- Opowiadanie: Erivan - Nigdy więcej cz. I

Nigdy więcej cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nigdy więcej cz. I

NIGDY WIĘCEJ

 

 

Mroźny południowy wiatr szarpał połami naszych płaszczy, gdy co tchu pędziliśmy górskim traktem.

– Zbiera się na deszcz mistrzu. – zauważył Will i w tym momencie pierwsza kropla dosięgła mojej twarzy.

– Czuję. – skrzywiłem się – Musimy trochę zwolnić, konie są już zmęczone i za chwilę mogą się potykać, a nie mamy przecież zamiaru zaliczyć niezbyt odświeżającej kąpieli błotnej. Nie wiem jak ciebie młody, ale mnie takie nowinki nie fascynują. – zażartowałem mając w pamięci stosunkowo świeże informacje o tego typu zabiegach pielęgnacyjnych, którym podobno poddawało się coraz większe grono wysoko urodzonych kobiet.

– Wiadoma rzecz. – westchnął chłopak i ziewnął.

Był zmęczony. Nic dziwnego, wszak w siodle spędziliśmy ostatnią dobę gnając co tchu do miasteczka Halm, by wykonać tam zlecenie, o którym nie wiedzieliśmy praktycznie nic. Szaleńcza wyprawa!

Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem jednym z tych popaprańców, którzy nie pytając się o szczegóły rzucają się w wir zdarzeń, gdy tylko usłyszą, że jest jakaś tajemnica do rozwikłania albo łotr do ubicia, a przy okazji można zarobić kilka miedziaków. Prawdopodobnie w innych okolicznościach nie wziąłbym tego zlecenia, jednak kilka ostatnich nocy spędzonych przy kartach mocno nadwerężyło mój domowy budżet i chcąc nie chcąc musiałem obniżyć swoje prywatne kryterium dobierania spraw. Mógłbym co prawda poczekać na bardziej przystępną pracę, wszak specjaliści, tacy jak ja, nie narzekają na brak klientów, ale jak już mówiłem, bardzo potrzebowałem pieniędzy a do tego chciałem dowiedzieć się, dlaczego z moich usług chce skorzystać burmistrz miasteczka, o którego istnieniu do wczoraj nie miałem pojęcia. Ale po kolei.

Wczoraj, późnym wieczorem, zawitał do mnie młody chłopak ubrany w płócienną koszulę i grubą, wełniana kamizelę. Z początku myślałem, że to jedna z tych „sierotek” co to łażą po domach i błagają o jałmużnę, bo zbliża się zima, a oni tacy biedni i na opał nie starcza. Z doświadczenia wiem, że zazwyczaj takie gagatki każdego dukata przeznaczają na gorzałkę, tytoń i dziewki, dlatego zamierzałem poczęstować go solidnym kopniakiem, tak by zapamiętał mój dom i w przyszłości omijał go szerokim łukiem. Młodzieniec jednak, zamiast rzucić mi się do stóp i łkając opowiadać o swoim swojej niedoli, ukłonił mi się nisko i wyjął z kieszeni wymiętą kopertę.

– Czy… czy pan Gabriel Rivers? – wydukał niepewnie.

– To ja. – odparłem lekko zdziwiony. – Czy my się znamy? – spytałem retorycznie.

– Nie panie, nie. Jestem Mietko. – odparł szybko – Ja miałem tylko to panu dać. Wie pan, burmistrz przykazał. Żeby jak najszybciej dostarczyć. – młodzieniec podał mi kopertę. – Ja akurat jechał do stolicy, wełnę sprzedać. Wie pan, ja tu pierwszy raz. Zawsze tatko jechał, ale zmarło mu się na wiosnę i sam zostałem z matką staruszką. Teraz samemu trzeba sobie radzić, a czasy niepewne.

– Dziękuję za list. – przerwałem mu opowieść, na którą nie miałem czasu ani ochoty i poklepałem go po ramieniu dodając otuchy. – Na pewno sobie poradzisz. Tylko nie zaglądaj do gospody „Czerwona Judyta”, wielu młodzieńców z prowincji zepsuło się w jej progach. – Podkreśliłem moje ostrzeżenie groźnie marszcząc brwi.

Wiedziałem, że młodzieniec nie usłucha, a pierwszą rzeczą jaką zrobi po opuszczeniu moich skromnych progów będzie odszukanie wymienionego przeze mnie przybytku i dlatego z premedytacją podałem mu nazwę gospody taniej, ale schludnej, gdzie trunki chrzczą umiarkowanie, a prawdopodobieństwo oberwania nożem pomiędzy żebra jest stosunkowo małe. W miejscu takim jak to liźnie życia stolicy, ale nie spłonie w jej żarze.

