I
Śmiać mi się chciało za każdym razem, gdy pomyślałam o pryszczatomordej Ance. Raz udawałam jej przyjaciółkę. Ta głupia, naiwna pinda uwierzyła w każde słowo. Zwierzała się. Że nie ma przyjaciół, że mieszka w lesie. W lesie, do jasnej cholery. Głęboko w lesie.
Zaparkowaliśmy samochód przy Leśnych Dróżkach. Często widywano tutaj tłumy. Ludzie udawali się w góry, lub spacerowali po parku. Był to jeden z lepszych pomysłów w Dorzeczu, aby odetchnąć od betonu. Osobiście przyjeżdżałam rowerem, w szczególności gdy mój młodszy brat zajmował komputer. Czasem biegałam, chcąc się ustrzec opinii ciamajdy na wuefie.
Razem z Markiem wyszłam z auta. Zamknęłam drzwi i rozglądnęłam się po pustym, pogrążonym w półmroku parkingu.
– Kurczę, strasznie jest.
Marek prychnął. Spojrzał na mnie wyzywająco.
– Już pękasz?
– Uważaj, żebyś ty nie pękł.
Lubiłam się z nim droczyć. Pod dachem kończyło się to namiętnym seksem.
– Oho, groźby karalne – powiedział przekornie.
Podszedł do bagażnika. Otworzył go i zaczął w nim grzebać.
W Międzyczasie spojrzałam w górę. Gwiazdy wirowały zdumiewająco szybko, lecz gdy tylko mrugnęłam, powracały na początkową pozycję.
– Nie powinniśmy byli pić. Zwłaszcza ty.
– Mam ją.
Marek zamknął bagażnik. Trzymał latarkę, którą włączył i wyłączył.
– Nie mów, że nie byłeś pewny, czy działa.
– Oj, nie czepiaj się już. Zawsze są smartfony. Mają latarki, nie?
– Gdyby tak niektórzy mieli mózgi…
Zbliżył się do mnie. Dał całusa i wziął mnie pod ramię.
– Dobra, panno mądralo, gdzie dokładnie mieszka?
Z grubsza przypomniałam sobie słowa pryszczatomordej: „Mieszkamy przy szlaku. Wiesz, na ten szczyt. Zawiert się nazywa. Przy czerwonym szlaku. Trzeba tam skręcić. To znaczy… tam gdzie można iść gdzieś indziej. Wiesz o co chodzi”.
Spróbowałam przełożyć na polski:
– Na czerwonym szlaku jest takie rozwidlenie. Tam idziemy. Swoją drogą… – dodałam – kim trzeba być, żeby mieszkać w takim miejscu?
Marek wzruszył ramionami.
– Może ma ojca leśnika?
– Wątpię. Raczej ma poprzestawiane w głowie.
Upewniwszy się, że zostawiamy zamknięty samochód, ruszyliśmy szeroką, oświetloną ścieżką.
Pokonaliśmy ostry zakręt, po którym odsłonił się gęsto zalesiony park. Nieznajomi siedzieli na jednej z kilku ławek. Chyba patrzyli na nas. Z pewnością wyczuli naszą obecność, wnioskując po tym, jak głośno nabijaliśmy się z pryszczatomordej.
– Ludzie o tej porze? – mruknęłam.
Wtuliłam się w niego mocniej, a on uniósł rękę w geście przywitania.
– Dobry wieczór, panowie!
Po dłuższej chwili jeden z nich zareagował: powtórzył gest Marka.
Zbliżyliśmy się do – jak się okazało – dwóch mężczyzn i kobiety. Nosili okulary, które groteskowo powiększały oczy. Kobieta wyróżniała się licznymi zmarszczkami.
– Co was tutaj sprowadza o takiej porze?
Poczułam ulgę, słysząc przyjazne nastawienie w jej głosie.
– A tak sobie chodzimy.
– Zmierzamy w stronę czerwonego szlaku – dodał Marek.
– Naprawdę?
Kobieta zbadała nas olbrzymim spojrzeniem. Gdybym spotkała ją za dnia, prawdopodobnie wybuchłabym śmiechem. Teraz gęsia skórka utrzymywała się na ciele, a ja sama miałam ochotę podziękować i zapomnieć o rozmowie.
– Lepiej wróćcie, jak się rozjaśni.
Dobrze wiedziałam o co jej chodzi. Latarnie, oświetlające leśne ścieżki, kończyły się tam, gdzie zaczynały się górskie szlaki.
– To by mijało się z celem – powiedział żartobliwie Marek – macie jakieś fajki?
– Kotek! – syknęłam – Miałeś nie palić.
Zauważyłam zaskoczenie na jego twarzy. Szybko się zreflektował. Spojrzał na mnie z udawanym zarzutem.
– Żabciu, raz za czasu tylko.
Kobieta zaśmiała się pod nosem. Wysunęła paczkę Mallboro z kieszeni płaszcza, otworzyła i podała wierzchem w stronę Marka. Marek podszedł bliżej. Wyciągnął papierosa. Ku mojej irytacji posiadał własną zapalniczkę.
– Uważaj, żeby cię nie zdominowała – zażartowała kobieta.
– Nie ma bata, proszę panią – powiedział Marek z zapaloną fajką w ustach – Wika chciałaby być dominom, ale to ja jestem Greyem.
Udałam śmiech. Zanotować: zasłużył dzisiaj na trzy liście.
– Wiktoria?
Kobieta spojrzała na mnie. Światło odbiło się od jej szkieł.
– No…tak. – powiedziałam.
Pamięć sugerowała uparcie, że widzę ją pierwszy raz w życiu.
– Wiktoria Odrzanik?
Ulżyło mi.
– Nie, to nie ja. Jestem Wiktoria Seanlous, musiała mnie pani z kimś pomylić.
Kobieta powoli rozszerzyła usta.
– Widocznie tak. Stara jestem, proszę wybaczyć.
– Nic się nie stało.
Zerknęłam na dwójkę mężczyzn.
„Co to za ludzie?” – przeszło mi przez myśl.
Popatrzyłam na Marka, a on na mnie. Od razu się zrozumieliśmy. Wyciągnął z ust szluga i powiedział:
– To co, my już będziemy lecieć.
Kobieta pokiwała głową.
– Uważajcie na siebie – powiedziała – ponoć w górach widziano rodzinkę niedźwiedzi.
Podziękowaliśmy za rozmowę i udaliśmy się w stronę szlaku. Odwróciłam się po kilkunastu krokach.
Pamiętałam wiele scen z horroru, w których ci trzej znaleźli by się tuż obok, lub znikliby bez śladu.
Oni siedzieli na ławce. Jak gdyby nigdy nic.
II
– Co za dziwaki – zaczęłam, gdy znaleźliśmy się w trybie incognito – widziałeś tych dwóch?
– No – odpowiedział – jakieś niemowy.
Wciągnął resztkę papierosa, po czym wyrzucił odpad, nie przejmując się jego zgaszeniem.
Szliśmy, widząc przed sobą mrok. Rozlewał się za oznakowanym czerwienią drzewem.
– Co robimy, gdyby okazało się, że to jej dom? – zapytał Marek.
Wyciągnął zapalniczkę.
– Podpalamy?
– Weź się pierdolnij w łeb – powiedziałam, a jego uśmiech zwiądł – bez przesady.
– Oj, no dobra, żartowałem – Wepchnął zapalniczkę do kieszeni. – Może naszczać jej na drzwi?
– Sobie naszczaj do głowy – skarciłam – robimy zdjęcie i spadamy. Wystarczająco zjebaliśmy tą jazdą.
Marek chciał zmienić adres zamieszkania na więzienną klitkę. Mnie wystarczyła przygoda z dreszczykiem i – ewentualnie – zrobienie zdjęcia chaty Anny. Razem z jej mordą wstawiłoby się post na fejsa, z dopiskiem „ Dzikusy szaleją, uwaga na szlaku!”. Miałby szansę zebrać więcej lajków od tego, w którym odradzałam pewien krem przeciw pryszczom, za przykład podając wiadomo-kogo ryj.
– Oj, już tak się nie dąsaj. Gdy się napiję, przychodzą mi do głowy głupie pomysły.
– Tylko wtedy?
Zignorowałam jego naburmuszone spojrzenie. Niepewnie popatrzyłam za siebie, na co Marek westchnął.
– Żabciu, nie denerwuj się. To normalni ludzie. No… może niezbyt normalni – dodał, widząc moją minę – ale nic nam nie zrobią przecież. Starsi państwo przyszli sobie do parku wieczorem podziwiać uroki…
– Wieczorem? Druga w nocy to dla ciebie wieczór?
– Wiesz no…
Włączył latarkę. Oświetlił pierwsze metry szlaku. W oddali pojawił się odblask następnego oznaczenia.
– Są wiekowi. Nie chcą marnować pozostałego czasu na spanie.
Parsknęłam śmiechem.
– Aleś ty głupi.
Marek uśmiechnął się. Mina mu zrzedła, gdy popatrzył na stromą ścieżkę.
– Mnie tam przeraża myśl napotkania niedźwiedzia. Wtedy faktycznie mielibyśmy przejebane.
III
Czułam dziką ekscytację. Umiłowany dreszczyk zaczął się pełną gębą.
Byliśmy niczym w centrum równoległego, pochłoniętego przez mrok świata. Latarka oświetlała niewielką przestrzeń przed nami. W takich chwilach przypominały mi się opowieści o świrujących w ciemnościach.
– Ile idzie się do rozwidlenia? – zapytał Marek.
Zastanowiłam się. Chwilę temu zaczęliśmy wchodzić w górę, a już straciłam orientację w terenie. W ciemności wszystko wydawało się obce.
Starałam się wyłapać charakterystyczne punkty w widzialnej przestrzeni.
– W sumie to nie wiem. Podaj latarkę.
– Po co?
Popatrzyłam na niego, jak na idiotę. Prawie żałowałam, że ciemność zasłaniała moją minę przed jego wzrokiem.
– Dawaj ją.
Wyszarpałam latarkę. Skierowałam w las. Tak, aby poprzypominać sobie okolicę. Łuna światła oświetliła pobliskie drzewa i ukazała ślepia w oddali.
Skierowałam latarkę na drogę.
-To tylko sarny. – powiedział Marek.
– Skąd wiesz? Może wilki?
Zaskoczył mnie podniesiony ton we własnym głosie.
Przez moment słyszałam odgłosy naszych oddechów i przyspieszonych kroków. Kamienie usłały drogę. Strąciliśmy jednego lub kilka. Te spadały w dół, wydając za sobą donośne uderzenia.
– Wilki nie atakują ludzi. Poza tym słyszysz jakiegoś?
– Nie, i to mnie kurewsko martwi. Wilki nie ostrzegają przed atakiem.
Co jakiś czas wyłapywałam dźwięki przejeżdżających pojazdów z oddali. Poza tym las spał. Po wyciszeniu silnika zapadała głucha cisza.
Lekko przerażeni, oraz – co najważniejsze – cali i zdrowi dotarliśmy do rozwidlenia. Czerwony szlak zapraszał w dalszą podróż.
– Teraz w lewo?
Usłyszałam napięcie i w głosie Marka.
– Tak, to chyba tutaj – stwierdziłam po oświetleniu nieznanej mi ścieżki.
– Chyba?
– Tutaj. Innych rozwidleń nie ma.
Czułam, że go nie przekonałam. Sama miałam wątpliwości po wypowiedzi pryszczatomordej.
– No dobra, to chodźmy.
Szliśmy. Godzinę, jak nie lepiej. Krajobraz nie zmieniał się. Nadal ciemność, nadal drzewa. Prawdę mówiąc zadziwiająco gęsto, nawet jak na las. Inna okazała się ścieżka. Szczęśliwie prosta, z małymi przerwami na wzrost, lub spadek. Odgłosy z ulicy zanikły. Pojawiły się pojedyncze, nieregularne powiewy.
Spostrzegłam jaśniejący horyzont. Z pewnością budził się księżyc. Słabiej świecące
gwiazdy stały się niewidoczne dla ludzkiego oka.
– Może nie tutaj mieliśmy skręcić – powiedziałam.
Nadal nie dostrzegliśmy choćby opuszczonej chaty.
– To gdzie?
Milczałam. Nie znałam odpowiedzi.
Po chwili Mark stracił cierpliwość.
– Wracajmy. Ta szmata okłamała cię.
Na samą myśl o takiej ewentualności robiło mi się niedobrze.
– Mówiła coś, że trzeba iść milę od szlaku…
– A my przeszliśmy już z trzysta.
Przeklęłam. Czułam gorzkie rozczarowanie, które przyćmiło sam fakt przeżycia przygody.
– Dobra, chodźmy. Od jutra ta pinda nie będzie miała życia.
Czułam się paskudnie podczas powrotu. Miałam dziwne wrażenie niespełnionego celu. Rodziło to nieznośne pytania „Co by było, gdyby…”.
Co by było, gdyby postawić parę kroków w przód? Może znaleźlibyśmy oznaki cywilizacji, takie jak płot, terenówkę i dom? Czy nie poddaliśmy się za wcześnie? Czy czasem przejmuję się głupimi błahostkami, zamiast cieszyć się przygodą?
„Okłamała mnie, głupia pinda. Ona, do jasnej cholery. Zrobiła ze mnie idiotkę”
– Wika, popatrz.
Marek zatrzymał się. Również przerwałam marsz.
– Na co?
Zrozumiałam co miał na myśli. Oświetlałam wydeptany punkt na granicy ścieżki z lasem. Podeszliśmy bliżej, w nadziei na poboczną ścieżkę.
– Może coś tam jest? – przypuściłam.
– Wątpię. Na pewno nie jej dom. Nie w takim miejscu.
Nie traciłam nadziei. Znałam na co dzień Ankę. Zachowywała się tak, jakby pochodziła z buszu.
– Nawet jeśli nie, to może warto to sprawdzić?
Marek spojrzał na mnie.
– Chce ci się tam wchodzić?
Wzruszyłam ramionami.
– W ramach przygody i, kto wie, znalezieniu czegoś?
Marek zachichotał.
– Nigdy nie odpuszczasz, co?
Zamiast odpowiedzieć, postawiłam pierwszy krok w serce lasu.
IV
Kolczaste krzaki i pokrzywy rosły gęsto. Oblegały kiepsko wydeptaną ścieżkę, więc ruszaliśmy się ślimaczym tempem. Ciężko było się ustrzec zadrapań. Każdy krok oznaczał większą chęć powrotu do domu.
– Widzisz coś?
Wpatrzyłam się w ciemność. Całkiem możliwe, że chata stała niedaleko: za gęstą roślinnością, na potencjalnej, niewielkiej polanie.
– Stój.
Marek usłuchał.
– Co się dzieje?
Przez chwilę staliśmy tak, wpatrując się w dal.
– Zgaszę światło.
– Wika, kurwa, co…
– Nic, chcę coś sprawdzić – przerwałam.
Zrobiłam to. Mój wzrok przyzwyczaił się do warunków, lecz nic to nie zmieniło. Las nadal skrywał tajemnice. Wyobraźnia tworzyła udręczone, wiszące ciała, bo kurewsko głupie horrory przypominają się akurat w takich momentach.
Gdy włączyłam latarkę, oświetlała mniejszą powierzchnię.
„To tylko wyobraźnia” – uspakajałam się – „za dużo horrorów, laska, daj sobie na wstrzymanie”
– Myślałam, że jak się wzrok przyzwyczai… zresztą nieważne, chodźmy.
– Czekaj.
Marek wyjął swojego smartfona. Mrużąc oczy, ponaklikał w bliżej nieznane mi opcje. Niespodziewanie tylna lampka się zapaliła. Ostre światło oślepiło mnie.
– Wolę sam sobie świecić, bo z tobą to nigdy nic nie wiadomo.
– Mhm – mruknęłam, stawiając krok – no chyba z…
Potknęłam się i upadłam w gąszcz pokrzyw. Zirytowałam się. Tym bardziej, że ucierpiało moje lewe ramię. Tym bardziej, że Marek ledwo powstrzymywał się od wybuchu śmiechem.
Wstałam z jego pomocą. Poparzona i zirytowana powiedziałam:
– Szczerze to nie wiem czy chcę iść dalej.
Marek spojrzał na mnie. Wyobraziłam sobie zaskoczenie na jego twarzy.
– Daj spokój, jeszcze chwila i będziemy na miejscu. Oczywiście jeśli to tutaj.
– Pierdolę ją. Niech ta dzikuska gnije w krzakach.
– Wika – Westchnął – fajnie jest. Ból to element przygody.
Prychnęłam. Kopnęłam go w nogę, na co, zamiast skakać w miejscu, popłakał się ze śmiechu.
– Że też z tobą chodzę – wyrzuciłam.
– Daj już spokój i buziaka – powiedział po pozbieraniu się do kupy.
Zbliżył się do mnie. Udałam pożałowanie. Mimo wszystko pocałowałam go.
Im dalej w las, tym nocne stworzenia zdawały się zuchwalsze. Zdarzały się pojedyncze szelesty, na moment podnoszące ciśnienie. Parę razy dostrzegłam ślepia, zaskakująco blisko nas. Zdarzyło mi się krzyknąć ze strachu, gdy łuna księżycowego światła oświetliła zwierzę, nic nie robiące sobie z naszej obecności. Marek milczał, zachowując pozory opanowania.
– W sumie to cię nawet lubię – powiedziałam, bo głupie, niepotrzebne tematy najlepiej rozładowują napięcie.
– Tak? – zapytał z lekkim spięciem w głosie – to co ja mam powiedzieć.
– Powiedz, że jestem kochana, że jestem mądrzejsza i…
Marek wymusił śmiech.
– Jesteś kochana, jesteś przemądrzała…
– Marek…
Spojrzał na mnie. Powiódł wzrokiem za moim palcem wskazującym, wprost na przegnitą, przybitą do dwóch pobliskich drzew tablicę. Wyblakły napis informował, że znaleźliśmy się w Królestwie Aniołów.
Przypomniała mi się głośna sprawa sprzed kilku lat. Wiadomości wszelakiej maści trąbiły o niewielkiej społeczności, której głównym celem było zaprzestanie rozprzestrzeniania się zła na świecie. Zniknęli ze społeczeństwa i założyli swoje własne.
Po dwóch latach, pod zarzutem molestowania nieletnich, policja zatrzymała ich przywódcę. Wystarczył miesiąc i społeczeństwo znikło. Członków sekty nie odnaleziono.
– Idziemy dalej. – usłyszałam swój głos.
– Zwariowałaś?
– Nie wiem, ale… ich już nie ma, tak? Jestem ciekawa, jak wyglądała ta społeczność, i czy…
– I czy ona tam mieszka? Wika, kurwa…
Marek srał ze strachu. Nie dosłownie, lecz przysięgam, niewiele brakowało. Ciężko się dziwić. Również się bałam, może nawet bardziej, lecz poczułam ekscytację na myśl o ciekawej przygodzie. Zapomniałam o horrorach klasy B. Nadal nic nie widzieliśmy, lecz wyobraźnia robiła swoje. Opuszczone, własnoręcznie wybudowane chaty, przedmioty codziennego użytku, unikalne artefakty kultu…
– Wrócimy w dzień – zasugerował Marek – zobaczymy… zobaczymy cokolwiek, do cholery.
Kłóciliśmy się przez chwilę. Zbył śmiechem argument, że jeszcze dwie minuty temu tak bardzo chciał iść przed siebie.
– Och, no dobra – powiedziałam – cienias z ciebie.
Chwycił mnie za rękę. Uścisnął moją dłoń.
– Ciesz się. Dobrze na tym wyjdziemy.
Ostrożnie stąpaliśmy po swoich śladach. W połowie drogi oderwałam wzrok od podłoża i popatrzyłam wprost przed siebie. Właściciele pustych, czerwonych ślepi zagradzali nam przejście.
Szturchnęłam Marka, czując, że i tak nie wydobyłabym ani słowa.
– N-nocna zwierzyna – Marek próbował przekonać sam siebie – jeszcze parę metrów i spieprzy.
Podszedłszy bliżej, łuna światła oświetliła postaci. Oczy, nieskażone mrugnięciem, przygważdżały nas nienaturalną mocą siania strachu.
– Marek…
– Widzę.
Dwójka nieznajomych ruszyła w naszym kierunku.
– Powiemy, że zgubiliśmy się, czy coś. Dogadamy się.– szepnął – Chodźmy w ich stronę, jak gdyby nigdy nic.
– i-ich oczy…
– Sza, ani słowa.
Chwyciliśmy się za drżące, wilgotne ręce. Szliśmy, bez zważania na co stajemy. Nie czułam oparzeń, ani zadrapań. Owładnęła mną panika, która nasiliła się przy bliższym kontakcie z nieznajomymi.
Tak naprawdę znaliśmy ich. Dokładniej rzecz ujmując, poznaliśmy chwilę temu. Była drobna różnica. Ściągnęli okulary.
– Nie powinniście byli tu przychodzić. – powiedziała starsza pani.
Mimowolnie rozglądnęłam się za trzecią postacią. Skierowałam latarkę w gęsty las. Następnie w drugą stronę. Później za siebie: blask światła oświetlił kilkanaście upiornych, krwistoczerwonych par oczu.
Zniknęły wszystkie plany. Wszystkie cele, marzenia, a nawet to, co się działo w tle. Byli tylko oni i mocny uścisk Marka.
– M-marek…co się… co…dzwoń… gliny… komórka…
Słowa cisnęły się same. Automatycznie, bez głębszego pomyślunku. Czułam się naga i bezbronna.
– Nie spodziewałam się, że tam, na dole napotkam ciebie, zepsuta dziewczyno.
Jej głos się zmienił. Był nadal kobiecy, lecz niższy o ton. Wypowiadane końcówki brzmiały wyraźnie. Jej skóra naprężała się i bledła w oczach. Źrenice rosły. Były niczym czarne punkty w morzu intensywnej czerwieni. Czarne doły pod oczyma podkreślały kontrast między trupią twarzą, a żywą, nienaturalną czerwienią ślepi.
– Ja śnię.
Powiedziałam to na głos. Zdałam sobie sprawę, widząc wymuszony uśmiech nosferathu. Jego zęby, jak na ironię, pozostały ludzkie.
– Nie dostaniesz życia wiecznego, którym obdarujemy twojego kochasia. Ześlemy cię do piekła za to, co robiłaś mojej wnuczce.
Opuściłam latarkę, która głucho uderzyła o podłoże.
– Nie… – szepnęłam, kiwając głową jak opętana – nie, nie, nie…
Łuna światła padała na nieludzkie byty w połowie. Ślepia eksponowały się w czerni, czego być może sprawcą było słabe światło ze smartfona Marka.
– Proszę państwa – Marek był na skraju załamania. – spokojnie, dajcie nam przejść, nikomu nie powiemy…
Przerwał. Nosferathu syknął, podrzynając sobie żyły. Czarna, smolista krew powoli jątrzyła się z rany. Wyczułam jej trupi odór. Musiał być to jakiś znak.
Trzymając za ręce, rzuciliśmy się w las.
Z trudem dotrzymywałam tempo, słysząc głośne śmiechy za sobą. Dyszałam jak parowóz. Szyderczy rechot cichł z każdym krokiem, lecz wokoło pojawiały się szelesty. Coraz bliżej i bliżej…
Nagle, za pokrzywami, odsłoniła się rzeczka. Nie wyczułam spadku terenu i zaorałam twarzą o jej kamieniste podłoże. Z pomocą Marka wstałam. Przemoczeni biegliśmy, tym razem w mroku. Wyciągnęłam smartfona. Włączyłam, lecz Marek uderzył się o drzewo. Towarzyszył temu nieprzyjemny gruchot. Sekundę później biegł dalej, bez zawahania. Dużo wolniej niż wcześniej.
Poczułam, że tracę jego uścisk.
– Wika…
Głos Marka był niewyraźny. Chropowaty.
Zatrzymaliśmy się. Musiałam zrobić parę wdechów i wydechów. Poczułam nagły, otępiający ból głowy. Nogi miałam jak z galarety.
Słyszałam ich to tu, to tam. Byli wszędzie. Gdyby chcieli, już dawno zakończyliby akcję.
-C-co, co ci jest?
Oświetliłam twarz Marka. Pot spływał z jego bladej twarzy, a on sam ledwo trzymał się na nogach. Był tak słaby, że musiał zamknąć oczy.
– Wytrzymasz, musisz.
– Nie o to chodzi – powiedział, dysząc – bardzo boli mnie ręka.
Zmarszczyłam brwi.
– Potrzymaj i świeć.
Podałam mu smartfona, po czym oświetlił nim miejsce zgryzoty. Rozdarłam wilgotny rękaw.
Dostrzegłam ślad… ukąszenia?.
– Widzisz coś?
Byłam zbita z tropu.
– Co jest? – zapytał ponownie.
Spojrzałam na niego. Zakryłam twarz rękoma.
– Twoje oczy…
– Co moje oczy?
Krwistoczerwone oczy Marka wyraźnie eksponowała łuna światła, padająca z ekranu telefonu. Jego źrenice rosły, zranienia znikały, a przerażenie malało.
Wiedział co się święci. Odczułam to.
– Wika – szepnął lodowatym tonem głosu – uciekaj.
Wpatrywał się we mnie. Przysięgam, że przez ułamek sekundy widziałam rozpacz w jego oczach. Szybko zanikła, zastąpiona rosnącym bólem.
Pokręciłam głową. Moje oczy zaszły łzami.
Skostniałymi dłońmi podał smartfona. Następnie odszedł na parę kroków i zginął w mroku.
Drżąc, oświetliłam przestrzeń za sobą. Zaczęłam cicho chlipać, widząc go, klęczącego i skręcającego się z bólu. Nie wydawał przy tym żadnego dźwięku.
Marek zasłonił się ręką.
– Nie patrz na mnie, odejdź.
Mówił niżej. Niżej, tym samym wyraźniej i głośniej.
– Nie, nie zostawię cię.
Podeszłam do niego. Cofnęłam się o krok, gdy zauważyłam ślinę cieknącą z kącików jego ust.
– Kocham cię. Marku, kocham cię.
Lecz w nim nie było już Marka. To coś zerknęło na mnie. Dostrzegłam potworny głód w jego ślepiach.
Ucieczka nie miała sensu, lecz była ostatnią wolą Marka. Zatem uciekałam, mentalnie przygotowując się na koniec.
V
12 marca 2016 roku odnaleziono ciało poszukiwanej dziewczyny, szesnastoletniej Wiktorii S. Stwierdzono, że została rozszarpana przez dzikie zwierzę. Policja przeszukała miejsce tragicznej śmierci. Znaleziono przedmioty należące do Marka M. – zaginionego w tym samym czasie dziewiętnastoletniego chłopaka.
Do dziś uznaje się go za zaginionego. Rodzina, godząc się z rzeczywistością, po latach wyprawiła mu symboliczny pogrzeb.
Sądząc po śladach, Marek M. i Wiktoria S. szli w kierunku miejsca zapomnianej sekty. Coś im w tym przeszkodziło.
Miejsce kultu przeszukano.
„Przerażające” – mówi dziś były komendant miejscowej policji, specjalnie dla portalu Spiski i Tajemnice. – „W ciemnych pomieszczeniach leżały lalki. Jakieś ludzkich rozmiarów diabły, niech Bóg mi świadkiem. Ich buty, przysięgam, były ubłocone. A oczy… oczy świeciły się przy kontakcie ze światłem. Tkwiło w nich jakieś zło, klnę się na Boga.”
Spytany o szczegóły i uspokojony przez specjalistę, dodaje:
„Z chłopakami wszedłem do środka. Sam w życiu nie dałbym rady. Dotknąłem jednej z nich i przejechałem palcami po elastycznym materiale. Sprawdziłem tętno. Wiem, dziwnie to brzmi. Szczerze, miałem ochotę je wszystkie rozwalić, tak dla pewności. Powstrzymałem się. Kto wie, jaką miały wartość. Po za tym… no wiecie… słyszało się to i owo o zaklętych rzeczach. Nie żebym w takie coś wierzył – śmieje się niepewnie – ale… proszę, koniec. Koniec wspomnień.”
Lalkarz i egzorcysta zostali wezwani na miejsce. Nim przybyli, lalek już nie było.
W tym samym czasie zaginęła rówieśniczka Wiktorii S., Anna W. – dziewczynka z miejskiego sierocińca. Sprawy jej zaginięcia nie udało się powiązać z dziwami, jakie miały miejsce w Dorzeczu.