycie szybciej niż kiedykolwiek, oczywiście w przenośni, w subiektywnym odczuciu mieszkańców planety i ich gości, a także w układzie Londresa. Sytuacja była o tyle skomplikowana, że nikt nie widział dobrego wyjścia z niej. Niemniej jednak Afrodyci postanowili negocjować ponownie z Londresami.
Thal i Caya zostali wysłani właśnie po to, żeby wziąć udział w tych negocjacjach jako bezstronni pośrednicy.
Marcel Sorel ciągle nie wracał. Dominique natomiast została przydzielona do zespołu negocjatorów, którzy mieli lecieć do układu Londresa jako tłumaczka. Nie wszyscy z negocjatorów obu stron znali bowiem dobrze uniwersalny język ludzki wprowadzony kilkaset lat wstecz.
Kiedy Kojot pojawił się nad portem lotniczym głównego sztabu Zjednoczonych Sił Afrodyty czekało na niego jedno średniej wielkości lądowisko.
To samo, z którego startował Marcel do swojej misji.
Lądowisko było należycie oświetlone i oznakowane tak jak nakazywały to przepisy ruchu powietrznego i międzyplanetarnego w całej galaktyce.
Kojot nie miał więc żadnych problemów, aby wylądować. Warunki do tego były, można rzec książkowe.
Tym razem Dominique nie obsługiwała wieży kontrolnej. Powierzono jej bardziej prestiżowe zadanie. Miała towarzyszyć generałowi Sausoure'owi w przywitaniu przybywających z Księżyca gości. W tej trudnej dla Afrodytów chwili dobrym znakiem było to, że wspierali ich ludzie z dalekiego, ale jakże miłego sercu Układu Słonecznego, miejsca z którego wywodziła się cała rodzina ludzka tak obficie obecnie zaludniająca Drogę Mleczną.
Sausoure specjalnie wybrał tak młodą towarzyszkę. Wiedział, że przybywający ludzie także są młodzi, pełni optymizmu i energii. Dlatego generał postanowił przydzielić do nich Dominique na stałe w czasie ich misji na Afrodycie. To miało być pierwsze tak poważne zadanie młodej afrodyckiej agentki, która dopiero w ostatnim czasie wstąpiła do tajnych służb za namową brata.
Kojot usiadł miękko na przygotowanym dla niego lądowisku i zakręciła się łza w oku Dominique, bo przez chwilę jej się wydawało, że to Marcel wraca.
Thal i Caya pewnym krokiem, chociaż powoli i dostojnie kroczyli w kierunku oczekujących ich ludzi.
Dominique szybko wytarła łzę, która nie zważając na chwilę ani okoliczności puściła się jej po policzku.
Jeszcze chwila i Afrodyci stanęli oko w oko z Ziemianami. Nastąpiły oficjalne powitania, uściski dłoni itd.
Sytuacja nie była łatwa, ale przecież na twarzach witających się ludzi wystąpiły rumieńce, a nawet serdeczne uśmiechy. Jakże mogło być inaczej. Jedni ludzie przybyli z daleka, żeby ratować drugich ludzi. Cóż mogło się zdarzyć w Mlecznej Drodze bardziej optymistycznego?
– Jak pan widzi sytuację, generale? – zapytał Thal prosto z mostu czym zaskoczył trochę generała
– Jak widzę sytuację? No cóż, codziennie patrzę w niebo, tam dokąd zmierza Afrodyta i ogarnia mnie trwoga i bezsilność. A jak wy na Księżycu widzicie sytuację?
– Podobnie jak pan. Może powinniście dać za wygraną i poszukać sobie nowego miejsca w kosmosie? Jest go przecież wszędzie dużo.
– Rozważamy wszystkie możliwości, ale proszę mi wierzyć, że wybór jest niełatwy. Zresztą może i byśmy opuścili Afrodytę, ale co dalej z układem Londresa. Przywiózł nam pan na to jakieś lekarstwo?
– Zaczęliśmy od zadawania sobie nawzajem trudnych pytań. Nie, generale, nie przywieźliśmy żadnego lekarstwa na wasz problem.
– Hmm, może razem coś wymyślimy?
– Może.
*
Generał Sausoure jak i całe dowództwo Zjednoczonych Sił chcieli rozpocząć negocjacje z Londresami natychmiast. Niestety problem polegał na tym, że adwersarze nie odpowiadali na żadne próby nawiązania łączności. Afrodyci negatywnie sobie tłumaczyli to milczenie. Dodatkowym argumentem za tym przemawiającym był brak jakiegokolwiek znaku życia od Marcela. Logicznym wnioskiem w tej sytuacji musiało być, że Marcel został złapany i siedzi w jakimś odosobnionym miejscu, albo nie żyje, co było raczej mało prawdopodobne.
Nie mogli przecież Afrodyci zapytać Londresów wprost co się dzieje z Sorelem.
Dowództwo na Afrodycie niecierpliwiło się coraz bardziej. Ktoś zaproponował, żeby wybrać się do układu Londresa bez zaproszenia i to było chyba jedynym rozsądnym posunięciem. Ociągano się jednak ciągle licząc, że może Londresi się przełamią i odpowiedzą na wielokrotne sygnały dobrej woli płynące z nieszczęsnej planety, która podążała przez ciemną przestrzeń samotnie.
Thal i Caya musieli czekać, aż dowództwo na coś się zdecyduje.
Tymczasem Afrodytę opuszczało coraz więcej prywatnych statków kosmicznych unosząc ze sobą całe rzesze nieszczęsnych Afrodytów, którzy wybrali tułaczkę po Mlecznej Drodze w poszukiwaniu nowego domu. Oficjalne czynniki przyjmowały ten exodus ze zrozumieniem i nawet przyklaskiwały mu, ponieważ już jakiś czas temu wyemitowano w stacjach telewizyjnych całego globu zalecenie opuszczenia Afrodyty choćby na jakiś czas.
Młodymi agentami z Księżyca zaopiekowała się Dominique, która była także ich przewodnikiem podczas ich pobytu na Afrodycie.
Podczas długich wieczornych rozmów zawiązała się przyjaźń pomiędzy trójką młodych agentów. Mieli sobie wiele do powiedzenia, jako że wybrali podobny zawód.
Dominique opowiadała o przeżyciach Afrodytów w czasie kiedy ich planeta opuszczała orbitę Parysa i później kiedy ją opanowały kosmiczne ciemności. Nie było to takie proste i nie odbyło się bez problemów.
Zmiany klimatyczne na planecie dały się we znaki jej mieszkańcom. Już wtedy opustoszały obszary nadmorskie i wszystkie inne gdzie występowały wody powierzchniowe ze względu na liczne tsunami, powodzie, huragany i cyklony. Znacznie się też obniżyły średnie temperatury na wszystkich obszarach trzech wielkich kontynentów Afrodyty. Prawie nie zostało już śladu po wszystkich uroczych zakątkach globu stworzonych ręką ludzką, dzięki którym mówiono o trzech pięknych planetach.
Wszystko wskazywało na to, że dni swej świetności Afrodyta ma już za sobą i powszechnie też myślano, że planetę czeka smutny koniec.
Wszak Afrodyta zmierzała do kolizji z którąś z planet układu Londresa.
Trudno wytrzymać stresy i napięcia w sytuacji kiedy dostrzega się gołym okiem niebezpieczeństwo i jednocześnie jest się bezsilnym, nic nie mogąc poradzić.
Thal, Caya i Dominique przeżywali wtedy właśnie takie chwile. Wymyślane na poczekaniu problemy zastępcze i długie rozmowy tylko częściowo usuwały zły nastrój.
– Nadchodzi chwila kiedy trzeba podjąć trudną decyzję. To zrozumiałe, że ci z was, którzy zostali tutaj do tej pory kochają Afrodytę, ale przecież nie skażecie się na pewną śmierć – powiedział Thal
– Myślisz, że grozi nam pewna śmierć? – spytała Dominique
– Profesor Hartmann z Copernicusa twierdzi, że to jest pewne na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, a to człowiek, który prawie na bieżąco monitoruje sytuację. Trzeba wyznaczyć dokładnie wszystkie elementu ruchu Afrodyty, ale Hartmann twierdzi, że to by musiał być cud, żeby wasza planeta wchodząc w układ Londresa nie spowodowała żadnej kolizji.
– Merd – zaklęła Dominique w swoim rodzimym języku i spuściła głowę
– Musicie zostawić Afrodytę jej przeznaczeniu. Takie rzeczy zdarzają się w kosmosie. Zdarzają się nawet kolizje całych galaktyk. Nikt na to nic nie poradzi. Wy przynajmniej macie wybór – powiedziała Caya
– Niby tak. Gdybym jeszcze mogła wiedzieć co się stało z Marcelem.
– Kto to jest Marcel?
– Mój brat. Poleciał z tajną misją do układu Londresa.
– Ach tak?
– Tak. Nie dał dotąd znaku życia.
– Nie sądzę, żeby stało mu się coś złego – powiedział Thal
– Ja też – dodała Caya
– Prawdę mówiąc ja też, ale… – powiedziała młoda agentka z Afrodyty i zwiesiła smutnie głowę.
– Co?
– Wszystko idzie nie tak jak powinno.
– Musisz się przyzwyczaić do tego, że w naszym fachu nie zawsze wszystko idzie gładko.
– Wiem, Marcel w kółko mi to powtarza. Wszystko dlatego, że nic nie można poradzić na naszą biedę. Najtrudniej jest znieść bezczynność – powiedziała Dominique i zacisnęła swoją małą pięść – A może chcielibyście poznać naszych afrodyckich kosmitów? Na Fredonii żyją mordaki. Są sympatyczne, chociaż głupawe.
– Mordaki?
– Tak, takie no, jakby ufoludki czy coś…
– Właściwie czemu nie – powiedziała Caya
– Mówią naszym językiem? – spytał Thal
– Niektóre tak.
– Nie będzie z nimi problemów?
– Nie. Są dobrotliwe i sympatyczne, chociaż nieraz zachowują się jak stuknięci. Mam wśród nich kilku przyjaciół. Możemy ich odwiedzić jeśli tylko chcecie.
– Dlaczego nie. Nie opuściły do tej pory Afrodyty?
– Nie, ale mają szybkie statki. Myślę, że jak przyjdą naprawdę ciężkie chwile to ulotnią się w oka mgnieniu. Mamy z nimi dobre układy, ale nie wtrącamy się nawzajem w swoje sprawy. Zresztą kto by ich tam zrozumiał.
*
Tak więc trójka młodych agentów postanowiła zrobić sobie wycieczkę do kraju mordaków, sympatycznych stworów, które nie wiadomo skąd się wzięły na Afrodycie. Wiadomo było tylko, że pojawiły się tam już dawno. Mieszkali na ludzkiej planecie tak długo, że najstarsi ludzie nie pamiętali od kiedy.
Mordaki zachowywały się tak skromnie i taktownie, że prawie wcale się o nich nie mówiło. Byli jak publiczna tajemnica, o której się nie mówi. Żyli sobie spokojnie i bezkonfliktowo na swojej Fredonii i dbali o to, żeby się o nich jak najmniej mówiło. Niemałą niespodzianką było to, że Dominique zaprosiła za zgodą Thala i Cayi jednego z nich, aby odbył podróż na mordacki kontynent nie inaczej jak Kojotem jako dodatkowy, czwarty pasażer.
Mordak ten był attache kulturalnym przy mordackiej ambasadzie w stolicy Federacji Afrodyckiej, gdzie mieściła się także główna baza wojskowa federacji. Tam właśnie pracowała Dominique.
Mordak ów, jak i każdy inny był zupełnie niepodobny do człowieka. Wyglądał trochę jak trąba i głowa słonia bez uszu odcięta od całej reszty.
Stwór ten poruszał się podskakując na swojej jednej nodze, trąbie. Miał dwoje małych uszu i dwa małe oczka oraz otwór gębowy z jednym, przednim zębem. Z czubka głowy wyrastały mu włosy splecione jakby w warkoczyki i zaczesane do tyłu. Wyglądał trochę jak królik Bugs i trochę podobnie się zachowywał. Ze swoim przyklejonym do ust uśmiechem wyglądał na wiecznego optymistę. Dominique twierdziła, że wszystkie mordaki mają podobne usposobienie.
Attache kulturalny miał ponadto mały, hiszpański wąsik, z którym wyglądał jeszcze śmieszniej.
Ubiór miał chyba wzorowany w miarę możliwości na ludzkim. Marynarka z białą chusteczką w butonierce sięgała mu do połowy nogi-tułowia. Na głowie miał kapelusik. Na trójpalczastych rękach skórkowe rękawiczki. Wyglądał na rasowego dyplomatę i takie też miał maniery.
W jednej ręce trzymał mały kuferek, a w drugiej parasol.
Thal i Caya na początku byli skonsternowani, bo nie bardzo wiedzieli jak z takim osobnikiem rozmawiać, więc rozmawiała z nim na początku tylko afrodycka agentka.
Mordak miał także imię i nazwisko. Nazywał się John Ćwierkacz. Dominique rozmawiała z nim zupełnie swobodnie.
– Dawno mnie nie odwiedzałeś John – powiedziała do mordaka z wyrzutem
– Och, Dominique, wiesz przecież jak wygląda sytuacja – odparł spokojnie kosmita
– Wiem, ale właśnie w takich sytuacjach powinniśmy się spotykać, żeby się wspierać.
– Oczywiście jak zawsze masz rację.
– Co u twoich, kiedy planujecie wynieść się z Afrodyty?
– Nie wiem, ale przecież wiesz, że zostaniemy tak długo jak się da. Kochamy naszą Afrodytę tak samo jak wy.
Thal i Caya dyskretnie zerkali na siebie i z trudem próbowali powstrzymać śmiech. Mordacki dyplomata miał bowiem maniery niczym angielska królowa. Na kolanie trzymał kurczowo swój drogocenny kuferek.
– Tak, wiem – kontynuowała afrodycka agentka
– Co za czasy – westchnął mordak – Zupełnie nie dla prawdziwych dyplomatów.
– Dlaczego nie? Właśnie zupełnie na odwrót. Od dyplomatów teraz wszystko zależy.
– Tak, dyplomaci zawsze idą o krok przed okrętami wojennymi.
– Wypluj to słowo.
– Odpukam w dno mojego kuferka. Jest drewniany.
– A ty dlaczego wracasz na Fredonię? Czuję, że po cichu coś planujecie.
– Ależ skąd moja droga. Powiedział bym ci o tym. Zawsze byliśmy lojalni wobec ludzi i teraz też będziemy. Nie ma powodu, żeby było inaczej.
– Dziękuję, uspokoiłeś mnie trochę.
*
Podróż do stolicy państwa mordaków nie trwała długo, więc Dominique i John Ćwierkacz umówili się, że spotkają się za jakiś czas po powrocie.
Thal i Caya przysłuchiwali się uważnie i z ciekawością rozmowie dwojga Afrodytów. Spotkania z przedstawicielami obcych ras nie były dla nich pierwszyzną, ale mordaki wydawały się najbardziej zhumanizowane jeśli tak można powiedzieć. Z łatwością można się było z nimi porozumieć. Mentalnie nie odbiegali bardzo od ludzi. Trudno było powiedzieć z czego to wynikało. Jeśli nie z natury to pewnie z długiego okresu zażyłości obu ras.
Zresztą Ćwierkacz był zapewne jednym z bardziej światłych i wykształconych mordaków. Nie wiadomo jacy byli inni.
Thal wylądował na jednym z głównych lądowisk mordackiej stolicy. Tam wycieczka pożegnała się z Ćwierkaczem, a następnie Kojot skierował się do domostwa pewnego mordaka, z którym Dominique umówiła się na wizytę.
Fredonia, jak i cała planeta spowita byłaciemnościami i trudno było dojrzeć architektoniczne preferencje tutejszych kosmitów.
Wyglądało na to, że mordaki budują podobnie do ludzi. W centrum strzelały wysoko w górę wieżowce. Niektóre z nich były rozświetlone jako że było jeszcze wczesne popołudnie według czasu lokalnego i liczne rzesze mordaków były w pracy.
Znajomy afrodyckiej agentki był już dosyć stary i jakiś czas temu przeszedł na emeryturę.
Mieszkał jak większość mordaków w dużych skupiskach mieszkaniowych zwanych kondominiami, czyli jednorodzinnymi domkami połączonymi ze sobą na planie bardziej urozmaiconym niż szeregowce.
Kondominia były luksusowo wyposażone we wszystko co trzeba do wygodnego życia. Były tam baseny, boiska sportowe i cała, bardzo bogata infrastruktura. Raj dla duszy i ciała.
Thal wylądował na osiedlowym lądowisku. Następnie Dominique zaprowadziła gości z Księżyca pod same drzwi swego mordackiego przyjaciela.
Po chwili wycieczka była już w środku i witali się z kosmitami, którzy okazali się sympatyczni i weseli. Tak jak mówiła Dominique.
Rodzina mordacka była podobna do ludzkiej: dwoje rodziców i dwoje dzieci, które z podniecenia i radości podskakiwały w górę i klaskały w dłonie.
Thal i Caya odgadli łatwo, że byli pożądanymi i wyczekiwanymi gośćmi.
Pan domu zaprosił wszystkich do dużego pokoju, ale jego żona po chwili znikła w kuchni, żeby przygotować poczęstunek. Caya i Dominique poszły jej pomóc, a dzieci pokicały do bawialnego.
W salonie został tylko Thal i pan domu, pierwszorzędny mordak we własnej osobie.
Nie był ubrany tak sztywno jak ów dyplomata, którego ze sobą przywieźli, a wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że preferował styl sportowy. Ubrany był w T-shirt i nic więcej, jak to w domu po pracy. Warkoczyki miał długie i zaczesane do tyłu, okulary na nosie i wyglądał na wyluzowanego. Uśmiechał się wesoło, opierając się łokciami o kanapę.
– Jak pan znajduje nasze miasto, podoba się panu? – zapytał uprzejmie
– I tak i nie – odparł zgodnie z prawdą Thal
– O, czyżby? Przepraszam, o wszystkim pamiętałem, ale zapomniałem się przedstawić. Jestem Michael Derkacz, moja żona ma na imię Margie, a dzieci Henry i Simon. Wspomniał pan, że nie wszystko się panu podoba. Zatem co się panu nie podoba?
– Jestem trochę rozczarowany, bo prawie wszystko tutaj jest takie samo jak u nas.
– Trudno zaprzeczyć – powiedział mordak i zaśmiał się krótko
– A kim pan jest z zawodu?
– Socjologiem. Badałem w swoim czasie wasze, ludzkie popkultury i subkultury.
– Naprawdę? W swoim czasie to znaczy kiedy?
– Jakieś czterysta lat temu, według czasu ziemskiego oczywiście.
– Aha, a teraz ile pan ma lat?
– Sześćset czterdzieści. Wie pan co, proponuję, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Mów mi Michael – powiedział mordak i wyciągnął swoją trójpalczastą rękę.
– Thal.
– Ładnie.
– Dzięki. A więc dlaczego wszystko u was jest takie same jak u nas?
– Nie ma w tym tajemnicy. Mordaki, które żyją na Afrodycie uczłowieczyły się prawie całkowicie. Ot i cała tajemnica.
– Tak po prostu? A dlaczego nie pielęgnujecie waszych tradycji, waszego stylu życia?
– Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Przeżyliśmy na tej planecie razem z ludźmi kilkaset lat.
– I?
– Zdecydowaliśmy przejąć ludzkie zwyczaje. Już na początku. Tak było lepiej.
– Dla kogo lepiej?
– Dla wszystkich.
– Trudno chyba wyzbyć się tak łatwo swoich zwyczajów?
– Dla nas to było łatwe.
– Ach tak?
– Tak. Zresztą prawdę powiedziawszy większość z nas całkiem się zczłowieczyła dla przyjemności, a nasze dzieci szaleją na punkcie waszej muzyki.
– Naprawdę?
– Tak. Moje dzieci na przykład, Henry i Simon szaleją za Rolling Stones'ami. Od rana do wieczora nic tylko „Satisfaction" i „Satisfaction". Oszaleć można. Musiałem im założyć dźwiękoszczelne drzwi.
– Co pan powie?
– Przysięgam, że mówię prawdę. Dorwali się kiedyś do moich archiwalnych płyt z okresu kiedy badałem XX wieczną, ziemską popkulturę i koniec. Wpadli ze szczętem. Mam nadzieję, że wyrosną z tego. Chociaż trudno powiedzieć. Henry próbuje grać na fortepianie, a Simon na gitarze. Oczywiście przystosowaliśmy te instrumenty do naszych, trójpalczastych dłoni.
– Zadziwia mnie pan.
– Szkoda, że pan nie wie co się dzieje w tym domu powszedniego dnia. Po prostu studio nagrań.
– Może zostaną muzykami?
– Uważam, że powinni mieć jakiś solidny fach w ręku – powiedział mordak i wytarł pot z czoła, pochylił się nad stołem i sięgnął do stojącego na stole kuferka, który Thal zauważył dopiero teraz – Zje pan marchewkę? – spytał i wyciągnął z kuferka najzwyklejszą marchewkę
– Nie, dziękuję. Przepraszam, myślałem, że takie kuferki noszą tylko dyplomaci.
– Wszyscy starsi je noszą.
– I wszyscy noszą w nich zwykłe marchewki?
– Tak.
– Dlaczego?
– Nasze ciała oparte są na związkach żelaza – powiedział Derkacz i zaczął chrupać skwapliwie marchewkę – A w marchewkach jest go najwięcej. Uzupełnienie niedoboru żelaza po prostu.
– Rozumiem. A dlaczego wasze nazwiska są wszystkie takie podobne? Ćwierkacz, Derkacz?
– Cóż. To z powodu waszych ptaków. Uważamy, że wasze ptaki są wspaniałe. A imiona i nazwiska przyjmujemy ze względu na bliskość ludzi, żeby łatwiej się można z wami dogadać.
– Nie jest to wszystko takie proste tutaj.
– Nie mówiłem, że jest proste.
– Wygląda na to, że naprawdę zczłowieczyliście się ze szczętem.
– Nie całkiem – powiedział Michael i zmrużył oczy uśmiechając się zagadkowo.
– Więc mówisz, że masz już sześćset czterdzieści lat? To normalny wiek u was?
– Tak, żyjemy długo.
– Więc tak naprawdę ukrywacie wasze prawdziwe jestestwo i wiele innych rzeczy przed nami? Czy ludzie tacy jak Dominique są tego świadomi?
– Raczej nie.
– Dlaczego?
– Widzisz Thal, chciałbym cię prosić, żebyś zachował dla siebie to o czym tu mówimy.
– Obiecuję.
– Większość rzeczy ukrywamy przed ludźmi.
– Dlaczego?
– Nasza cywilizacja jest na dużo wyższym poziomie niż wasza. Już od tysięcy lat obserwujemy was i poniekąd opiekujemy się wami.
– Naprawdę?
– Tak.
– Dlaczego zatem nie ujawniliście się i nie pomogliście nam pokonać wszystkich przeszkód, które przed nami stały?
– Próbowaliśmy wiele razy.
– I co?
– I nic. Nie dało się tego zrobić. Jesteście wyjątkową rasą w kosmosie. Te wasze konflikty, wojny, zarazy i głód. Czysta desperacja. Jak można zabić drugiego człowieka tylko dlatego, że jest naszym konkurentem w walce o byt. Zresztą walka o byt to też specyficznie ludzki wynalazek. Wasza ewolucja była wielce ułomna. Zachodzimy w głowę dlaczego tak się stało. Jaki wielki brat podrzucił was na nieszczęsną Ziemię i pozwolił milionami lat mordować się nawzajem niczym zwierzęta? Nawiasem mówiąc wasze zwierzęta są lepsze od was. Ta wasza kultura, moda i tak dalej. W kosmosie śmieją się z was.
– Śmieją się?
– Oczywiście. Dawno nie było na Mlecznej Drodze ani nigdzie indziej tak ułomnej rasy jak wy. Niestety wasza mentalność jest zaraźliwa niczym zaraza. W tym tkwi wasza, pożal się Boże siła. Choroby i śmierć to też tylko ludzkie wynalazki. Powiedz mi co to za życie gdzie jak zwierzę trzeba walczyć o swoje zamiast delektować się pięknem kosmosu, kontemplować jego tajemnice i przyczyniać się do jego dalszego, harmonijnego rozwoju. Skąd mogła się wziąć w łonie wszechświata tak destrukcyjna siła jak wy? Jeśli tak dalej pójdzie trzeba będzie pomyśleć o unicestwieniu was.
– Kto miałby nas unicestwić?
– Wyższe cywilizacje kosmiczne. Istnieje porozumienie w waszej sprawie, o którym nic nie wiecie i nie dowiecie się nigdy.
– Zasmucasz mnie Michael.
– Co na to poradzić?
– Możesz dla przykładu uzmysłowić mi nasze błędy?
– No cóż, przegapiliście wiele okazji na szybki, bezkonfliktowy rozwój. Wasza nauka jest ułomna tak jak wy, bo wasza logika jest ułomna. Osiągnięcia naukowe to nie sprawa przypadku, ani szczęśliwego trafu tylko wyboru, ale wy nie jesteście tego dotąd świadomi. Jeden z waszych uczonych powiedział kiedyś „anything goes", wszystko zadziała. Trzeba tylko konsekwencji. Ciągle ucieka wam sprzed oczu sedno sprawy. Oczka waszej sieci zbudowanej z matematyki, fizyki i tak dalej są za duże, dlatego łapiecie tylko co większe sztuki, a subtelności wam uciekają. Jest jeszcze jedna sprawa. Poziom rozwoju zależy od świadomości, od tego czy jest się już gotowym dźwignąć się na ten wyższy poziom. Innymi słowy poziom rozwoju zależy od etyki jaką reprezentuje dana rasa. I to jest wasza pięta achillesowa, bo z etyką u was kiepsko. Innym rasom odpowiedni poziom etyczny został dany jakby za darmo. Dla was natomiast etyka jest czymś trudno osiągalnym, czymś wręcz antyludzkim, destrukcyjnym, jak piąte koło u wozu. Tak właśnie postrzegacie etykę. Tymczasem ona jest kluczowa w drodze wzwyż. Musicie po nią sięgać stając na palcach. Inne rasy wysysają ją natomiast z mlekiem matki, mają ją w genach.
– Dlaczego tak jest? To jakaś kosmiczna niesprawiedliwość.
– Nie wiem.
– Myślę, że to nie nasza wina. Może w tym jest jakiś cel?
– Nie ma żadnego ukrytego celu w tym. Wyrośliście po prostu jak jakiś kosmiczny chwast i nikt nie wyrwał was w porę z korzeniami.
– Jesteś niesprawiedliwy.
– Chyba niepotrzebnie rozpoczęliśmy tą rozmowę. Pamiętaj co mi obiecałeś.
– Pamiętam.
– Chcesz marchewkę?
– Dlaczego nie.
– O, idą nasze dziewczyny z lepszymi przysmakami.
*
Thal spodziewał się wielu niespodzianek w kraju mordaków i chociaż na początku rozczarował się widząc miasto, które było żywą kopią miast ludzkich to Michael Derkacz zaskoczył go pozytywnie swoją wybujałą elokwencją. Właściwie należałoby powiedzieć zasmucił, bo to co powiedział musiało zasmucić każdego człowieka.
Podczas smacznego mordacko-ludzkiego poczęstunku zapomniał jednak prawie to co mu powiedział mordacki socjolog.
Atmosfera w czasie tego wieczornego przyjęcia u Derkaczy była nadzwyczaj wesoła, serdeczna i nawet urokliwa. Potwierdziło się to co mówiła Dominique, że mordaki są sympatyczne i wesołe i tylko to co Thal usłyszał w rozmowie od Michaela dziwnie kontrastowało z resztą.
Chociaż Afrodyta jak wiadomo cała zatopiona była w ciemnościach to jednak wszystkie miejsca, gdzie przebywali ludzie i mordaki rozświetlone były licznymi latarniami, ponieważ prądu elektrycznego na planecie nie brakowało. Wiele rzeczy działało po prostu normalnie podczas wędrówki Afrodyty przez ciemności kosmosu. Rozgwieżdżone niebo sprowadzało nawet romantyczną atmosferę na planetę-sierotę, pozbawioną swojego słońca.
Taka była cena wolności.
Także na osiedlu, gdzie mieszkał Michael z rodziną liczne latarnie rozświetlały miejsca częstego pobytu mieszkańców, w tym także pobliski park.
Do tego parku właśnie mordaki zaprosiły swoich gości. Było dosyć ciepło i spokojnie. Oświetlone alejki parkowe zapraszały.
Przodem pobiegły, a właściwie pokicały dzieci Michaela i Margie. Za nimi podążały kobiety, jeśli można tak powiedzieć, a na końcu Thal i Michael z nieodłącznym kuferkiem w ręku.
– Chcesz marchewkę? – zaproponował mordak
– Nie i ty też nie powinieneś przesadzać. Nadmiar witamin też może wywołać ujemne skutki. Zresztą jesteśmy świeżo po posiłku.
– Nic na to nie poradzę. Uwielbiam marchewki – powiedział Michael i zaczął chrupać ze smakiem marchewkę – Spójrz jaki ten park piękny.
– Tak, przypomina mi pewne miejsce na Ziemi.
– Ziemia, biedna Ziemia.
– Dlaczego biedna?
– Jak to dlaczego? Zryliście ją w poszukiwaniu surowców mineralnych jak krety mój ogródek. Wyssaliście z niej wszystkie soki że tak powiem. Ale smaczna ta marchewka.
– Były nam potrzebne do życia.
– Tak, wiem, ale dlaczego od razu zachowywać się jak słoń w składzie porcelany, co? Powiedz mi Thal. Czy surowców naturalnych nie można wydobywać z umiarem i ostrożnie dla środowiska?
– Kiedyś ludzie byli inni i rzeczywiście prowadzili rabunkową gospodarkę. Poza tym była jeszcze polityka, konflikty zbrojne, kto miał głowę wtedy szanować środowisko naturalne. No cóż, miałeś rację, że etyka i moralność jest naszą piętą achillesową. Ale teraz jest inaczej. Uczymy się na błędach.
– Mów mi jeszcze. Pamiętaj, że jestem socjologiem, naukowcem, jeszcze sprawnym umysłowo.
– Nie podoba ci się nasza kultura, nasza historia i wszystko inne. To jaki jest ten wasz świat? To musi być prawdziwy raj.
– E tam, zaraz raj. Zwykła rzecz. Wy też mogliście mieć swój raj na co dzień. Adam i Ewa byli przecież w raju, mam rację?
– Kto wie jak to było naprawdę. To o czym mówisz to tylko stary mit, tak jak wszystkie stare księgi religijne.
– Czyżby?
– Tak myślę. Opowiedz mi lepiej o waszym codziennym raju.
– To nie jest takie proste, bo my mamy po prostu całkiem inną mentalność. Nasz codzienny raj idzie wprost z naszej niczym nie skażonej ewolucji, z naszej genetyki. My po prostu nie mamy takich potrzeb jak wy? Nikt u nas nawet nie myśli o zabijaniu, kopaniu dołków pod bliźnimi i tak dalej, w wielkim skrócie mówiąc. Źle ci to wyłożyłem i wyszło jakoś płasko. Nie ma nic gorszego niż trywialny banał. Tak to jest jak się chce wytłumaczyć niewytłumaczalne.
– Mów dalej.
– Nasza biologia i genetyka zapewniły nam po prostu wszystko do bezkonfliktowego rozwoju i życia. I to jest sedno problemu.
– Powiedz to prościej.
– I tak tego nie pojmiesz, bo to trzeba poczuć. U nas nie ma czegoś takiego jak fascynacja złem, co u ludzi widać na co dzień. Wasza cywilizacja to cywilizacja śmierci, codziennej walki o wszystko, rywalizacji. Nasze życie, nasza mentalność jest zupełnie tych rzeczy pozbawiona. Jesteś w stanie pojąć takie życie?
– Nie bardzo, ale gdybyś mi opisał czym żyjecie na co dzień to może mógłbym to sobie wyobrazić.
– Spróbuję. Trzeba zacząć od tego, że każde mordackie małżeństwo ma dwoje dzieci, nie mniej i nie więcej. To powoduje, że liczba mordaków nie rośnie, ani nie maleje. Utrzymuje się cały czas na jednakowym poziomie. Jak widzisz nie mamy problemu demograficznego. Nie ma u nas czegoś takiego jak rozrost liczby ludności i to jest bardzo ważne.
– Nie można mieć trójki dzieci?
– Nie można. To jest uwarunkowane biologicznie.
– To bardzo ułatwia sprawę.
– Tak. A na co dzień, patrząc z waszego punktu widzenia zajmujemy się drobnostkami. Dużą przyjemność sprawia nam przebywanie na słońcu. To bardzo wspomaga naszą przemianę materii. W kontaktach z innymi osobnikami nie ma u nas tego całego, waszego, negatywnego usposobienia. Rozmawiamy o ważnych sprawach, o odczuciach, wrażeniach, przeżyciach, ale nie ma w tym, jakby to powiedzieć… żadnego negatywnego odcienia, nie ma takich treści, które by wywoływały złe, negatywne, czy destrukcyjne skutki. I przy tym wszystkim płynnie i harmonijnie się rozwijamy. Nie ma żadnych szkodliwych konsekwencji tego bezkonfliktowego życia. U was jest inaczej. Sprawiacie wrażenie jakby każdy krok naprzód w rozwoju, ewolucji musiał być okupiony krwią, cierpieniem, wojnami, mordami itd. Z naszego punktu widzenia to jest czysta dewiacja.
– Ale… takie życie jak opisujesz jest bardzo ubogie. Gdzie smak życia, jego urok?
– Wiedziałem, że nie zrozumiesz. Dla nas to nie jest smak i urok tylko… właściwie nie wiem jak to nazwać. Nie ma w naszym słowniku takich słów jak dewiacja, aberracja. Nie ma pejoratywnych sądów wartościujących.
– To znaczy, że wasze życie jest jednostronne, ułomne. To kalectwo, a nie raj.
– Thal, nie wyprowadzaj mnie z równowagi, proszę cię – powiedział Michael, wytarł pot z czoła i sięgnął po następną marchewkę – Podumaj trochę synu, niech ci się rozjaśni w głowie. Ja tymczasem się posilę. Sądzisz, że nie dostrzegać tego wszystkiego co wy nazywacie złem to jest kalectwo? Toż kalectwem jest właśnie żyć ze złem na karku, nie sądzisz? – powiedział Michael i dostał czkawki
– Mówiłem, żebyś nie jadł tak dużo marchewki.
– Naprawdę nic nie zrozumiałeś?
– Rozumiem, tylko do pełni zrozumienia potrzeba, żebym to poczuł. Musiałbym stać się mordakiem.
– Teraz mówisz z sensem.
– No cóż… jestem jednak człowiekiem i mam ludzkie problemy. Cieszyłbym się gdybyś znalazł jakąś radę dla Afrodyty. To by dopiero było coś. Czy wasza nauka nie dałaby sobie rady z tym problemem?
– Może, ale nie możemy ujawniać naszych tajemnic. To by było zabójcze dla obu stron. Ale jednak mam pewne rozwiązanie na waszą, ludzką miarę.
– Naprawdę?
– Tak. Co byś powiedział, żeby waszą ludzką broń wykorzystać w pokojowym celu?
– Mów.
– Zdetonujcie bombę wodorową w pewnej odległości od Afrodyty tak daleko, żeby nie zniszczyć planety, ale żeby fala uderzeniowa eksplozji pchnęła ją w kosmos tak daleko, żeby ominęła układ Londresa!
– Genialne! Ale, czy fala uderzeniowa nie spowoduje zniszczeń na Afrodycie?
– Spowoduje, ale coś za coś. Afrodyci muszą opuścić na jakiś czas swoją planetę. Wrócą kiedy klimat planety wróci do normy.
– To by było jakieś wyjście.
– Chyba jedyne, zarówno dla Afrodytów, jak i Londresów.
– Może wy jesteście naprawdę genialni?
– Może.
– A co zrobią w tej sytuacji mordaki?
– Jeśli chodzi o mnie i moją rodzinę, opuszczamy niebawem Afrodytę na zawsze. Będziemy podróżować do innych galaktyk. Nie masz pojęcia jakie cuda czekają w kosmosie, żeby je obejrzeć. Leć z nami Thal. Zostaw to wszystko co nie jest warte naci od marchewki. Zobaczysz cuda o jakich nie śniłeś.
– Nie mogę zostawić moich bliskich i spraw, którymi żyją, ale może kiedy skończę służbę. Poczekacie tak długo na mnie?
– Poczekamy.
– Na mnie i Cayę?
– I Dominique. Poczekamy. Daję ci słowo.
*
Profesor Walter Hartmann siedział za biurkiem w swoim gabinecie i przeglądał jakieś papiery kiedy odezwał się jego komunikator.
– Tu Hartmann, słucham
– Dzień dobry profesorze. Mówi Thal. Jestem teraz na Afrodycie i mam dla pana pewną propozycję, a raczej pomysł na zbyciu. Musi pan mnie wysłuchać.
– Czego dotyczy ten pomysł?
– Naszego bieżącego problemu, czyli układu Parysa, a raczej nieszczęsnej Afrodyty.
– Niech pan mówi.
– Uzna pan mnie być może za szaleńca, ale ten pomysł wart jest przedyskutowania. Rozmawiałem tutaj na Afrodycie z pewnym… mieszkańcem… nie ważne i on mi podsunął pewien pomysł na rozwiązanie problemu Afrodyty i układu Londresa. Czy według najnowszych danych Afrodyta rzeczywiście wejdzie w kolizję z jakimś ciałem niebieskim w układzie Londresa?
– Tak, niestety. Jeśli nadal będzie się poruszać z tą samą prędkością zderzy się z ostatnią planetą układu, albo z którymś z jej księżyców. W sumie niewiele brakowało, żeby tego uniknąć. Nie mieliśmy szczęścia.
– Tak, to prawdziwy pech.
– Ciekaw jestem co mi pan powie, bo trudno mi sobie wyobrazić co można by zrobić w tej sytuacji.
– Otóż, można zdetonować bombę wodorową w takiej odległości od Afrodyty, żeby jej nie zniszczyć, ale żeby fala uderzeniowa pchnęła ją dalej w przestrzeń tak, żeby ominęła układ Londresa. Co pan na to?
– Zaiste szalony pomysł chłopcze, ale… chyba jedyny realny. Masz głowę na karku.
– Dziękuję, ale to nie mój pomysł.
– Chciałbym poznać tego geniusza jeśli można.
– Nie wiem, czy to będzie możliwe, bo pomysłodawca wraz z całą rodziną chce opuścić Afrodytę na zawsze.
– Szkoda.
– Tak, ale teraz wszystko zależy od pana i od… Zeusa. Musi pan obliczyć masę tej bomby, odległość od Afrodyty w jakiej ma zostać zdetonowana i kierunek fali uderzeniowej.
– Nie powiem, żeby to była pestka, ale z Zeusem da się to zrobić dosyć szybko, zanim nie będzie za późno na taką operację. Afrodyta szybko zbliża się do układu Londresa.
– Więc niech się pan spieszy profesorze. To będzie także skomplikowana operacja logistyczna.
– Tak. Jeśli wcześniej Londresi nie stracą zimnej krwi i nie zrzucą bomby wodorowej na samą powierzchnię tej planety. Wywiad donosi, że szykują się do takiej operacji. Musi się pan skontaktować z Deltą. On wie więcej.
– Jasne, a pan niech się bierze do roboty, bo czas nagli.
– Wiem o tym Thal. Wszystko będzie na czas.
*
Treść rozmowy jaką odbył Thal z Hartmannem lotem błyskawicy obiegła całego Copernicusa. Baza od jakiegoś czasu żyła wyłącznie sprawą układu Parysa, a właściwie Afrodyty i znalezienie wyjścia z beznadziejnej sytuacji, w której się znalazła zakrawało na cud.
Pomysł, który Thal poddał do rozważenia w swojej istocie nie był aż tak szalony i całkiem rzeczowy. Potrzeba było jednak nietuzinkowej wyobraźni mordackiego socjologa, żeby na niego wpaść. Niektórych ludzi skala tej operacji i jej rozmach wprawiały w nieme zdumienie.
Istotnie, do tej pory nie stosowano astroinżynierii na taką skalę z małymi wyjątkami.
Niemałym problemem było to, że ta metoda nie była bez wad. Wręcz przeciwnie, miała duże wady. Detonacja bomby w bliskości planety musiała pociągnąć za sobą katastrofalne skutki na jej powierzchni. Ubocznym skutkiem fali uderzeniowej musiały być liczne katastrofalne zmiany w klimacie planety. Najważniejszym z nich było jednak skażenie promieniotwórcze całej, jednej półkuli Afrodyty, która na wiele lat miała pozostać niezdatna do życia.
Taka była cena operacji planowanej przez ludzi.
Za tą cenę ratowano jednak układ Londresa, a samej Afrodycie zapewniano dalsze życie, chociaż ze zmienionym obliczem. Z trudem też przychodziło wyobrazić sobie dalsze losy mieszkańców nieszczęsnej planety. Na czas operacji i długo potem musieli znaleźć sobie miejsce gdzie indziej w kosmosie.
*
Dobre wieści także samo lotem błyskawicy rozniosły się po całej Afrodycie. Zaczęto patrzyć na najbliższą przyszłość z nadzieją i optymizmem.
Kiedy zatwierdzono oficjalnie przeprowadzenie tego astroinżynieryjnego eksperymentu na planecie zapanowała niemalże radość.
Wbrew oczekiwaniom wielu Afrodytów nie zbierało się jednak do szybkiego odlotu tylko zaczęło kopać schrony przeciwatomowe. Taki obrót sprawy zdumiał Dowództwo Zjednoczonych Sił, ale ogłoszono ostatecznie, że zostać można tylko na własną odpowiedzialność.
Teraz przyszła kolej na Londresów. Afrodyci musieli jak najszybciej poinformować ich o swoich zamiarach i być może pozyskać do swoich planów. Chodziło przecież już nie tylko o Afrodytę, a głównie o układ Londresa.
Londresi milczeli jednak jak zaklęci.
Generał Sausoure zdecydował przycisnąć ich do muru swoim przybyciem bezpośrednio do głównej bazy wojskowej Londresów, która mieściła się na planecie Soho.
Oczywiście miał mu towarzyszyć Thal i Caya, a także Dominique. Wylot zaplanowano tak, żeby pojawić się w bazie na Soho we wczesnych godzinach porannych.
Thal i Caya byli gotowi cały czas jak przystało na sumiennych pracowników Agencji Wywiadu.
Ostatnie godziny przed odlotem spędzali w swoich kwaterach w bazie Zjednoczonych Sił. Rozmowy prowadzili teraz optymistyczne, niemal wesołe, bo mieli ku temu powody.
– Powiedz mi, słyszałaś kiedykolwiek coś o wyższych cywilizacjach kosmicznych? – spytał Thal
– Co ci przyszło do głowy? – parsknęła Caya – Przyśniło ci się, czy co?
– Tak, właśnie. Przyśniło mi się coś na ten temat. A tobie co się śniło?
– Śniły mi się moje demony… i walczyłam z nimi. Nie śmiej się.
– No cóż, co sen to głupszy. Chyba dobrze, że nareszcie skończy się nasza bezczynność.
– Oj, zdecydowanie tak.
– A co myślisz o Dominique?
– To wspaniała dziewczyna, jeszcze bardzo młoda, ale macharakter. Widać to od razu.
– Tak. Będą z niej ludzie. Powiedz mi jeszcze, chciałabyś podróżować do innych galaktyk?
– Jasne, a co, planujesz coś?
– Na razie jesteśmy na służbie i to jest najważniejsze, ale kiedy się to wszystko skończy to kto wie?
– Tajemniczy jesteś. Ale jakby co to jadę z tobą.
– Załatwione.
*
Po wielokrotnych próbach udało się wreszcie nawiązać kontakt z Londresami. Od razu też w pierwszym połączeniu Afrodyci przedstawili plany ocalenia swej planety, a przy tym układu Londresa. Wiadomość tę przyjęto z początku z nieufnością i dystansem i rozłączono się, ale długo nie trzeba było czekać na bardziej sensowne podejście do sprawy.
Wprost z generałem Sausoure'm skomunikował się głównodowodzący sił zbrojnych Londresów niejaki generał Apple i zaprosił go do stołu rokowań, a właściwie do opracowania wspólnego planu antykryzysowego, czyli po prostu nareszcie miało dojść do konstruktywnej współpracy Afrodytów i Londresów.
Dwa dni później na planecie Soho pojawił się oczekiwany już tam okręt wojenny Richelieu, który przywiózł delegację Afrodytów. Prócz generała Sausoure'a było dwóch jego adiutantów, Dominique jako tłumaczka oraz Thal i Caya jako neutralni pośrednicy w rokowaniach.
Plan wymyślony przez mordackiego socjologa jawił się teraz wszystkim zainteresowanym stronom niemalże jak objawienie. Strony doszły szybko do porozumienia. Podpisano stosowne dokumenty.
Teraz wszystko zależało od profesora Hartmanna i Zeusa, który miał dokonać wszystkich potrzebnych obliczeń planowanej operacji. Ludzie oczekujący szczęśliwego końca byli pełni wahań i wątpliwości, jak to zawsze z ludźmi bywa w czasie kryzysów.
Można powiedzieć słowami Thala, że operacja była pewna w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach, ale ten jeden procent niepewności urastał w oczach Afrodytów i Londresów do niebotycznych rozmiarów, a im bliżej było punktu kulminacyjnego tym większe rozterki.
Natomiast dla poczciwego Zeusa, który nie miał uczuć i działał zawsze na zimno policzenie szukanych wartości w tym krótkim zadaniu było istotnie pestką. W obliczeniach nie odgrywają żadnej roli wielkości mas, prędkości i tak dalej, bo to tylko liczby, które papier łatwo przyjmie, duże czy małe, a dla Zeusa policzenie masy bomby, odległości eksplozji od planety i punktu detonacji było rzeczywiście dziecinną igraszką. Zawsze jednak zastanawiamy się, czy wprowadziliśmy prawidłowe dane wyjściowe do obliczeń i to może być ten jeden procent, który z błędami może urosnąć do niesamowitych rozmiarów.
Hartmann jednak zakładał, że wszystkie wielkości użyte w obliczeniach zostały pomierzone rzetelnie. Miał zaufanie do swoich ludzi.
koniec (1/1)
Przeczytałem parę akapitów - opowiadanie nie wciągnęło mnie, w ogóle nie czytuję sci-fi, a niestety ten tekst nie jest najwyższych lotów. Przytoczę kilka Twoich błędów:
"...z drugiej strony Dominique nie była z cukru. Była już przecież dorosła i na każdym kroku starała się udowadniać jaka jest dzielna i zaradna. Marcel to widział i doceniał, ale dla niego wciąż była jeszcze tą małą, jasnowłosą siostrzyczką..."
"Nie dlatego, że byli już dorośli i każde z nich miało swoje życie. Afrodyta, ich rodzinna planeta już od kilku lat spowita była ciemnością i tak miało być już zawsze."
Cały akapit nafaszerowany powtórzeniami. Staraj się unikać używania czasownika "być" - nawet jeśli nie powtarza się zdanie po zdaniu, to narracja zawsze brzmi lepiej gdy występuje on z niewielką częstotliwością.
"W małej salce konferencyjnej, gdzie odprawiano agentów do nowych misji siedziały trzy osoby. Delta oraz jego podopieczni Thal i Caya.
Na razie toczyła się między nimi luźna pogawędka na różne, obojętne tematy."' - według mnie powinno być:
"W małej salce konferencyjnej, gdzie zwykle odprawiano agentów do nowych misji, siedziały trzy osoby. - ponieważ we wcześniejszej wersji konstrukcja zdania wskazuje, że w sali w tej konkretnej chwili odprawia się agentów. No i brak przecinka.
" Wyraźnie na kogoś czekali. Tym oczekiwanym gościem miał być profesor Hartmann, szef Instytutu Badań Kosmicznych w Copernicusie. Spóźniał się już około kwadransa.
Delta spoglądał co chwila na drzwi niecierpliwiąc się wyraźnie..." - kolejne powtórzenie.
"Postanowił więc wprowadzić agentów w sprawę w trybie owej luźnej pogawędki ..." - to co wytłuszczyłem w zdaniu jedynie zawadza.W dodatku ujawnia się przy tym Twój nieurozmajcony zasób słów: lepiej byłoby to zastąpić synonimem - wyrażenie "owy" ma trafniejszy wydźwięk po bardziej szczegółowym opisie podmiotu (pogawędki), kiedy czytelnik może rozróżnić, że to właśnie "owa" "pogawędka" spośród miliona innych.
"- Może, ale przyznacie, że doprowadzenie do kwitnącego stanu tak nieprzyjaznych środowisk musiało być gorsze niż karczowanie starej puszczy gołymi rękami." - Napisałeś tak, jakby karczowanie puszczy na pomocą dłoni (a tak w ogóle to jakim cudem ludzie, którzy pofrafili zmieniać atmosferę nieprzyjaznych planet mieliby być pozbawieni chociażby siekier?) było czymś nieszczególnie uciążliwym. Powinno być - "...musiało być gorsze nawet niż karczowanie starej puszczy gołymi rękami."
" których im brakowało swoimi wielkimi, poczciwymi statkami..." - Wytłumacz mi proszę, w czym wyraża się "poczciwość" statku kosmicznego...
Dobra, na tym skończę punktowanie konkretnych błędów. Ogólnie interpunkcja kuleje, brakuje kropek w zapisach dialogów i w wielu miejscach nie ma przecinków. Co do języka - są powtórzenia, ale słownictwo jako takie nie jest jakoś szczególnie niebogate. Lecz konstrukcja zdań jest często błędna, przykłady podałem powyżej.
Musisz czytać, czytać i czytać. Odsyłam na forum, jest tam temat z poradami dla początkujących pisarzy - porad bardzo pomocnych. Polecam także czytanie opowiadań na portalu i analizowanie komentarzy, gdzie wytykane są błędy - aby samemu ich nie popełniać. Ja tak właśnie staram się poprawić swój własny styl i uczę się tak pisać, żeby podobało się i mnie, i czytelnikowi. Przeglądając te strony można się naprawdę wiele nauczyć. Jeśli tylko chcesz.
Pozdrawiam i życzę powodzenia. Nie zrażaj się.