– Dziękuję za radę panie. – chłopak ponownie ukłonił się nisko, a ja wyciągnąłem z kieszeni srebrnego półdukata, jednego z ostatnich, i włożyłem go w dłoń posłańca.

Pożegnawszy niespodziewanego gościa wróciłem na taras i rozsiadłem się wygodnie w wiklinowym fotelu. Lampa oliwna dawała dość światła, bym mógł dokładnie przyjrzeć się pieczęci odciśniętej w lakowaniu koperty. Nie była ona zbyt finezyjna, przedstawiała tylko zwykłe inicjały R. T. Nie zastanawiając się długo przełamałem pieczęć. W środku znajdowała się pojedyncza kartka papieru, zapisana do połowy bardzo staranna kaligrafią.

 

Szanowny Panie Rivers

 

Piszę do Pana w imieniu miasta Halm i jego mieszkańców. Choć niewiele osób daje sobie z tego sprawę wpadliśmy w tarapaty, które mogą okazać się bardzo niebezpieczne dla rozwoju lokalnej społeczności. Bardzo proszę o przybycie, gdyż sprawa jest poważna i każdy dzień zwłoki może przynieść nowe nieszczęścia. Liczy się każda godzina.

Dużo słyszałem o Pana umiejętnościach i wiem, że będą one nieocenione podczas rozwikłania tej zgoła nietypowej sprawy. Nie chcę zagłębiać się w szczegóły, dowie się pan wszystkiego na miejscu. Bardzo proszę przyjechać, jesteśmy zdesperowani i pilnie potrzebujemy pańskiej interwencji. Rada miejska oferuje 100 dukatów płatnych z góry i drugie tyle po pomyślnym rozwikłaniu problemu.

 

Z poważaniem

Rals Tornhom

Burmistrz Halm

 

Jak już mówiłem, potrzebowałem pieniędzy i choć dwieście dukatów wydało mi się sumą podejrzanie wręcz wysoką i przeczuwałem kłopoty, postanowiłem niezwłocznie wyruszyć w drogę. Zbudziłem Wilhelma, mojego wychowanka, bystrego chłopaka, który choć wywodzi się z nudnej, kupieckiej rodziny, ma zadatki na doskonałego wojownika i nietuzinkowego tropiciela. Zabraliśmy kilka najpotrzebniejszych rzeczy i tak oto jeszcze przed świtem, znaleźliśmy się na trakcie wiodącym do Halm.

 

***

 

– Jest i nasze miasteczko. – uradowałem się, gdy kilka godzin później dotarliśmy na szczyt małego wzgórza, z którego mieliśmy dobry widok na okolicę. Księżyc z trudem przebijał się przez ciężkie, deszczowe chmury, ale to wystarczyło by dostrzec zarys zabudowań.

Halm bardziej wyglądało na dużą wieś niźli miasto. Nie było otoczone murem, ani nawet prymitywną palisadą. Nie dziwiłem się, w tych stronach to normalne. Południe było jednym z najspokojniejszych regionów Cesarstwa. Stosunki z sąsiadami od wieków były ustabilizowane, a dwa lata temu podpisano umowę o wzajemnej pomocy gospodarczej z Gildorianami i od tego czasu region rozkwitał. Nieludzi też się tu raczej nie obawiano, orkowie już dawno zostali przegnani daleko poza granice cesarstwa, a bojownicze dzikie elfy trzymały się raczej bardziej płaskich terenów. Czasami jakiś pasterz opowiadał o klanach gigantów skalnych lub koboldach zamieszkujących niedostępne górskie tereny, ale nikt nie przykładał do tego większej wagi. Ostatni udokumentowany atak olbrzyma miał miejsce jeszcze za panowania ojca miłościwie nam panującego Cesarza Maksymiliana, a więc dobrą dekadę temu. Era dzikich bestii i baśniowych stworów przemijała i obecnie ludzie nie straszyli już swoich dzieci opowieściami o wilkołakach, ale raczej o szalonych książętach i lokalnych władcach, którym zdarzało się dla kaprysu spalić wieś lub splądrować małe miasteczko. Doprawdy, dziwne to czasy nastały, gdzie człowiek potrafi groźniejszym być niźli bestia.

W akompaniamencie deszczu stukającego w okiennice domostw wjechaliśmy do miasta. Posłałem Willa przodem, by znalazł jakąś gospodę, albo chociaż pijalnię trunków, gdzie moglibyśmy trochę odpocząć i wysuszyć odzienie. Burmistrza postanowiłem odwiedzić rankiem, gdyż nie sadziłem, by wyrywanie go w środku nocy z łóżka pozwoliło mi stworzyć odpowiednie pierwsze wrażenie. A oprócz tego, nie znałem położenia jego domostwa, ani nawet ratusza, a gdzie dowiem się tego jeśli nie w miejscowej gospodzie.

– Jest zajazd, mistrzu. – Will bardzo szybko wywiązał się ze swojego zadania.

– Dobra robota chłopcze. – odrzekłem popędzając konia. – Zamówiłeś jakąś strawę?

– Miskę ciepłej zupy, potrawkę z królika i grzane wino. – odparł bez zawahania – Nie nastawiałbym się jednak na nic szczególnego. Gospoda nie wygląda na luksusową.

Przybytek, do którego poprowadził mnie Will rzeczywiście najlepsze dni miał za sobą. Budynek zbudowany z grubych, sosnowych bali porośnięty był bluszczem i kilkoma innymi pasożytami, których moja skromna wiedza botaniczna nie pozwoliła mi rozpoznać. I o ile przy odpowiedniej pielęgnacji i częstym przycinaniu, taka forma ozdoby wygląda bardzo uroczo i klimatycznie, to już po kilku miesiącach roślinnej samowolki połączonej z odpowiednim klimatem, budynek zaczyna przypominać jedną z groteskowych chatek z dziecięcych książeczek o elfich czarownicach. Tak było i tutaj. Właściciel co prawda pilnował, by zielsko nie przesłoniło okien i drzwi, ale pozostała powierzchnia ścian budynku mogła przyprawić o zawał niejednego ogrodnika.

W środku było na szczęście trochę lepiej. Stoliki były czyste i równo poustawiane, nie piętrzyły się na nich sterty brudnych naczyń, które często można było zaobserwować w podobnych miejscach. No, ale też pora było dość nietypowa i gospodarz zdążył już posprzątać po wieczornych gościach.

– Witam dobrodziejów. Witajcie w gospodzie u starego Alfreda, który niniejszym wita was po królewsku. – staruszek w poplamionej koszuli nocnej rozpromienił się gdy tylko stanęliśmy w progu i ukłonił się niemal do samej ziemi . – Zupę i potrawkę już podgrzewam. Winko już przynoszę. – wyrecytował i zniknął na zapleczu.

– No, no. – cmoknąłem – Pierwszy raz widzę, by gospodarz tak bardzo cieszył się z gości wyrywających go w środku nocy ze snu.

– Może krucho u niego z pieniędzmi. – Will wzruszył ramionami.

– No to jest nas trzech. – mruknąłem.

Skorzystaliśmy z jego chwilowej nieobecności i zdjąwszy przemoczone płaszcze przewiesiliśmy je przez linkę przezornie rozwieszona nad kominkiem. Dorzuciłem kilka drewienek, gdyż ogień praktycznie już dogasał, a ja nie chciałem złapać jakiegoś niepotrzebnego choróbska, które utrudniłoby mi pracę.

Nasz gospodarz pojawił się po krótkiej chwili, dźwigając spory dzban czerwonego trunku i trzy miedziane kubki.

– Wyciągnąłem najlepszy rocznik z piwniczki. Sprowadzone jeszcze przez mojego dziadka z Vaspati Zachodniej. – oznajmił rozlewając nam trunek. – Bardzo rzadko mam nietutejszych gości. Zazwyczaj schodzą się tu pastuchowie i inne miejscowe pijusy. A musi pan wiedzieć, że ja jestem człowiek światowy i tylko na stare lata osiadłem w rodzinnych stronach, bo klimat świeższy i roboty tu mniej.

– Dziękuję dobrodzieju! – odparłem wesoło i natychmiast skosztowałem wina. W lepszych czasach pijało się delikatniejsze smaki, ale i to nie było najgorsze.

– Doskonałe. – trochę na wyrost pochwaliłem trunek, ale chciałem zdobyć przychylność gospodarza.

– Jak już mówiłem, to moje najlepsze. – rozpromienił się – Już od dobrych dwóch lat nie wyjmowałem go z piwniczki. Pastuchowie wola złapać piwo i gorzałkę. Nie opłaca się marnować dobrego czerwonego na ich nieczułe przełyki.

– Tylko w szerszym świecie znajdą się ludzie potrafiący docenić tak delikatny bukiet. Prowincjonalna ludność zbyt zajęta jest swoją pracą, by znajdować czas na degustację win. – odrzekłem w obronie chłopów.

– Też racja. – gospodarz machnął ręka – Ale my tu gagu gadu, a jedzenie powinno już się zagrzać.

Staruszek zeskoczył z krzesła i poczłapał w kierunku kuchni, skąd począł znosić naczynia, sztućce i misy z daniami. Podziwiałem jego sprawność, mimo sędziwego wieku zachował zwinność i równowagę, która pozwoliła mu w miarę żwawo podać do stołu. Z początku chciałem mu pomóc i poprzynosić co cięższe michy, ale on stanowczo odmówił, tłumacząc, że dzień, w którym nie będzie on w stanie ugościć klientów, będzie jego ostatnim.

– Wyśmienita. – pochwaliłem szczerze króliczą potrawkę. Była co prawda odgrzewana, najprawdopodobniej pozostałość z kolacji, ale dobrze doprawiona, przyjemnie pachnąca i po prostu smaczna. Prosta cebulowa zupa, która podano przed nią nie wzbudziła mojego entuzjazmu, ale Will spałaszował ją ze smakiem i poprosił nawet o dokładkę.

– Nie wiesz może dobry człowieku, czy ostatnimi czasy nie wydarzyło się tu coś ciekawego. Przybywam z daleka i lubię czasem posłuchać miejscowych nowinek. – zapytałem karczmarza wycierając chlebem resztki dania. Chciałem dowiedzieć się co nieco o moim zadaniu, a jeśli niedawno wydarzyło się tutaj coś wymagającego mojej interwencji, to odpowiedź powinienem znaleźć w miejscu takim jak to. Wiejskie gospody zazwyczaj kipią od plotek, a karczmarz jest ich największym powiernikiem.

– Bo ja wiem. – staruszek podrapał się po siwej czuprynie – Życie toczy się jak w każdym innym miejscu. Są kradzieże, rozboje po pijaku, jakieś miłosne skandale, ale raczej nic wielkiego. – zamyślił się – Ostatnie tematy to żona młynarza, która zdradzała go z piekarzem. – zaśmiał się mimowolnie – A wczoraj to Jonko, pasterz, opowiadał ku wielkiej uciesze gawiedzi jak to mu psa jakiś zazdrośnik ukradł.

– No to faktycznie niezbyt ciekawa okolica. – udałem rozbawienie i dolałem sobie trunku.

– Żadnych morderstw? Spisków? Tajemnic? – zapytał lekko zamroczony winem Will.

– Gdzie tam! – zawołał stary – Takie rzeczy to tylko w stolicy. Ach, pamiętam dobrze lata trzydzieste starej ery, co to były za czasy. Jeszcze za panowania króla Thordena Pięknego, wraz z bratem moim Jozanem zaciągnęliśmy się do siódmej kompanii piechoty. Posłuchajcie jednak od początku!

 

Pozostała część nocy upłynęła nam na wspominkach starego przeplatanych moimi opowieściami ze stolicy. Karczmarz rad był z usłyszanych nowin i nie szczędził wina, po które raz po raz biegał do piwniczki.

Do pokojów udaliśmy się tuż przed wschodem słońca. Willa praktycznie musieliśmy wnieś po schodach, bo młodzian, choć do bitki tęgi, to głowę miał raczej słabą i po trzeciej butelce zaczął mamrotać coś niezrozumiale, a po piątej znalazł się pod stołem zwinięty w kłębek.

– To bła dobła noc. – wymamrotał, gdy wraz z naszym miłym gospodarzem rzuciliśmy go na łóżko.

– Wspaniała. – przytaknąłem i ukłoniłem się nisko staruszkowi. Mój ukłon okazał się nieco zbyt energiczny i musiałem złapać się pobliskiego stoliczka ratując się przed upadkiem.

– Śpijcie dobrze. – karczmarz uściskał mnie wylewnie i zataczając się opuścił pomieszczenie.

– Will, Will. – mruknąłem do śpiącego towarzysza – Twoja rodzina nie pochwaliłaby pewnie moich metod wychowawczych.

Rozebrałem wciąż wilgotne ubranie i położyłem się na drugim posłaniu. Choć moja głowa nie należało do najsłabszych i umysł wciąż miałem jasny, to moje ciało domagało się kilku godzin zbawiennego snu. I jako, że jutro, a właściwie już dzisiaj, miałem ważne spotkanie z burmistrzem, postanowiłem usłuchać znużonych członków i zanurzyłem się w kojące ramiona snu.

Koniec

Komentarze

Póki co - totalny klasyk: mistrz, uczeń i tajemniczy quest. Mam nadzieję, że dalej będzie nieco bardziej zaskakująco, chociaż przyznam, że czytało sie przyjemnie. Piszesz całkiem niezłym stylem - znalazłem parę stylistycznych zgrzytów, ale ogólnie jest dobrze.
Jedna uwaga techniczna odnośnie zapisu dialogów. Zapisujesz je tak:
"- No to jest nas trzech. - mruknąłem." - prawidłowo będzie bez kropki po słowie "trzech". To się tyczy wszystkich dialogów.

Na razie opowiadanie dość przeciętne, ale ocenię dopiero po przeczytaniu calości.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka