- Opowiadanie: Vega87 - Sen o jutrze

Sen o jutrze

To jedno z moich pierwszych “dzieci”. Myślałem o zbiorze opowiadań z tego uniwersum i powstała nawet druga część. Ta wersja może zawierać pewne błędy, mimo wszystko mam nadzieję, że jest to przyjemna lektura :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Sen o jutrze

 

Miałem sen… O bezchmurnym błękitnym niebie. O zielonych lasach, bezkresnych oceanach i wysokich szczytach, otaczających wspaniałe miasta, pełne szczęśliwych ludzi. Niemal jestem w stanie poczuć promienie słońca, ogrzewające mój policzek. Kiedy otwieram oczy, powracam do okrutnej rzeczywistości, ze świadomością, że te rzeczy przepadły i kto wie, czy kiedykolwiek powrócą. Budzę się na twardej, zimnej i mokrej podłodze bunkra. Wokół siebie widzę brudne, wychudzone twarze ocalałych z pogromu ludzi. Owinięci kocami tulą się do siebie, by odpędzić chłód. Wszyscy zmęczeni, głodni, przygnębieni, niektórzy ranni. Ci ostatni leżą bez ruchu. Jest ich więcej niż zdrowych. Nie wiadomo, którzy jeszcze żyją, a którzy już umarli.

Pomiędzy nimi, chodzili dwaj żołnierze, odziani w nieprzemakalne płaszcze. Doglądali rannych, rozdając mizerne rację żywnościowe. Ściany bunkra trzęsły się w posadach, z sufitu sypał się tynk. Panoszące się pod nogami szczury, uciekały w popłochu. Z góry dochodziły przytłumione odgłosy, eksplozji. Dźwięk powtarzający się tak długo, że każdy już do niego przywykł.

Jeden z dwóch żołnierzy, pochylił się nad leżącym na stole, rannym. Sprawdził puls i ze smutkiem spojrzał na swego towarzysza, pokręciwszy głową. Po czym zamknął oczy leżącego, już od dawna niewidzące. Powoli idą w moim kierunku. Uświadomiłem sobie, że spałem dłużej niż planowałem. Usiadłem i chwyciłem, leżącą obok mnie, najcenniejszą rzecz, jaka liczyła się w tym zniszczonym świecie. Karabin brudny, zarysowany, ale wciąż działający.

Podniosłem się w momencie, kiedy dwójka żołnierzy stanęła przede mną. Jeden o znaczonej zmarszczkami i bliznami twarzy, skinął mi głową na powitanie. Minęli nas inni żołnierze. Z zewnątrz. Podtrzymywali swoich, na wpół żywych, kolegów i wnosili nowych rannych. Ktoś przeraźliwie jęczał z bólu.

Ten z bliznami, wskazał na nich ruchem głowy.

– Czwarty pluton – oznajmił zmęczonym głosem – Bronili blokady na moście. To wszyscy, którzy zdołali się wycofać.

– Czekali na oddział kapitana Vaila – dodał ten drugi, ni to do nas, ni to do siebie, kręcąc smutno głową – Ani śladu. Od dwunastu godzin nie mamy żadnego kontaktu.

Ten pierwszy, spojrzał na mnie i zmierzył wzrokiem od stóp do głowy.

– Podobno jesteście najlepszym zwiadowcą, jakiego mamy na stanie – powiedział – Jak się nazywacie żołnierzu?

– Anderson, panie pułkowniku – odparłem salutując – Kapral Anderson.

– Wiecie, którędy do mostu Balridge?

Potwierdziłem skinieniem.

– No to idźcie. Zajmijcie pozycję i czekajcie na kapitana Vaila. Tak długo jak będzie trzeba. Kapp pójdzie z wami. Czeka przy wyjściu.

Zastanawiałem się, czy wydanie takiego rozkazu, przychodziło mu z łatwością. Zrobił to bez wahania, czy lekkiego drżenia ze świadomością, że człowiek, któremu każe iść na powierzchnię, ma niewielkie szanse na powrót. Zapewne to kwestia przyzwyczajenia. Jeśli wysłało się na śmierć, dostatecznie dużą liczbę ludzi.

Uścisnął mi rękę. A ja po chwili, ruszyłem słabo oświetlonym tunelem bunkra. Mijałem siedzących na gołej podłodze ludzi, medyków operujących na stołach rannych. Do towarzyszących odgłosów eksplozji, dochodziły wrzaski mężczyzn i płacz dzieci.

Wyjście z bunkra zawsze kojarzyło się z podróżą w jedną stronę. Widziałem wielu ludzi idących na powierzchnię, którzy już nie wracali. Ja sam wychodziłem parę razy. Nie liczyłem ile, wiedziałem jednak, że każdy następny raz, może być moim ostatnim.

 

* * *

 

Strażnik otwierał, ciężkie metalowe drzwi, wydając przy tym dzienną rację żywnościową, która z odrobiną sprytu, mogła wystarczyć nawet na cztery dni. Dodatkowo, wręczał ci jeden pełny magazynek, jeden pocisk do granatnika, trzy pociski E-V i jeśli otrzymałeś jakieś specjalne instrukcje, także sprzęt określonego przeznaczenia.

Kapp już zebrał, co było niezbędne do przetrwania na powierzchni. Idąc schodami na górę, nie oglądaliśmy się za siebie. Otwierając następne drzwi, wchodziliśmy już w niebezpieczną strefę. W pierwszej chwili, hałas, smród spalenizny i krajobraz, paraliżowały zmysły. Bunkier mieścił się w budynku urzędu miasta. Wychodząc od razu miałeś naprzeciwko okno z widokiem na miasto.

Nocne niebo na horyzoncie, miało barwę krwistej czerwieni. Wysokie wieżowce, niegdyś dumnie wznoszące się nad ulicami, były teraz szkieletami, czarnymi w tle. Gdzieś daleko, dostrzec można było błyski odległych eksplozji.

Mój towarzysz zerknął na mnie i ruszył korytarzem w stronę drzwi, prowadzących do wyjścia na ulicę. Rozbite szkło chrzęściło pod twardymi podeszwami butów.

Ulica… Poznaczona lejami po ostrzale, pełna wraków samochodów i ludzkich szkieletów. Biegliśmy wzdłuż niej, kryjąc się za wszystkim, co mogło stanowić znaczącą osłonę. Po dotarciu do skrzyżowania nałożyliśmy, zmodyfikowane gogle noktowizyjne i zlustrowaliśmy teren. Kapp kucając za przewróconym wrakiem samochodu, zajrzał do swojego małego komputera, skanując okolicę. Kiedy niczego nie znalazł, ruszyliśmy dalej, skręcając w lewo. Po pokonaniu jednej przecznicy, znowu zrobiliśmy postój. Zauważyłem jak Kapp sięga po swój, zawieszony na szyi, schowany pod mundurem wisiorek. Ucałował go z nabożną czcią i ukrył z powrotem.

Każdy miał swoje talizmany i wierzenia. Moim była wiara w lepsze jutro. Im bardziej się czepiałem tej myśli, tym częściej czułem, że to wszystko wkrótce dobiegnie końca. Mimo, iż sytuacja wokół nie przedstawiała się obiecująco. Talizmanem Kappa był ów tajemniczy wisiorek, któremu nigdy nie udało mi się bliżej przyjrzeć, a który miał dla niego symboliczne znaczenie.

Powoli i ostrożnie docieraliśmy do mostu Balridge, gdzie jeszcze niedawno, nasi mieli tam wysunięty posterunek. W pewnym momencie, idąc pod ścianą budynku Kapp zatrzymał się, unosząc dłoń z zaciśniętą pięścią. Stanąłem, wybierając dogodną pozycję, by mieć widok na ulicę.

– Zwiadowca – syknął mój towarzysz, po czym gestem ręki, nakazał ukrycie się. Jakby potwierdzając jego słowa, rozległ się buczący w oddali dźwięk, który był coraz głośniejszy w miarę jak nieprzyjaciel się do nas zbliżał. Wbiegliśmy do sklepu z odzieżą. Kapp znalazł kryjówkę, za zasłoną w przebieralni. Ja chciałem ukryć się za ladą, ale usłyszałem cichy stukot. Obejrzałem się i zobaczyłem na ziemi moją małą, metalową papierośnicę, która musiała mi wypaść z kieszeni. Klnąc w duchu, wróciłem po nią. Dźwięk jeszcze bardziej przybrał na sile i wiedziałem, że nie zdążę ukryć się tam, gdzie zamierzałem. Łapiąc metalowe pudełeczko, instynktownie przylgnąłem do ściany tuż pod wybitym oknem. Dwie sekundy później, przez owe okno, do pomieszczenia wpadł snop zielonkawego światła. Wstrzymałem oddech, bojąc się wykonać najmniejszy ruch. Buczenie rozlegało się niemal tuż nad moją głową. Wchodzące przez okno światło, przechodziło z jednego kąta sklepu do drugiego, jak gdyby przeczesując pomieszczenie w poszukiwaniu życia. W istocie tak właśnie było. Czekałem w napięciu, ściskając w spoconych dłoniach karabin, gotów odbezpieczyć go szybkim ruchem i oddać strzał.

Po krótkiej chwili, która wydawała mi się wiecznością, światło cofnęło się, a dźwięk zaczął się oddalać. Odczekałem aż ucichnie zupełnie, dopiero wtedy wypuściłem powietrze. W tym samym momencie, Kapp wystawił głowę zza zasłony.

– I co? Mokro w spodniach?– zapytał, podchodząc do mnie – Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia.

Kiwnąłem głową, wiedząc, że ma rację. Wyszliśmy ostrożnie ze sklepu i rozglądając się czujnie, podjęliśmy naszą wędrówkę. Ktoś mógłby mnie teraz zapytać, po cholerę wróciłem po papierośnicę? Tak naprawdę nie trzymałem w niej papierosów, tylko zdjęcia. Zdjęcia różnych miejsc, różnych osób, znanych tylko mnie. Kapp nie pytał o to, dlatego że rozumiał jak w dzisiejszych czasach, wielkie znaczenie miały takie drobne przedmioty. On miał swój wisiorek, ja zdjęcia trzymane w starej papierośnicy, do których zaglądałem za każdym razem, kiedy układałem się do snu. A potem śniłem o świecie, pozbawionym wojny, domku nad morzem i ludziach, którzy mieli dla mnie jakieś znaczenie w życiu. Śniłem o lepszym jutrze.

 

* * *

 

Prawie dotarliśmy na miejsce. Most był już tylko jakieś czterysta metrów od nas. Widzieliśmy go ze szczytu parkingu, znajdującego się na skarpie, skąd mieliśmy widok na znaczną część miasta. Korzystając z chwili przerwy, usiadłem na popękanym betonie, przy furgonetce, podczas, gdy Kapp po raz kolejny, skanował okolicę. Wyciągnąłem z kieszeni, otrzymaną przy wyjściu rację żywnościową, zapakowaną w folię. Rozpakowałem ją i wyjąłem kawałek suchara. Przeżuwając go, popiłem łykiem wody z manierki. Nic nie mówiliśmy. Podobnie jak wszyscy zwiadowcy, mięliśmy wpojone milczenie, niezależnie od okoliczności. Każdy zwiadowca wiedział, że milczenie i cisza jest jego najlepszych przyjacielem, podczas gdy najdrobniejszy szmer może okazać się ostatnim odgłosem, jaki usłyszy w swoim nagle urwanym życiu. Odwróciłem się więc, gdy z gardła mojego kolegi wydobyło się ciche „kurwa”.

Zerknąłem mu przez ramię, na maleńki ekranik jego komputera. Wskazywał mapę obszaru w promieniu jednego kilometra.

– Co tam masz?– zagadnąłem.

– Pełno impulsów – odparł cicho Kapp, wskazując na most – Ciężko będzie się tam dostać. Biotyki jeszcze nie opuściły obszaru. Pewnie liczą, że na kogoś natrafią.

Skinąłem ze zrozumieniem głową.

Nie czekając dłużej ruszyliśmy okrężną drogą na dół. Staraliśmy się trzymać w cieniu i ukrywać w ruinach budynków. Jak dotąd szło gładko, nie widzieliśmy najmniejszych oznak ruchu. Opuszczony posterunek był już blisko. Coraz częściej natrafialiśmy na ślady świeżych walk. Pierwsze ciało znaleźliśmy na środku ulicy. Mężczyzna leżał na brzuchu z dziurą w plecach i strzaskanym kręgosłupem. Dziura była wypalona i miała wielkość pięści.

Kapp zerknął na jego naszywkę na rękawie.

– Czwarty pluton – mruknął. Zdjął swoją, nałożoną daszkiem do tyłu, czapkę i przeczesał ręką po jasnych włosach.

Z każdym kolejnym krokiem, znajdowaliśmy coraz więcej ciał. Jedne z podobnymi obrażeniami inne rozczłonkowane. Widzieliśmy obłożone workami stanowiska, w których leżały kolejne ciała, świadcząc o tym, że obrońcy walczyli do końca, nie oddając pola przeciwnikowi.

Potem natrafiliśmy na pierwszego, zniszczonego biotyka. Leżał na boku w kawałkach. W zasadzie nie było czego oglądać. To co pozostało, było poskręcanym korpusem z pojedynczym pustym okiem. W pobliżu walała się jedna z jego giętkich kończyn.

– Pacyfikator – Kapp wypowiedział to słowo, niemal z odrazą, po czym splunął – Musi się tu od nich roić.

Jak gdyby w odpowiedzi, usłyszeliśmy dźwięk, którego nie można było opisać słownie. Przypominało syrenę, jakie wydają statki przybijające do portu. Był tak głośny, że podskoczyliśmy przerażeni. Musiał być całkiem niedaleko. Rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu schronienia. Kapp wskazał na niewielką restaurację, stojącą obok głównej drogi. Pobiegliśmy tam co tchu.

Restauracja była w opłakanym stanie. Stoliki i krzesła leżały połamane, szyby popękane, a na ścianach widniały otwory po kulach. W suficie ziała ogromna dziura z widokiem na ciemne niebo.

Kapp skrył się za przewróconym stołem, a ja za rogiem korytarza obok czegoś, co w pierwszej chwili wyglądało mi na automat do napojów. Wypatrywałem naszego przeciwnika już z, aż nazbyt dobrze mi znanym uczuciem strachu. Jednak ulicą nic nie przechodziło, nic nie miało zamiaru wychynąć z ukrycia. Czekaliśmy z rosnącym napięciem.

I wtedy zauważyłem, jak stojący obok mnie automat do napojów, zaczął się poruszać. Przerażenie dotarło do mnie wraz ze świadomością tego, że to co brałem do tej pory za automat, było w rzeczywistości bio-robotem! Nie zdążyłem zareagować, zdołałem jednak zidentyfikować typ biotyka. Niemal dwa i pół metra wzrostu, połyskujące na zielono oko… Pacyfikator…

Jego poruszenie spowodowało, że część ściany którą podtrzymywało jego stalowe cielsko, zwaliło się na mnie i przygniotło do wyłożonej kaflami podłogi. Niemal natychmiast straciłem z oczu Kappa i bio-robota. Udało mi się tylko zauważyć, że pacyfikator przeskoczył nade mną, by rozprawić się z moim, kompletnie zaskoczonym, towarzyszem. Próbowałem zrzucić z siebie belkę, ale była zbyt ciężka. Rozejrzałem się w poszukiwaniu karabinu. Upadł nieco dalej, poza moim zasięgiem. Moje uszy zdołały wychwycić krótki, urywany krzyk. Wciąż miałem wolną rękę, spróbowałem więc dostać się do przypiętej, do pasa kabury z pistoletem. Leżąc na plecach, próbowałem zobaczyć cokolwiek, co pomogłoby mi w rozeznaniu się w sytuacji. Zauważyłem, że biotyk odwrócił się w moim kierunku, poruszając się na dwóch giętkich kończynach. Na korpusie nieco pod okiem, miał dodatkowe dwa ostro zakończone, krótkie ramiona. Czasami podpierał się nimi, co dodawało mu zwierzęcych ruchów. Ostrza ociekały krwią. Kiwając się na boki, zaczął iść w moją stronę.

Udało mi się dosięgnąć do kabury. Gwałtownym ruchem rozpiąłem ją i wydobyłem pistolet. Patrząc do góry nogami na pacyfikatora, wymierzyłem, celując za pomocą celownika laserowego wbudowanego pod lufą. Mogłoby się to zdawać próżnym wysiłkiem, przypominającym niemowlę przeciwstawiające się dorosłemu rodzicowi. Pacyfikator miał jednak słaby punkt. Przypomniała mi się opowieść o Odyseuszu oślepiającym cyklopa.

Oddałem trzy starannie wycelowane strzały. Szanse miałem niewielkie, ale nie pozostało mi nic innego. Oko biotyka rozprysło się na dziesiątki szklanych odłamków. Wydał z siebie donośny, piskliwy odgłos i oślepiony szarpnął się w tył. Upuściłem pistolet i z całej siły zaparłem się, by zsunąć z siebie belkę. Centymetr po centymetrze unosiłem ją do góry. W pewnym momencie odrzuciłem ją na bok. Oswobodzony podczołgałem się do karabinu, ignorując rzucającego się wściekle bio-robota. Złapałem za broń, jednocześnie podrywając się na równe nogi. Przetoczyłem się po metalowej ladzie do kuchni i wylądowałem twardo na podłodze. Nie zwracając uwagi na ból, podniosłem się przeładowując granatnik. Oślepiony, czy nie, pacyfikator wciąż stwarzał ogromne zagrożenie. Pociągnąłem za spust i – nim wręczony mi przed wyjściem z bunkra pocisk sięgnął celu – ponownie schowałem się za ladę, otwierając usta, by gwałtowna zmiana ciśnienia nie rozsadziła mi bębenków. Eksplozja i przelatujące nade mną metalowe odłamki, oznajmiły mi, że trafiłem w dziesiątkę. Kiedy było po wszystkim, poobijany, wytoczyłem się zza lady w poszukiwaniu Kappa. Szczątki pacyfikatora rozrzucone zostały po całej restauracji. Tu i tam widziałem organy wewnętrzne, które wypełniały maszynę. Kapp leżał trochę dalej od miejsca, gdzie ostatni raz widziałem go żywego. Widząc jego głębokie rany kłute na piersi wiedziałem, że nie żyje. Mimo to sprawdziłem puls i tętno. Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić. Nie miałem czasu na pogrzebanie ciała. Zamiast tego obszukałem mu kieszenie. Może, co prawda nie wypadało postępować tak ze zmarłym, ale bardziej od moralnych rozterek liczyło się przetrwanie. Znalazłem jego nie napoczętą rację żywnościową, dzięki czemu jedzenia starczało mi teraz na siedem dni. Zabrałem też manierkę z wodą i zapasowy magazynek. Zerknąłem na jego skaner. Był rozbity na części. Zauważyłem wystający mu spod poszarpanego munduru wisiorek. Delikatnie wziąłem go do ręki. Był to prosty, złoty pierścionek. Na wewnętrznej stronie udało mi się odczytać napis:

 

Byś o mnie pamiętał. Zawsze i wszędzie. Twoja Kochająca Annie.

 

Zdjąłem pierścionek z jego szyi i włożyłem mu go w dłoń. Zimne, martwe ręce ułożyłem na piersi mojego towarzysza i zmówiłem pod nosem króciutką modlitwę. Wstałem i odszukałem jego karabin. Wyjąłem z niego kolejny magazynek. W tych karabinach umieszczano je za uchwytem pod kolbą. Z granatnika usunąłem pocisk i wsunąłem go do granatnika swojej broni. Amunicji i jedzenia miałem teraz w bród. Karabin Kappa zostawiłem przy jego właścicielu – był niepotrzebnym obciążeniem – a sam ruszyłem w dalszą drogę, zabierając jeszcze swój porzucony wcześniej pistolet, który uratował mi życie. Upewniwszy się, że nikt nie czai się na mnie na zewnątrz, pobiegłem w kierunku mostu.

 

* * *

 

Nastał świt. Posterunek przy moście, stanowiły stosy ułożonych worków z piaskiem. Wszędzie jak okiem sięgnąć walały się szczątki biotyków i ciała żołnierzy z czwartego plutonu. Musiałem znaleźć stanowisko, które mogłoby mnie dobrze zamaskować, jednocześnie mając oko na most i okolicę.

Dobrym pomysłem wydał mi się stojący nieopodal czteropiętrowy budynek. Wbiegłem do środka i schodami dostałem się na trzecie piętro. Potężnym kopnięciem wyważyłem drzwi do mieszkania, niemal wyłamując je z zawiasów. Ogarnąłem wzrokiem puste, zaśmiecone mieszkanie. Wyszedłem na balkon kładąc się płasko i szczelniej okrywając płaszczem maskującym. Oparłem karabin o doniczkę z już dawno zwiędłymi kwiatami. Spoglądając przez celownik optyczny skierowałem lufę w kierunku mostu. „Doskonała pozycja strzelecka” – pomyślałem. Stąd mogłem widzieć wszystko, co miało zamiar tędy przejść.

Zacząłem zastanawiać się jak długo przyjdzie mi tu czekać. Rozkaz brzmiał: Tak długo, jak będzie trzeba. Czyli dopóki nie pojawi się kapitan Vail ze swoimi ludźmi, biotyki nie odkryją mojej pozycji, albo ktoś nie rozwali mostu…

Czekałem cały dzień. Powoli ogarniało mnie zmęczenie. Zerknąłem na zegarek. Cztery godziny do zmroku. Walczyłem jeszcze przez chwilę z samym sobą, po czym usunąłem się w objęcia snu.

 

* * *

 

Obudził mnie ten dziwny dźwięk, jaki usłyszałem z Kappem przed atakiem pacyfikatora. Natychmiast poderwałem głowę i próbując zetrzeć resztki snu, przystawiłem oko do celownika. Na zewnątrz panowała szarówka. Wyglądało to na kolejny ciężki poranek. Przeklinałem się w duchu za to, że pozwoliłem sobie na drzemkę. Kapitan Vail ze swoimi ludźmi mógł przejść przez most, a ja bym tego nawet nie zauważył. Usiłowałem zapomnieć, co jeszcze przed chwilą mi się śniło. Tym razem było inaczej. Nie było łąk, lasów, czystego nieba, ptaków… Tylko ciche, opuszczone miasto, zamienione w ruinę. Czy tak miało wyglądać jutro? I był tam Kapp. Szedł przede mną, a ja usiłowałem dotrzymać mu kroku. Próbowałem iść coraz szybciej, żeby go dogonić, ale on wciąż się oddalał. W końcu rozpłynął się w zasnutej mgłą ulicy. Stałem niepewnie, dopóki za mną nie rozległo się donośne dudnienie. Ogarnięty paniką zacząłem biec… Wtedy obudził mnie ten dźwięk.

Nie pierwszy raz miałem takie sny. Jednak zdarzały się rzadko, niewarte wspomnienia. Ostatnio jednak powtarzały się coraz częściej.

Potrząsając głową, by skupić się na moście, zobaczyłem nagle, co mnie zbudziło. Przez most Balridge przechodziły biotyki. Doliczyłem się kilkunastu sztuk. Większość kolumny stanowiły pacyfikatory. Nieco z tyłu szedł największy bio-robot, jakiego w życiu widziałem. Nazywaliśmy je gigantami. Poruszały się na czterech odnóżach z umieszczonym na grzbiecie działem olbrzymich rozmiarów. Raz widziałem, co takie działo potrafi i nie chciałem oglądać tego ponownie. Ponad nimi unosiły się dyski, które mogły być tylko biotykami zwiadowczymi. Każdy, połyskującym na zielono okiem, prześwietlał okolicę. Skuliłem się w sobie, kiedy jeden skierował swoje upiorne spojrzenie w moją stronę. Jeśli by mnie teraz odkryli, nie miałbym szans. Nic nie zauważył. Z ulgą i przerażającą fascynacją patrzyłem jak biotyki oddalają się w kierunku centrum miasta, gdzie zapewne miały swoją siedzibę.

Powoli usiadłem i opierając się o ścianę wydobyłem z kieszeni papierośnicę, a z niej zdjęcia. Pierwsze przedstawiało plażę o zachodzie słońca. Ten obrazek zawsze mnie fascynował swoim pięknem i prostotą. Wyjąłem następny przedstawiający młodą, blondwłosą dziewczynę o anielskim uśmiechu. Kim była? Co robiła? Nie wiedziałem… Podbiła jednak moje serce, tymi błękitnymi, łagodnymi oczami i uśmiechem. Na kolejnym zdjęciu widać było matkę i ojca z dzieckiem. Patrzyli na mnie wyraźnie szczęśliwi, że tworzą idealną rodzinę. W tle widziałem otoczony drzewami domek, który tak często pojawiał się w moich snach. Oglądałem wszystkie te zdjęcia zawsze z takim samym skupieniem, czując nieopisaną pustkę. Te wszystkie rzeczy były kiedyś możliwe… A co czekało nas jutro? Nie miałem pojęcia. Każdy dzień był ciągłą walką, każda godzina cierpieniem. Czy kiedyś będziemy żyć w lepszym świecie jak dawniej?

Kątem oka zobaczyłem jakieś poruszenie na moście. Schowałem pudełeczko do kieszeni i położyłem się płasko, łapiąc za uchwyt karabinu. Przeniosłem wzrok na most i niemal od razu zauważyłem przechodzące przez niego dwie postacie. Jedna trzymała w prawej dłoni karabin jednocześnie drugą, podtrzymując swojego kulejącego towarzysza. Ten drugi wyglądał na dosyć poważnie rannego. Już byli blisko przejścia przez most. Zastanawiałem się jak zwrócić na siebie ich uwagę. Ani oddanie strzału, ani krzyk nie należały do najlepszych pomysłów. Zamiast tego przyłożyłem komunikator do ucha, bezużyteczny na dalszym zasięgu.

– Secundus – rzuciłem hasło wywoławcze, modląc się by przynajmniej jeden z nich miał sprawny komunikator.

Ten podtrzymujący swojego kolegę, zatrzymał się, rozglądając wokół. Najwyraźniej usłyszał. Musiał…

– Secundus – powtórzyłem, by rozwiać jego wątpliwości.

Przycisnął słuchawkę do ucha, wciąż czujnie rozglądając się dookoła. Jego kolega wisiał mu na ramieniu ze spuszczoną głową i zacząłem zastanawiać się, czy jeszcze żyje.

– Septimus!- usłyszałem odpowiedź – Twoja pozycja?

– Na prawo od was. Drugi budynek, trzecie piętro…

Odwrócił się w tę stronę i byłem pewien, że patrzy wprost na mnie. Obaj zaczęli iść w moim kierunku. Podniosłem, się przewieszając karabin przez ramię i wycofałem w głąb mieszkania. Zbiegłem po klatce schodowej na parter i poczekałem chwilę. Wkrótce się zjawili. Ten zdrowy miał na sobie czarną kamizelkę bez rękawów. Na prawym policzku miał długą szramę, ciągnącą się przez żuchwę i szyję, znikającą po kołnierzem. Włosy na skroniach miał ostrzyżone do gołej skóry. Rannego rozpoznałem. Był to kapitan Vail, dowódca uprzednio wysłanego z bunkra oddziału. Mundur na lewym boku miał zapaskudzony krwią. Pomogłem żołnierzowi podtrzymać kapitana i wspólnie zataszczyliśmy go na górę.

– Ilu was jest?– zapytał mnie ten z blizną.

– Jestem sam – odparłem nie patrząc mu w oczy.

– Sam?– dopytywał się mężczyzna – Na czyje polecenie?

– Z rozkazu pułkownika. Miałem tu na was czekać.

– Pułkownik wysłał cię samego taki kawał od bunkra?– żołnierz spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby myślał, że nabijam go w butelkę.

– Było nas dwóch – rzekłem i to wystarczyło. O nic mnie więcej nie zapytał.

Położyliśmy Vaila na kanapie w tym samym mieszkaniu, w którym wcześniej czatowałem. Rozpiąłem mundur kapitana, chcąc dokładniej przyjrzeć się ranie. Nie wyglądało to najlepiej.

– Ktoś jest jeszcze z wami?– zapytałem otwierając torbę zamocowaną na pasie z tyłu. Pamiętałem, że oddział Vaila liczył dwunastu ludzi.

– Tylko my – odparł żołnierz.

– Jak to się stało?– spytałem go, wskazując na ranę kapitana. Zauważyłem, że była przypalona.

– Odłamek – powiedział krótko towarzysz kapitana – Usunąłem go i wypaliłem ranę. Nie mam jednak żadnych środków medycznych. Boję się, że mogło wdać się zakażenie.

Wyjąłem z torby zestaw pierwszej pomocy. Nasączoną wazą przeczyściłem ranę i zacząłem owijać opatrunkiem. Vail co chwila wydawał z siebie ciche jęknięcia. Zrobiłem mu też zastrzyk ze stymulantów. Po wszystkim zapiąłem mundur Vaila i wstałem, zwracając się do drugiego mężczyzny.

– Kapral Anderson – przedstawiłem się.

– Sierżant Enescu – powiedział i uścisnął mi dłoń – Cholernie cieszę się z twojej obecności. Taszczyłem go trzy kilometry i już zacząłem tracić nadzieję, że spotkamy kogokolwiek. Znaleźliśmy opuszczoną blokadę i nie miałem pojęcia, gdzie jest reszta chłopaków. Siedzieliśmy, więc w pobliżu w nadziei, że kogoś po nas przyślą.

Zamilkł na chwilę spoglądając z obawą przez okno na most. Odwrócił się ponownie w moją stronę kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Niestety stan kapitana nie poprawiał się, na dodatek skończyły nam się zapasy. Ale i tak mięliśmy wiele szczęścia.

Wspomniawszy o zapasach, przypomniałem sobie o moich żelaznych racjach żywnościowych. Wyjąłem opakowanie Kappa i rzuciłem je Enescu. Ten zręcznie złapał je i uśmiechnął lekko.

W tym samym momencie zrobiony przeze mnie zastrzyk ze stymulantów, najwyraźniej zaczął działać, bo kapitan Vail otworzył oczy i spróbował usiąść. Był jednak zbyt osłabiony i zwalił się z powrotem na kanapę. Enescu podszedł do niego z troską w oczach.

– Sir – rzucił – jak się pan czuje?

– Wody… – wyszeptał Vail, oblizując usta.

Podałem Enescu manierkę, a on przytknął ją do ust Vaila. Kapitan pił łapczywie opróżniając manierkę z dwudniowego zapasu wody. Zaspokoiwszy pragnienie skinął głową w podziękowaniu.

– Gdzie… Gdzie jesteśmy?

– Za mostem Barlidge – odpowiedział sierżant.

Kapitan znów spróbował usiąść i tym razem mu się udało. Podziwiałem jego upór i determinację. Rozejrzał się mętnym wzrokiem po pokoju.

– Musimy iść dalej… – rzekł – Teraz… zaraz…

– Sir musi pan odpocząć – powiedziałem.

Dopiero teraz spojrzał na mnie, jakby wcześniej nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności.

– Kim jesteście?

– Kapral Anderson. Zwiad.

Kiwnął ze zrozumieniem głową.

– Dziękuję za waszą pomoc kapralu – odrzekł biorąc wręczony mu przez sierżanta kawałek suchara – ale mamy misję do wykonania. Musimy dostać się jak najszybciej do bunkra.

– Do bunkra?– zapytałem nic nie rozumiejąc – To kawał drogi stąd. Ledwo pan może chodzić.

Nie wiedziałem, w jakim celu oddział Vaila został wysłany aż za most Balridge. Czułem jednak, że była to misja o ogromnym znaczeniu, skoro została objęta tajemnicą.

Vail zjadł swojego suchara i przeniósł wzrok na Enescu. Sierżant stał przy oknie, czujnie obserwując teren. Wolno i metodycznie przeżuwał swoją rację żywnościową.

– Jesteśmy w posiadaniu pewnych informacji – kontynuował kapitan rozpinając kieszeń na prawej piersi. Wyjął z niej maleńkie, przeźroczyste pudełeczko z dyskiem w środku – Bardzo cennych informacji. Dane na tym dysku mogą zakończyć wojnę. Trzeba je jak najszybciej dostarczyć pułkownikowi. Inaczej poświęcenie naszych kolegów pójdzie na marne. Oddali swe życia, by je zdobyć. Nie mamy czasu. Pora ruszać.

– Ale pana stan… – starałem się jeszcze zaoponować, ale przerwał mi gestem ręki.

– Zrób mi jeszcze jeden zastrzyk – polecił – Dojdę o własnych siłach, jeśli będę musiał, ale nie zmusisz mnie chłopcze, bym tu został dłużej niż to konieczne.

Spojrzałem błagalnie na Enescu. Sierżant obojętnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, jakby go to nie dotyczyło. Wzruszył ramionami.

– Zrób to – powiedział tylko.

Westchnąłem i z wahaniem sięgnąłem do torby po drugą strzykawkę.

 

* * *

 

Ruszyliśmy w drogę dwadzieścia minut później. Pomimo rany kapitan Vail szedł o własnych siłach. Nie dziwiło mnie to. Podwójna dawka stymulantów, jaką mu zaaplikowałem, ruszyłaby woła do galopu. Martwiłem się jednak o efekty uboczne, jakie występowały po nadużywaniu tych środków. Nudności, zawroty głowy, bóle w okolicach klatki piersiowej, krwotoki z nosa… Zastanawiałem się, jak długo kapitan pociągnie.

Szedłem na przedzie, dokładnie badając wzrokiem teren i kiedy stwierdziłem, że jest bezpiecznie nakazywałem podjęcie marszu. Enescu trzymał się obok kapitana, pomagając mu przejść po trudnym terenie, a samemu czujnie oglądając się wstecz. Vail co i rusz potykał się, to znowu podejmował wędrówkę. W tym tempie – pomyślałem – nie dojdziemy do bunkra przed świtem. A słońce miało wstać za dziewięć godzin.

W pewnym momencie zatrzymałem się, dostrzegając w oddali ruch. Vail i Enescu skryli się za niewysokim murem. Delikatnie ustawiłem gogle noktowizyjne na powiększenie. Na niebie dostrzegłem unoszący się w powietrzu dwu wirnikowy prom. Krążył nad rejonem, gdzie mieliśmy się przedostać. Swoimi lampami oświetlał ulice i budynki. Przeniosłem wzrok na dół. Tu i tam pacyfikatory krzątały się sprawdzając wszystkie ciemne zakamarki.

Enescu podczołgał się do mnie, zostawiając z tyłu kapitana.

– Co jest?– spytał mnie.

– Lotnik – odpowiedziałem – I cała banda pacyfikatorów. Tędy nie przejdziemy. Pójdziemy okrężną drogą.

Sierżant klepnął mnie w ramię i wrócił po kapitana. Ruszyliśmy przez opustoszały rynek. Stoiska sklepowe były doskonałą kryjówką przed biotykami. Przemykaliśmy wąskimi alejkami, sprawdzając każdy zakręt. Dotarliśmy do placu. Wszędzie ziały ogromne dziury po ostrzale artyleryjskim. Wbiegliśmy do jednej z nich tuż przy fontannie, od której ciągnął się pęknięty mur. Kapitan oparł się o niego ciężko oddychając. Dotknął nosa i spojrzał na swoją dłoń. Dostrzegłem na niej ślady krwi. Wymieniłem ukradkowe spojrzenie z sierżantem. Enescu pokręcił tylko niedostrzegalnie głową i odwrócił do nas plecami.

– Naprawdę musi pan odpocząć – powiedziałem do Vaila – Jeśli pan się będzie tak wykańczał daleko pan nie zajdzie.

Pokręcił głową mrugając oczami i łapiąc się za pierś.

– Nie… – wysapał – Zrób mi kolejny zastrzyk… Dojdę…

Zerknąłem do torby. Miałem tylko jedną strzykawkę, ale nie myślałem nawet o jej użyciu. Jego stan wkrótce tylko by się pogorszył.

– Już teraz ledwo pan może chodzić – powiedziałem, mając nadzieję, że w jakiś sposób go przekonam – Co panu da to, że zakatuje się na śmierć? Poza tym została ostatnia. Musimy oszczędzać.

Przymknął na chwilę oczy, starając się wyrównać oddech.

– Posłuchaj… posłuchaj mnie żołnierzu… – rzekł napiętym głosem pełnym desperacji – Cokolwiek się stanie, musisz dostarczyć te dane pułkownikowi. To bardzo ważne. Obiecaj, że je dostarczysz…

Spojrzałem mu w zmęczone oczy. Naprawdę mu na tym zależało. Dlaczego? Czy dane na tej płytce naprawdę mogły zakończyć wojnę? Z pewnością był o tym święcie przekonany. I jeśli to była prawda, to czy kapitan chciał dokonać takiego poświęcenia i oddać swe życie, byle dostarczyć ją do bunkra?

– Obiecuję, sir – odparłem.

To mu najwyraźniej wystarczyło. Uśmiechnął się do mnie i podniósł na nogi jakby zyskał nagle niespożyte siły.

– No… to idziemy. Droga daleka, a ja nie zamierzam…

Nawet nie zauważył, że oberwał. Poczułem jedynie podmuch wystrzelonego pocisku, który przeleciał mi nad głową. Zdążyłem jeszcze zobaczyć jak trafia kapitana dokładnie w oko, przebijając na wylot czaszkę i rozpryskując mózg na popękanej ścianie. A potem jednocześnie z Enescu rzuciliśmy się na ziemię w kierunku, z którego padł strzał. Szybki rzut oka na ciało kapitana wystarczył, aby stwierdzić, że było już po wszystkim. Nic nie poczuł…

– Sukinsyn – warknął Enescu wściekły. Przysunął się bliżej mnie – Pieprzony sukinsyn.

– To kameleon – rzuciłem cicho.

– Strzelał gdzieś stamtąd – Enescu wskazał na sąsiadującą z placem zrujnowaną bibliotekę. Wychyliłem się nieco, by się lepiej przyjrzeć, ale zaraz schowałem na powrót, by ukryty strzelec nie rozwalił mi głowy. Rzec jasna i tak nic nie zobaczyłem, pomimo noktowizora. Kameleonów nie można było zobaczyć chyba, że oni tego zechcą. W głowie zacząłem układać plan.

– Odkryjemy jego pozycję – szepnąłem nie spuszczając oka z terenu za mną – Ty go ostrzelasz, a ja pobiegnę wzdłuż lejów do biblioteki.

– Mam mniej niż pół magazynka.

Sięgnąłem do torby z amunicją i wręczyłem mu jeden. Enescu natychmiast zastąpił w połowie zużyty magazynek w swoim karabinie, pełnym. Ja zaś wepchnąłem do granatnika swojego niewielki pocisk E-V, świecący fioletem. Przeładowałem.

– Gotowy?– zapytałem.

Skinął głową. Wycelowałem w kierunku biblioteki, nieco ponad głównym wejściem. E-V wysyłał drobną fale elektromagnetyczną, która zagłuszała działanie kamuflażu optycznego, jaki stosowały kameleony. Pocisk pomknął szerokim łukiem i wpadł przez jedno z wysokich, wybitych okien, oświetlając wnętrze budynku. Dwa okna na lewo dostrzegłem jak światło załamuje się i zaczyna poruszać. Enescu natychmiast otworzył ogień. Kule wlatywały przez ciemny otwór, z którego wydobywała się fioletowa poświata, a ja wybiegłem ze swojej kryjówki. Biegnąc zygzakiem, trzymałem nisko głowę i modliłem, żeby się nie potknąć o jakiś pałętający wszędzie szmelc. W połowie drogi wskoczyłem do kolejnego dołu po pocisku. Nad sobą poczułem podmuch promienia, który uderzając w ziemię, rozrzucił w powietrze tumany piachu. Przetoczywszy się na plecy, wpakowałem kolejny pocisk E – V do granatnika, przeładowałem i wypaliłem w drugie okno budynku. Kiedy usłyszałem strzały z broni Enescu, wyskoczyłem z kryjówki.

Jeszcze tylko kawałeczek… jeszcze chwila… trzydzieści metrów… dwadzieścia pięć… dwadzieścia…

Tym razem usłyszałem nadejście śmierci. Uskoczyłem w bok, jednak wiązka i tak zadrasnęła mnie w prawą łydkę. Upadłem… Czołgając, skryłem się za przewróconym filarem, który oderwał się od biblioteki. Byłem już bardzo blisko. Wychyliłem głowę na ułamek sekundy, żeby ocenić jak daleko jeszcze do ściany budynku i zaraz schowałem się na powrót. Kolejny promień uderzył w filar, parę centymetrów od mojej głowy. Zerknąłem do kieszeni na pasku. Został ostatni pocisk E -V. Musiałem go zostawić na później. Wiedziałem, że jeszcze będę go potrzebował. Zamiast tego wyciągnąłem jedną z trzech flar. Uderzyłem nią mocno o filar i rzuciłem ją na wprost wejścia. Flara poszybowała w górę, ciągnąc za sobą gęstą smugę czerwonawego dymu. W momencie, kiedy dotknęła ziemi, strzał z broni kameleona rozbiła ją w drobny mak. A ja już gnałem w przeciwnym kierunku. Czas, jaki mi to dało w zupełności wystarczył. Rozpędzony uderzyłem w sypiącą się ścianę biblioteki. Łapiąc gwałtownie powietrze, pozwoliłem sobie na dziesięć sekund odpoczynku. Zacząłem iść wzdłuż ściany, aż dostrzegłem w niej wyrwany, szeroki na trzy i pół metra otwór. Wspinając się po gruzie, wszedłem do wnętrza biblioteki. Nasunąłem gogle na oczy. Ciemność zmieniła barwę na zieleń. Nieco pewniej zacząłem poruszać się bezszelestnie wzdłuż korytarza. Wiedziałem, że gogle nie wypatrzą kameleona, ale pomagały mi w odnajdywaniu drogi, bez konieczności zapalania latarki. Światło z latarki mogłoby ostrzec nieprzyjaciela o moim nadejściu. Na lewo zobaczyłem wejście. Ostrożnie zajrzałem. Moim oczom ukazał się hol. Niegdyś pełne książek, wysokie kolumny półek, były teraz w większości zniszczone. Historia naszej cywilizacji… Pięknie zdobione filary, wszędzie popękane…. Na podłodze wciąż palił się jeden pocisk, dając pomieszczeniu fioletową poświatę. Drugi zdążył już się wypalić. Z prawej strony ciągnął się rząd rozbitych okien. Szkło walało się po całej podłodze.

Wsunąłem ostatni pocisk E -V do granatnika i przeładowałem. Przebiegłem przez próg i skryłem się za najbliższym filarem. Żadnego ruchu, ani najmniejszego szelestu. Mógł być wszędzie. Promień fioletu zaczął powoli zanikać, pogrążając bibliotekę w mroku. Zdjąłem gogle i złapałem za drugą flarę. Sporo ryzykowałem. Kameleon mógł mnie zobaczyć zanim zdążyłbym ją rzucić. Przykucnąłem więc pomiędzy regałami z książkami z widokiem na większą część holu. Z karabinem gotowym do strzału, odpaliłem szybkim ruchem flarę i rzuciłem ją na sam środek. Z drugiego końca holu, naprzeciwko mnie, wyleciał jakby znikąd pomarańczowy promień, żłobiąc dziurę w kafelkowej podłodze. Przetoczyłem się i wycelowałem, mogło by się wydawać, w pustkę. Pociągnąłem za spust granatnika. Świecący fioletem pocisk wrył się w jakąś niewidzialną barierę. Zobaczyłem jak pod jego działaniem, światło załamuje się ujawniając wysoką sylwetkę o długich ramionach. Przeźroczysta postać poruszyła się, wydając z siebie gulgoczący dźwięk.

Z bronią przestawioną na ogień ciągły, wystrzeliłem trzy-sekundową serię. Część kul dosięgła celu i wokół posypały się iskry, kiedy trafiłem w generator kamuflażu. Postać ujawniła się w błysku wyładowań elektrycznych. Kameleon był wysoki na dwa metry, odziany w stal od stóp do głów. Kombinezon zlewał się z hełmem, skrywając szyję. Za oczy służył mu cienki wizjer, wewnątrz którego poruszało się niewielkie cyklopowe oko. W dłoniach trzymał sporych rozmiarów laser, pokrywający jego prawe przedramię. Rzuciłem się płasko na podłogę i wypaliłem ponownie. Kameleon przykucnął niczym małpa i odskoczył za półkę z książkami. Nie zamierzałem dać mu chwili wytchnienia. Strzelając nieprzerwanie poszatkowałem regał wraz ze znajdującymi się na nim bezcennymi książkami. Usłyszałem piskliwy odgłos, rosnący z każdą sekundą. Wiedziałem, co oznacza. Szykował się do ataku.

Kiedy wychynął, celując we mnie ze swojej broni, skoczyłem za filar. Obok przeleciała kula energii, niewiele mniejsza od mojej głowy i wyrwała dziurę w ścianie za mną. Wbiegłem pomiędzy regały i poczekałem, aż wszystko umilknie. Teraz, kiedy był widoczny, mogłem na moment spuścić, go z oczu. Odczekałem pół minuty w całkowitej ciszy. A potem on pojawił się tuż nade mną. Wdrapał się na regał za moimi plecami i przeskoczył na drugi, tuż nad moją głową. Instynktownie zacisnąłem palec na spuście. Z sufitu posypał się stary tynk. Kameleon stojąc na najwyższej półce, wycelował w dół, aby zakończyć moje życie. Nie widząc innej możliwości, naparłem na regał, na którym stał. Po raz kolejny tego dnia otarłem się o śmierć. Promień wystrzelony przez biotyka niemal musnął mi plecy i zrobił dziurę w meblu za mną. Naparłem na regał używając całej swojej siły, na jaką mnie było stać. Z wolna zaczął się przechylać, ale to wystarczyło. Biotyk próbował złapać równowagę, ale zawsze szło im to beznadziejnie. Spadł w dół, zanim regał dotknął podłogi. Drewno uderzyło o filar, a potem runęło na znajdujące się na podłodze bio-mechaniczne ciało miażdżąc je. Tumany kurzu uniosły się w górę, a ja zmieniłem wprawnym ruchem prawie pusty magazynek, następnie z kolbą broni przystawioną do policzka okrążyłem regał, by skończyć to, co zacząłem.

Pośród jeszcze unoszącego się kurzu, zobaczyłem jak kameleon, tkwiący pomiędzy filarem a powalonym meblem, próbuje się wydostać. Jego pancerz był wgnieciony, z niektórych miejsc wypływały płyny i organy wewnętrzne. Wydawał przy tym żałosne zawodzenie. Przyglądając mu się przez chwilę, odczułem coś w rodzaju pustki. Może… żal? Czy ta istota… nasz twór… czy ona czuła cokolwiek? Wyciągnąłem pistolet, przystawiłem jej lufę do głowy i pociągnąłem litościwie za spust.

Nie oglądając się wyszedłem z biblioteki głównym wejściem.

Wróciłem do miejsca, gdzie zginął kapitan Vail. Zobaczyłem Enescu kucającego przy ciele swojego dowódcy. Wyciągnął z kieszeni jego kurki polowej, dysk z drogocennymi danymi. Wstał i wręczył mi go.

– On chciał, żebyś ty to dostarczył.

Ruszył przed siebie, zostawiając mnie na chwilę samego, wciąż gapiącego się na ciało jego dowódcy.

Nie mówiąc nic, schowałem dysk, do kieszeni i upewniwszy się, że nie wypadnie podczas biegu, ruszyliśmy z Enescu w dalszą drogę, nie do końca wiedząc, dlaczego Vail prosił o to akurat mnie.

I – prawdę mówiąc – nigdy się tego nie dowiedziałem.

 

* * *

 

Już niedaleko. Słyszeliśmy w oddali odgłosy walk, rosnące z każdą chwilą, kiedy się zbliżaliśmy. Gdzieś tam, artyleria biotyków bombardowała pozycje naszych kolegów. Przekradaliśmy się główną ulicą miasta. Te rejony były mi już dobrze znane, co mogło oznaczać, że cel podróży znajdował się w zasięgu ręki. Starałem się nie zważać na ból w prawej, zakrwawionej łydce. Skryliśmy się w jakimś magazynie z meblami. Zamknęliśmy za sobą, wrota magazynu i ukryliśmy się w biurze dyrektora. Zasapani przykucnęliśmy, a Enescu wyciągnął pomiętą paczkę papierosów i poczęstował mnie jednym. Sam wyciągnął jednego ustami i zapalniczką zapalił oba. Nie baliśmy się, że ktokolwiek niepożądany wyczuje dym. Wiedzieliśmy, że biotyki nie miały węchu, a odrobina relaksu dobrze nam zrobi.

W milczeniu zaciągaliśmy się dymem.

– Mogę cię o coś zapytać?– spytałem nagle, chociaż sam do końca nie wiedziałem, czemu to robię.

– No?– sierżant wydawał się pochłonięty własnymi myślami.

– Co będziesz robił? To znaczy, jak wojna się skończy?

Nie powiedziałem, JEŚLI wygramy tę wojnę, bo tej opcji w ogóle nie brałem pod uwagę. Trochę optymistycznie chociaż…

Enescu nie spoglądając na mnie rzekł:

– Chciałem założyć pieprzoną szkołę tańca.

Popatrzyłem się na niego jak na szaleńca. Uśmiechnął się, bez zbędnej wesołości

– Jaja sobie robię – odparł – Podczas kiedy nasi dzielni bracia wojowali z biotykami, na jednej z misji odkryłem bogate złoża minerałów. Chciałem założyć własną kopalnie wydobywczą.

Skinąłem głową. Każdy ma swoje marzenia…

– Wierzysz, że jeszcze nadejdzie dla nas lepsze jutro?– to pytanie od zawsze nie dawało mi spokoju – Że nie popełnimy tych samych błędów, co kiedyś?

Enescu nie odzywał się przez krótką chwilę, w zamyśleniu pocierając swoją imponującą bliznę.

– Nie wiem, co będzie jutro – powiedział – Wiem, że nasza cywilizacja w obliczu zagłady może się zmienić, lecz, czy w obliczu pokoju, potrafi go utrzymać – tego nie jestem w stanie stwierdzić.

Znów niezręczna cisza. Wypalając do końca papierosy, spożyliśmy nieco naszej racji żywnościowej.

– No dobra – rzekł Enescu – Koniec leniuchowania. Ruszajmy zanim…

Jego słowa zagłuszył ten sam dźwięk, który mógł oznaczać tylko jedno. Biotyki były blisko. Poprzez dziurę w suficie magazynu, dostrzegliśmy Lotnika. Delikatny szum wydobywający się z jego silników był niczym w porównaniu do ogłuszającego zewu biotyków.

Biuro, w którym przebywaliśmy było oszklone. Schyleni pod oknem, mieliśmy widok na cały magazyn. Odgłos z prawej oznajmił nam nadejście bio–robotów. Ściana magazynu runęła do środka i do wnętrza wkroczył pierwszy pacyfikator. Za nim jeszcze dwa. Przeczesywały magazyn, przechodząc tuż obok biura. Ja schylony z Enescu, czekałem w zupełnej ciszy, aż się oddalą.

– Wiedzą, że tu jesteśmy – szepnął Enescu.

Zerknął na otwór, którym weszły tu biotyki.

– Odcięły nam główne wyjście. Tam jest jedyna droga.

Podążyłem za jego wzrokiem.

– Nie ma szans, żeby się przecisnąć niezauważenie – oznajmiłem.

Sierżant sięgnął do jednej z moich kieszeni na pasku i wyciągnął ostatni granat. Wsuwając go do swojej broni mówił:

– Odwrócę ich uwagę. Pognasz do wyjścia i nie będziesz się zatrzymywał. Dotrzesz do bunkra.

Wiedziałem, co chce zrobić i chciałem zaprotestować. Złapał mnie mocno za kołnierz.

– Posłuchaj. Masz dostarczyć dysk do pułkownika. Za wszelką cenę, rozumiesz? To twoje zadanie żołnierzu! Ja swoje już zrobiłem! A teraz ruszaj!

Z wahaniem, zacząłem schylony iść wzdłuż ściany. Po cichu wybiegłem z biura i skryłem się za paletami ułożonymi w słup. Pacyfikatory, zwrócone były do nas plecami. Jednak do otworu w ścianie dzieliła mnie spora przestrzeń. Nie było szans, żeby mnie nie zauważyły. Czekałem na ruch Enescu.

Długo czekać nie musiałem. Wychynął ze swojej kryjówki i władował pocisk z granatnika prosto w odkryte plecy jednego z pacyfikatorów. Głośna eksplozja wstrząsnęła magazynem. Resztki biotyka upadły na zaśmieconą podłogę. Sierżant przeskoczył przez okno rozbijając je w drobny mak, przetoczył się i pognał do najbliższej osłony, jaką stanowiły roztrzaskane meble. Pozostałe dwa pacyfikatory nie zdążyły go wypatrzeć. Skierowały się jednak w stronę, gdzie jeszcze niedawno przebywał Enescu i wysuwając spod korpusu niewielkie działka automatyczne, dosłownie zmasakrowały biuro dyrektora. Pośród hałasu, usłyszałem głos Enescu.

– Anderson! Kiedy ci powiem, biegnij! Biegnij i się nie oglądaj!

Spiąłem się niesamowicie. Pacyfikatory przerwały ostrzał, odwracając się w kierunku z którego dobiegał krzyk i zbliżyły się jeszcze bardziej.

Tymczasem Enescu wciąż przycupnięty krzyknął:

– Teraz!

Zerwałem się z miejsca jak błyskawica. Pacyfikatory dostrzegły mnie i odwróciły się, tym razem w moją stronę.

Enescu zaczął do nich strzelać, co nieco ich zmyliło. Pacyfikatory miały to do siebie, że atakowały cel, który sprawiał największe zagrożenie. Tym zagrożeniem był Enescu. Uciekający człowiek nie stanowił dla nich przeszkody. Tak były zaprogramowane..

Kiedy byłem w połowie drogi do wolności, słyszałem za plecami wołania Enescu.

– Gnaj Anderson! Gnaj jakby cię goniły same demony z piekła!- wrzeszczał nie ściągając z cyngla palca.

Spodziewając się w każdej chwili kul, które rozerwałyby mnie na strzępy, dotarłem do wyjścia, ale w progu, pomimo zakazu sierżanta, zatrzymałem się i obejrzałem za siebie. W momencie, kiedy pacyfikatory otworzyły ogień.

Śmierć Enescu można opisać, jako lekką, pomimo tego co się stało. Pierwsza seria zmiotła jego głowę, jak rysownik zmazujący gumką, nieudaną kreskę. Mimo to, jego palec wciąż zaciskał się na spuście w pośmiertnym skurczu. Ułamek sekundy później kolejne pociski, zmiotły mu prawe ramię, a następnie tułów. Ściana magazynu została ozdobiona wielką szkarłatną plamą. Nogi sierżanta stały jeszcze chwilkę w miejscu, by potem runąć, krwią zabryzgując podłogę.

Okrutna, lecz bezbolesna śmierć. Miałem ochotę krzyknąć z bezsilności, jednak nie zrobiłem tego. Ten człowiek umarł, żebym mógł wykonać zadanie. Nie mogłem dopuścić, aby oddał życie na próżno.

Biegłem, więc co tchu. Potykając się, omal nie upuściłem karabinu. Nad moją głową szumiały silniki maszyny. Gnałem wzdłuż ulicy, szukając jakiejś wąskiej alejki, żeby skryć się przed prześladowcą. Znalazłem ją, zagraconą przewróconymi koszami na śmieci. Wbiegłem tam nie namyślając się długo, a sekundę później podmuch eksplozji za moimi plecami rzucił mnie głębiej w korytarz. Odbijając się od kamiennej ściany, wylądowałem na stosie odpadków. W lewym ramieniu poczułem niesamowity ból. Spróbowałem nim poruszyć. Chyba coś sobie złamałem – bolało jak cholera. Więc jeszcze może trochę pożyję.

Lotnik wzniósł się nad budynkami, żeby odciąć mi drogę. Podniosłem się i zmuszając swoje obolałe ciało do jeszcze większego wysiłku i zaciskając zęby, zacząłem zbliżać się do końca alejki. Jeśli zdążę przed nim… możliwe, że uda mi się uciec…

Niemal już wybiegałem na plac osiedlowy, kiedy statek powietrzny pojawił się tuż przede mną z wycelowanymi wprost na mnie działkami dużego kalibru. Wiedziałem, że nie mam szans na unik. Alejka okazała się pułapką bez wyjścia. Najgorsza była świadomość, że nie udało mi się ukończyć zadania. Zawiodłem Vaila, Enescu i wszystkich innych, którzy walczyli w obronie ludzkości.

A potem rakieta z wyrzutni, ciągnąca za sobą smugę dymu, grzmotnęła w lewy silnik statku, rozrywając go na kawałki. Ogień buchnął z maszyny, która ciśnięta podmuchem wybuchu zaczęła obracać się w miejscu, w przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, kierunku. Uderzyła o ziemię i zniknęła w ogniu i deszczu odłamków. Kilka z nich otarło się o moje ciało, rozcinając skórę.

Zdezorientowany ledwo wyczołgałem się z alejki, wypatrując moich wybawców. Dostrzegłem ich na końcu placu. Poruszali się jak duchy, ostrożnie zbliżając się do mnie.

– Czysto!- zameldował jeden z nich.

Było ich pięciu, a przynajmniej tylu dostrzegłem, bo już obraz zaczął mi się rozmywać.

– Mamy ocalałego!

– Dawać go tutaj!

– To jeden z naszych!

Poczułem jak czyjeś ręce, sprawdzają, czy nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Przymykając na chwilę oczy, stwierdziłem z nieudawaną ulgą, że pomimo całego tego gówna, które właśnie przeżyłem, moje ramię bolało znacznie mniej. Może nie było z nim tak źle jak mi się wydawało. Ktoś podniósł mnie i oparł o zimną, twardą ścianę.

– Co tu robicie? Jak się nazywacie żołnierzu?

– Kap… ral Anderson – wydusiłem z siebie – Zwiad…

Dowódca plutonu, przykucnął obok mnie, a medyk polowy, zaczął oglądać moje rany. Z trudem zacząłem ich rozpoznawać.

– Podaj swój status.

– Mam misję – odparłem z wysiłkiem – O priorytetowym znaczeniu. Muszę dostarczyć dane do pułkownika.

– Możecie przekazać mnie. Dostarczymy je.

Pokręciłem przecząco głową.

– Osobiście… Muszę dostarczyć je osobiście…

Nie było czasu na dyskusje. Dowódca zapewne doszedł do tych samych wniosków, bo odwrócił się do dwóch podkomendnych.

– Andreas! Sharpe! Przeprowadźcie go przez nasze pozycję w stronę bunkra, a potem wracajcie!

Ponownie odwróciwszy się do mnie, rzekł:

– Obyś dał radę synu. Do ostatniej kropli krwi – i klepiąc medyka w ramię odszedł. Ostatnie, rzucone przez niego słowa, były zawołaniem używanym przez żołnierzy. Medyk na dany sygnał, wyciągnął zastrzyk ze stymulantów i wprowadził go do mojego krwiobiegu. Poczułem jak substancja rozpływa się w moich żyłach i po niecałej minucie otrzymałem niesamowity przypływ sił. Ból zniknął. Dwójka wyznaczonych przez dowódcę plutonu żołnierzy, pomogła mi wstać. Mogłem już iść o własnych siłach. Podziękowawszy skinieniem medykowi, ruszyłem w ślad za dwoma żołnierzami.

Wychodząc z osiedla na kolejną ulicę dostrzegłem ukrywających się pod ścianami budynków uzbrojonych ludzi. Większość spoglądała w niebo wypatrując Lotników. Nieco dalej przy skrzyżowaniu, gdzie ustawiona została barykada, kilkoro innych wyposażonych w ciężki sprzęt próbowało powstrzymać, atak pacyfikatorów. Tu i tam leżały ciała ich poległych towarzyszy, lub szczątki biotyków. Pocisk artyleryjski, spadł niedaleko żłobiąc potężną dziurę na środku ulicy.

Andreas i Sharpe odczekali na odpowiedni moment, a potem przebiegli na drugą stronę ulicy. Pobiegłem za nimi. W pobliżu pociski uderzały o ziemię. Trochę dalej nastąpił okrzyk bólu.

– Uwaga, mamy giganta!- ktoś zawołał.

W chwili, kiedy plecami dotknąłem ściany, obejrzałem się w kierunku blokady i zobaczyłem olbrzymiego, kroczącego bio – robota, wyłaniającego się zza budynku. Mechaniczne odgłosy, jego czterech odnóży niosły się echem po całej przecznicy.

Żołnierze zaczęli opuszczać stanowiska, zabierając ze sobą, co tylko się dało.

– Ta pozycja jest stracona!- krzyczał niedaleko jakiś człowiek, mocno przyciskając słuchawkę do ucha – Trzeci pluton, osłaniać odwrót!

Jeden z towarzyszących mi żołnierzy klepnął mnie w ramię. Jak on się nazywał? Chyba Sharpe…

Gestem nakazał, aby się nie zatrzymywać. Zacząłem biec, za nim i jego kolegą. Nim zniknęliśmy za zakrętem, zdążyłem jeszcze ujrzeć jak wystrzelona rakieta, pomknęła z okna na drugim piętrze budynku osiedlowego i uderzyła w bok giganta. Mimo iż z korpusu poleciały stalowe fragmenty i odłamki, gigant nawet się nie zatrzymał kierując swoje monstrualne działo na tych, którzy ośmielili się podnieść na niego rękę.

Potem wszystko przesłoniła mi ściana zrujnowanego wieżowca. Kiedy doszliśmy do kolejnej alei w oddali można była zobaczyć, wzbijający się obłok czarnego dymu, a w powietrzu rozległ się przeraźliwy grzmot.

Andreas i Sharpe, szli ze mną jeszcze przez jakieś pół godziny. W pewnym momencie zatrzymali się w pobliżu starego dworca. Zacząłem coraz bardziej odczuwać potworne zmęczenie. Zastrzyk powoli przestawał działać. Andreas skinął głową przed siebie.

– Chyba znasz drogę do bunkra, co? Dalej z tobą nie pójdziemy. Musisz radzić sobie sam.

– Poradzisz sobie?– zapytał Sharpe.

– Muszę – odparłem – Od tego wszystko zależy.

Patrzyli jeszcze na mnie dopóki nie zniknąłem im z oczu. Wiedziałem, że nie mogą za mną podążyć, ponieważ ich zadanie jest nie mniej ważne. Ktoś musiał utrzymać biotyki w ryzach. A ludzi brakowało… Idąc znajomą już drogą, oglądałem dokonane tu zniszczenia. Wydusiłem z manierki ostatnie krople wody. Czułem jak powoli słabnę, ale myśl o tym, że cel wędrówki był już niemal na wyciągnięcie ręki, dodawała mi nowych sił. Jak na ironię, nie wiedziałem nawet, co konkretnego znajduje się na tym dysku, który tak usilnie Vail i jego drużyna próbowali dostarczyć do pułkownika. Wiedziałem tylko, że informacje, jakie posiadał mogły zmienić losy wojny. Dla nas, dla ludzi to była szansa na to, by stworzyć na nowo świat. Aby stworzyć lepsze jutro.

Zacząłem rozpoznawać charakterystyczne alejki. Kiedyś tu byłem… Dawno temu… Jakieś hałasy z lewej. Może patrol biotyków? Przyspieszyłem kroku. Przed budynkiem urzędu miasta, padłem na kolana z wycieńczenia. Z kieszeni kurtki wypadło mi metalowe pudełeczko. Otworzyłem je i podniosłem pierwsze zdjęcie. Te przedstawiające rodzinę… moją rodzinę. Chwytając kurczowo papierośnicę zmusiłem z jękiem swe obolałe ciało do ostatniego wysiłku.

Dla nich… dla nich wszystkich… dla Kappa, Vaila, Enescu i tych wszystkich, którzy polegli, lub jeszcze mieli polec.

Podpierając się ściany dochodzę do wejścia do bunkra. Opierając się o ciężkie drzwi, uderzam w nie pięścią. Bez odzewu… Uderzam ponownie… krzyczę, zaczynam łkać.

W odpowiedzi drzwi uchylają się gwałtownie, a ja wpadam z impetem do środka. Wokół siebie słyszę niezrozumiałe, podniecone głosy. Ktoś mnie podnosi i podpiera własnym ciałem. Schodzi się więcej znajomych twarzy, ale ta jedna, jedyna odwracała moją uwagę od pozostałych. Bo wśród gapiów, widzę twarz pułkownika. Pełną troski, ale też nadziei. Więc dałem mu tę nadzieję… W postaci małego dysku. Wręczyłem mu go, a on patrząc przez chwilę na niego przeniósł swój zmęczony wzrok na mnie. W tych doświadczonych przez wojnę oczach, dostrzegłem malujące się w nich pytanie. Czy ktoś jeszcze wrócił? Czy to już wszyscy?

W odpowiedzi pokręciłem tylko głową, bo słowa były zbyteczne. Uścisnął mnie, więc uściskiem, o jaki go nikt nie podejrzewał, ponieważ uznawali go za zimnego skurczybyka. Ja wiedziałem, jaki jest naprawdę.

 

* * *

 

Następnego dnia, spoglądam na uzbrojonych ludzi, wychodzących z bunkra. Wyobrażałem sobie, jak gdzieś tam, w innych podziemnych schronieniach dzieje się to samo. Miała to być decydująca bitwa. Wszyscy żołnierze mieli dokonać wspólnego ataku, aby zakończyć wojnę. Ja szybko dochodziłem do siebie, ale pułkownik powiedział, że zasłużyłem na odpoczynek. Lekarze polowi, opatrzyli mnie i szybko postawili na nogi. Zdumiewające co dzisiejsza medycyna potrafiła zrobić z człowiekiem. Choć nie byłem jeszcze w pełni sił, podniosłem się z podłogi, biorąc ze sobą swój karabin i stanąłem w kolejce, gdzie rozdawano amunicję i zapasy. Temu wszystkiemu przyglądał się pułkownik. Spojrzał na mnie lekko zaskoczony.

– Anderson dla ciebie, wojna już się skończyła – powiedział spokojnym tonem.

– Skończy się sir – odparłem – Jednak teraz wojna wciąż trwa. Dla mnie i dla nich.

Po chwili milczenia dodałem:

– Za lepsze jutro pułkowniku.

– Za lepsze jutro – odpowiedział, a w jego oczach dostrzegłem coś na kształt dumy.

Koniec

Komentarze

Hej

 

*Drugie od końca gwiazdki*

 

Nie przeczytałem całości. Jeszcze tu wrócę. Chcę tylko byś wiedział że byłem czytałem i dokończę albo jutro albo kiedyś i wtedy napiszę co myślę.

 

Pozdrawiam

Pisz to co chciałbyś czytać, czytaj to o czym chcesz pisać

Dzięki. Opinie zawsze mile widziane.

Witaj.

Okrucieństwo wojny… Temat-rzeka; temat, znany nade wszystko tylko tym, którzy przeszli to piekło. 

Opisy i wydarzenia bardzo realistyczne, szybko wciągają czytelnika w akcję. 

Elementy fantastyczne oczywiście dodają kolorytu, smaku i wzbudzają ciekawość. Podoba mi się podkreślanie znaczenia pewnych stalowych zasad żołnierskich, pewnych zachowań, które są normalnością dla ludzi odwagi, męstwa i honoru, a o których nieraz zapominamy. Za to wielkie brawa! :)

 

Z technicznych:

W wielu zdaniach występuje niezgodność czasów – opisujesz dane wydarzenie w czasie przeszłym, a potem nagle – teraźniejszym; podobnie – najpierw opowiadasz jako narrator o swoich przeżyciach, potem nagle zwracasz się do czytelnika, jakby to on przeżywał te wydarzenia, a nie Ty. 

Jest sporo niepotrzebnych przecinków oraz literówek, jak np.: Wchodzące prze okno światło.

 

Pozdrawiam. :)

 

Pecunia non olet

Dzięki za uwagi techniczne. Co do opowiadania jako narrator, pewnych rzeczy chyba nie dało się uniknąć, jednakże chciałem również, aby czytelnik, przeżywał owe wydarzenia wspólnie z główną postacią. Oczywiście co do niezgodności czasów, postaram się poprawić tekst jak tylko znajdę chwilkę. Jak wspomniałem, błędy z pewnością tu są, ale dzięki temu łatwiej je znaleźć. Mimo wszystko cieszę się, że lektura się podobała.

I ja bardzo dziękuję za lekturę. :)

Sprawy techniczne dotyczą każdego z nas, ja również uczę się nadal poprawnie i bezbłędnie pisać.

Pozdrawiam. ;)

Pecunia non olet

Hej

 

Jak powiedziałem wróciłem.

 

pomiędzy nimi, chodzą dwaj żołnierze, odziani w nieprzemakalne płaszcze. Doglądają rannych, rozdają mizerne rację żywnościowe. Ściany bunkra trzęsą się w posadach, z sufitu sypie się tynk. Panoszące się pod nogami szczury, uciekały w popłochu.

siadłem i chwyciłem. leżącą obok mnie. najcenniejszą rzecz, jaka liczyła się w tym zniszczonym świecie

Kropki? Tam chyba powinny być przecinki. Poza tym tu piszesz że to najcenniejsze co może być na świecie a później przeszukując martwego towarzysza bierze wszystko tylko nie broń…

 

Powtórzenia słowa żołnierz

 

strażnik otwierał ci ciężkie metalowe drzwi, wydając przy tym dzienną rację żywnościową, która z odrobiną sprytu, może wystarczyć nawet na cztery dni.

  1. Od tego jest Kwatermistrz
  2. Spryt to raczej złe słowo. Proponowałbym “wydając przy tym dzienną rację żywnościową, która przy odpowiednim/oszczędnym racjonowaniu/spożywaniu, może wystarczyć nawet na cztery dni.

Ucałował go z nabożną czcią i ukrył na powrót.

Z powrotem 

 

Pewnie każdy zastanawia się teraz, po cholerę wróciłem po papierośnicę?

Albo częściej takie zabiegi albo wywal kompletnie. 

 

Dotarliśmy prawie na miejsce.

Prawie dotarliśmy na miejsce.

 

znajdującego się nieco ponad poziomem miasta

Wiem o co chodzi ale źle brzmi. “Górującego nad miastem” brzmi o niebo lepiej.

 

Na korpusie nieco pod okiem, miał dodatkowe dwie ostro zakończone.

Ostro zakończone co?

 

celując za pomocą celownika laserowego wbudowanego w lufę.

Ja wiem że si-fi itd. ale nadal doczepionego do lufy. “Wbudowanego w lufę” brzmi tak jakby ten celownik laserowy był w środku.

 

Złapałem za broń, jednocześnie podrywając się na równe nogi.

Chwile wcześniej nie mógł się ruszać…

Adrenalina adrenaliną ale bez przesady.

 

Eksplozja i przelatujące nade mną metalowe odłamki, oznajmiły mi, że trafiłem w dziesiątkę.

Taki pocisk rozwaliłby absolutnie wszystko a lada nie jest w tym przypadku żadną osłoną.

(Dzisiejsze karabiny potrafią dziurawić murowane ściany jak ser szwajcarski nie mówiąc o granatnikach z przyszłości)

 

usunąłem się w objęcia snu.

Chyba “osunąłem się”

 

Położyliśmy Vaila na kanapie w tym samym mieszkaniu, w którym wcześniej czatowałem. Rozpiąłem mundur kapitana, chcąc dokładniej przyjrzeć się ranie. Nie wyglądało to najlepiej.

Jak widział że był taki słaby to na ciul go ciągał na to (bodajże) drugie piętro. Nie mógł zrobić tego na parterze?

 

Wyjąłem z torby zestaw pierwszej pomocy. Nasączoną wazą przeczyściłem ranę i zacząłem owijać opatrunkiem.

Medykiem nie jestem ale to tak chyba nie działa.

 

– Ale pana stan…

Nie wiem czy nie powinno być z dużej.

 

Rzec jasna

Rzecz

 

Na podłodze wciąż palił się jeden pocisk, dając pomieszczeniu fioletową poświatę.

Psttt. Z tego co wiem Ultrafiolet jest niewidzialny dla ludzkiego oka. 

 

W dłoniach trzymał sporych rozmiarów laser, pokrywający jego prawe przedramię.

To w końcu trzymał czy miał zamiast przedramienia.

 

Może… żal?.

Albo kropka albo znak zapytania, zdecyduj się.

 

Andreas i Sharpe, szli ze mną jeszcze przez jakieś pół godziny. W pewnym momencie zatrzymali się w pobliżu starego dworca. Zacząłem coraz bardziej odczuwać potworne zmęczenie.

  1. Na Vaila to nie działało chyba tak długo.
  2. Miał jeszcze jedną w swojej apteczce z tego co pamiętam ;)

Uścisnął mnie, więc uściskiem, o jaki go nikt nie podejrzewał, ponieważ uznawali go za zimnego skurczybyka.

Niby ok ale mi się nie podoba.

 

Choć nie byłem jeszcze w pełni sił, podniosłem się z podłogi, biorąc ze sobą swój karabin i stanąłem w kolejce, gdzie rozdawano amunicję i zapasy.

On jest od zwiadu a nie od nawalanki na pierwszej linii frontu. (Z tego co wiem) Zwiad to zwiad a jego role są jasno określone.

 

KONIEC

Portal sam wstawia ty nie musisz :)

 

Tak tak wiem "kto to przyszedł pan maruda, niszczyciel dziecięcych uśmiechów, pogromca dobrej zabawy”

 

Trochę się tego nazbierało powyżej…

To jest na minus.

Na minus jest też brak jakiejś spójności: widzialny ultrafiolet, dwaj żołnierze do eskorty danych mogących zakończyć wojnę, bohater rozwala jednego pacyfikatora zwykłym pistoletem strzelając do góry nogami ale jak jest ich dwóch z granatnikiem to trzech pacyfikatorów nie da się pokonać itd.

 

Na plus jest to że napisałeś historię, którą chce się czytać.

Z tego opowiadania byłby genialny film akcji (szybko i łatwo wpada się w wir wydarzeń i chce się wiedzieć co będzie za chwilę lecz wystarczy zastanowić się chociaż sekundę by znaleźć jakąś mniejszą lub większą głupotkę). Filmom się to raczej mimo wszystko wybacza. Książkom nie. Muszą być od początku do końca spójne i logiczne bo inaczej przyjdzie taki ktoś jak ja i zacznie ci te wszystkie błędy wygarniać)

 

Po tym wszystkim możesz stwierdzić że opowiadanie mi się nie podobało.

Jest jednak inaczej. Bardzo chętnie poczytałbym dalej co się stało dalej jak to wyglądało i co było na dysku.

Jednak uważaj na takie “pierdoły” jak to z tym ultrafioletem. Bo sobie czytam i widzę że ultrafiolet jest widzialny. Specjalnie przerwałem lekturę by to wygooglować. Tak samo z tą raną. Jak ona już była przypalona to niewiele mógł zrobić.

 

Trzymaj się, pisz uważaj, czytaj, sprawdzaj.

 

Powodzenia.

Pisz to co chciałbyś czytać, czytaj to o czym chcesz pisać

Hmm z tego co zauważyłem i przeczytałem, zauważam, że nie przyłożyłeś zbytniej wagi do pewnych punktów:

 

1 – Nie wziął broni z oczywistych względów. Byłaby zbyt dużym obciążeniem, chociaż mój błąd, że tego nie podkreśliłem. Zwiadowca na czas misji raczej nie bierze zbytniego obciążenia. A sam karabin ma swoją wagę.

2 – Kwestia kwatermistrza. Hmm tak mogłoby wyglądać w ułożonej armii, ale jak już na samym początku można zauważyć, ranni leżą na korytarzach nie ma ich kto opatrywać, więc posiadanie kogoś takiego jak kwatermistrz byłoby raczej rzeczą niezwykłą, z powodu braków kadrowych i personalnych. No i nie wiem czy kwatermistrz to odpowiednia rola dla kogoś kto wydaje sprzęt.

3 – “wydając przy tym dzienną rację żywnościową, która przy odpowiednim/oszczędnym racjonowaniu/spożywaniu, może wystarczyć nawet na cztery dni.” – owszem można tak napisać. To jednak nie była kwestia oszczędności, a faktycznie sprytu. Przeszkoleni żołnierze wiedzieli, co zrobić aby daną rację “powielić”, co nie było w żadnym obowiązującym podręczniku. Użyj wody na tym – rozmieszaj z tym, to a tamtym i viola. Nie określiłem dokładnie co jest w racjach poza sucharami i wodą. Wolałem nie rozpisywać tego wątku.

4 – ”Pewnie każdy zastanawia się teraz, po cholerę wróciłem po papierośnicę?”

Albo częściej takie zabiegi albo wywal kompletnie. 

 

hmm – obawiam się iż tutaj trochę nie rozumiem…

 

5 -“ celując za pomocą celownika laserowego wbudowanego w lufę.” – ewentualnie mógłbym wpisać – wbudowanego pod lufą – Celownik laserowy stanowił integralną część tej broni. Nie do montażu…

6 – “Upuściłem pistolet i z całej siły zaparłem się, by zsunąć z siebie belkę. Centymetr po centymetrze unosiłem ją do góry. W pewnym momencie odrzuciłem ją na bok. Oswobodzony podczołgałem się do karabinu, ignorując rzucającego się wściekle bio-robota. Złapałem za broń, jednocześnie podrywając się na równe nogi.” – jak widać nie od razu podniósł się na nogi, a belka na szczęście go nie połamała :)

7 – granatniki z przyszłości , nie muszą koniecznie dawać większego kopa, a co do lady mógłbym się pokłócić – to zawsze jakaś osłona a odłamki nie koniecznie lecą we wszystkich kierunkach. Kwestia odległości, siły uderzenia, fizyki itp…

8 – “Położyliśmy Vaila na kanapie w tym samym mieszkaniu, w którym wcześniej czatowałem. Rozpiąłem mundur kapitana, chcąc dokładniej przyjrzeć się ranie. Nie wyglądało to najlepiej.” – No cóż raczej żeby opatrzyć rannego , wolałbym go położyć w wygodnym miejscu i do tego z dala od drzwi, gdzie nie wiadomo czy coś zaraz nie przylezie… Nawet jeśli oznacza to wciągnięcie go na drugie piętro… Ostatecznie taszczył go o wiele dłużej.

9 – 

Wyjąłem z torby zestaw pierwszej pomocy. Nasączoną wazą przeczyściłem ranę i zacząłem owijać opatrunkiem.

Medykiem nie jestem ale to tak chyba nie działa.

 Enescu jak było pisane – przypalił ranę. Więcej nie mógł zrobić, a oczyszczenie chociaż z krwi i brudu, nie zaszkodziłoby a pomogło ocenić bardziej stan rannego.

10 – 

W dłoniach trzymał sporych rozmiarów laser, pokrywający jego prawe przedramię.

To w końcu trzymał czy miał zamiast przedramienia.

Dłoń wsuwało się w laser. Chwyt i spust były pod obudową, więc jej część pokrywała przedramię…

11 -

Andreas i Sharpe, szli ze mną jeszcze przez jakieś pół godziny. W pewnym momencie zatrzymali się w pobliżu starego dworca. Zacząłem coraz bardziej odczuwać potworne zmęczenie.

Na Vaila to nie działało chyba tak długo.

Miał jeszcze jedną w swojej apteczce z tego co pamiętam ;)

– Działało. Nie opisałem jak długo szli od bloku do biblioteki. A sądząc z odległości i tego, że zmuszeniu byli iść w ukryciu i unikać patroli to bardzo prawdopodobne. I owszem miał jeszcze jedną, ale czy faktycznie by na niej dotarł?

12 – 

Choć nie byłem jeszcze w pełni sił, podniosłem się z podłogi, biorąc ze sobą swój karabin i stanąłem w kolejce, gdzie rozdawano amunicję i zapasy.

On jest od zwiadu a nie od nawalanki na pierwszej linii frontu. (Z tego co wiem) Zwiad to zwiad a jego role są jasno określone.

No cóż, po pierwsze – chodzi o ostatnią bitwę która mogła zakończyć wieloletnią wojnę . Ważyły się tu losy ludzi. Tu każdy człowiek się liczył. Po drugie – nawet w natarciu, zwiadowcy mają swoją użyteczność.

Podsumowując – to nie regularna armia – to raczej partyzantka z przeciwnikiem niebezpiecznym nie znającym litości. Ludzie byli tu na wagę złota. A kiedy już dochodzi do ostatecznej konfrontacji raczej nikt nie ma ochoty siedzieć na tyłku.

13 – jeszcze kwestia “dwóch ludzi do eskorty” – również było wyjaśnione, że stanowisko którego bronili miało również znaczenie. Każda drużyna, każdy pluton musi jednak trzymać się swoich rozkazów. Gdyby tego nie robili, już dawno by przegrali.

14 – “Dwóch ludzi z granatnikiem na trzy pacyfikatory” Nawet matematyka jest przeciwko. Warto też dodać, że nad nimi unosiła się jeszcze jedna maszyna, a posiadając bezcenne dane, raczej dłuższa potyczka, nie wchodziła w grę. Z jedynym pociskiem do granatnika… Nie to raczej by było podwójne samobójstwo. A Anderson oślepiając biotyka, raczej nie miał za wielu opcji. To że raz się poszczęściło, nie znaczy że uda się to znowu i to w przypadku trzech pacyfikatorów.

 

Co do reszty – Wezmę je pod uwagę. Już teraz dokonałem pewnych poprawek, zwłaszcza z pociskiem ultrafioletowym. W kwestii wyżej wymienionych… To już kwestia zachowania i logiki. Mamy tu ludzi walczących z maszynami, którzy znaleźli się na krawędzi i posługujących się sprzętem, który nie istnieje. Ich zachowania nie muszą wydawać się nie na miejscu. Mimo wszystko dzięki za uwagi.

Hej

 

  1. Niby się z tobą zgodzę ale sam mówisz że jest to rzecz najcenniejsza. Poza tym takich karabinów niw ma za wiele jak się domyślam a ratują życie. Jedno zdanie pokroju “jeszcze po niego wrócę” albo coś w tym stylu i będzie 9moim zdaniem) dobrze.
  2. Moim zdaniem właśnie z tego powodu kwatermistrz jest niezbędny. Wszystkiego brakuje nikt nic nie ma a wszyscy potrzebują. W takiej sytuacji brak kogoś odpowiedzialnego za zarządzanie sprzętem to (moim zdaniem) proszenie się o kłopoty a właśnie z powodów braku w kadrze wydawałby wszystko osobiście a nie jak w normalnej armii przez podwładnych.
  3. Ok jeśli tak to masz rację ale uważam że miło by o tym wspomnieć czymś pokroju “przy odrobinie wiedzy jak przyrządzić taką racje” albo “ wystarczy tą rację rozrobić z wodą by była bardziej sycąca” czy coś. Czytelnik nie siedzi w głowie i nie zawsze ma pojęcie (tak jak ja). Nie musisz wszystkiego tłumaczyć jak małpie ale wspomnieć w jednym zdaniu naprawdę miło.
  4. Chodzi o to że jest to zwrot, który trochę narusza czwartą ścianę bo daje do zrozumienia że bohater wie co robi czytelnik. Wystarczy zmienić na coś w stylu “nikt inny nie wróciłby się po zwykłą papierośnicę. Ona była dla mnie jednak czymś więcej gdyż skrywała…”
  5. “ewentualnie mógłbym wpisać – wbudowanego pod lufą – Celownik laserowy stanowił integralną część tej broni. Nie do montażu” Są domontowywane osobno i myślałem że o taki właśnie ci chodzi. Jeśli będzie napisane “zamontowane pod Lufą” to nie ma problemu
  6.  “jak widać nie od razu podniósł się na nogi, a belka na szczęście go nie połamała” Tzn. ja to widzę tak “Centymetr po centymetrze unosiłem ją do góry. W pewnym momencie odrzuciłem ją na bok. Oswobodzony podczołgałem się do karabinu, ignorując rzucającego się wściekle bio-robota.” W tym momencie widzimy bohatera słabego walczącego resztkami sił “Złapałem za broń, jednocześnie podrywając się na równe nogi.” a tu cyk złapał za broń i jakby bez wcześniejszego bólu się poderwał i wszystko jest ok.
  7. Tak… Tu moglibyśmy się kłócić godzinami ale nie o to chodzi prawda? Bardzo fajnie się czyta scena jak z filmu akcji ale no… zobaczymy co powiedzą inni.
  8. “wolałbym go położyć w wygodnym miejscu i do tego z dala od drzwi” Masz rację ale czy to nadal musi być drugie pięntro?
  9. Przeczyścić z krwi i brudu jak najbardziej ok ale co da obwinięcie przypalonej rany bandażem? (Nie mam przeszkolenia medycznego, pytam się bo nie wiem)
  10. I teraz jasne
  11. Oki w pierwszej części masz racje ale co do ampułki/strzykawki co mu szkodziło wykorzystać?
  12. Więc czy jeśli to jest bitwa o wszystko i każdy człowiek na wagę złota to zwiad nie powinien być na długo przed armią by zrobić rekonesans jak najlepiej uderzyć gdzie się schować itd.? No nwm ja przed ostateczną bitwą posłałbym wszystkie dostępne oddziały na zwiady by być jak najlepiej przygotowanym chyba że ABSOLUTNIE wszystkie dane były na dysku, ale tego czytelnik nie wie.
  13. Powiedzmy.
  14. Według mnie by się dało. Pocisk od granatnika na jednego a później każdy oślepia innego. Nie jestem tu jednak po to by się kłócić.

 

Jeszcze raz pragnę zaznaczyć że są to tylko moje obiektywne uwagi a powyższe punkty są tylko moim prywatnym zdaniem.

Dzięki za dyskusję oraz to, że poprawiłeś ten ultrafiolet ;)

 

Pozdrawiam

Pisz to co chciałbyś czytać, czytaj to o czym chcesz pisać

To mogłaby być długa dyskusja. Choć zgadzam się z wieloma punktami które wymieniłeś, to pomimo tego, jest wiele elementów, które każdy czytelnik ocenia na swój sposób. Oczywiście jeszcze troszkę doszlifuję temat. Jednak co do ostatniego punktu. Fantastyka, fantastyką, ale szansę że jeden człowiek zdoła oślepić dwie maszyny nim tamte podziurawią go jak sito… trochę jednak zbyt ryzykowne jak na misję tej wagi. No – temat dyskusyjny. Ale jak sam stwierdziłeś, to twoje prywatne zdanie i szanuje to. Jeszcze raz dzięki za wytknięte błędy. Liczę, że innych czytelników również wciągnie ;)

Pomiędzy nimi, chodzą dwaj żołnierze, odziani w nieprzemakalne płaszcze. Doglądają rannych, rozdają mizerne rację żywnościowe. Ściany bunkra trzęsą się w posadach, z sufitu sypie się tynk. Panoszące się pod nogami szczury, uciekały w popłochu. Z góry dochodziły przytłumione odgłosy, eksplozji. Dźwięk powtarzający się tak długo, że każdy już do niego przywykł.

 

Zacząłeś czasem teraźniejszym, a potem nagle ni z gruchy, nie z pietruchy przeszedłeś na przeszły. Tak się nie robi, musisz się zdecydować tak albo siak.

 

Kapp już zebrał, co było niezbędne do przetrwania na powierzchni. Idąc schodami na górę, nie oglądaliśmy się za siebie. Otwierając następne drzwi, wchodziłeś już w niebezpieczną strefę.

Początek w narracji trzecioosobowej, a potem nagle przechodzisz na drugoosobową.

 

Nie jestem wielkim zwolennikiem scen walki, a to jest jedna wielka scena walki ;) Jednak opko mogłoby zainteresować, gdyby nie liczba baboli i ogólna niechlujność tekstu (zmiany czasu, narracji). Warto przejrzeć dokładnie przed wrzuceniem na portal, albo skorzystać z opcji bety.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Wreszcie znalazłem trochę czasu, aby dokonać kilku kolejnych poprawek.

Mówiąc szczerze tekst napisałem ponad dekadę temu. Nie sprawdziłem dokładnie, ale też pozwoli mi to na porównanie z nieco świeższym opowiadaniem, które mam zamiar za jakiś czas tu wrzucić. Mam nadzieję, że owe “babole” nie będą już tak bardzo kuły w oczy :).

Przeczytałam dwie pierwsze części i nie wciągnęło. Głównie to kwestia tematyki – nie przepadam za militariami, a tu się zanosi, że innych rzeczy będzie niewiele.

Technicznie – jest nad czym pracować. Wrzucasz za dużo przecinków.

Im bardziej się czepiałem tej myśli, tym coraz częściej czułem,

Bez coraz – za dużo grzybów w barszczu.

Jakby potwierdzając jego słowa, usłyszałem buczący w oddali dźwięk,

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury. W tym przypadku – “ja” potwierdziłem jego słowa.

przechodziło z jednego konta sklepu do drugiego,

Jest drobna różnica między kątem i kontem.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka