Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Wiedziała, że ojciec będzie niezadowolony: zakochiwanie się w wojownikach nie należało do dobrych obyczajów. Powinna traktować tego tutaj jak każdego innego – zaprowadzić do władcy, po drodze tłumacząc, na czym będzie polegać służba. Opowiedzieć o czekających w pałacu pięknych kobietach, o miodzie i mięsiwach, jakich nie zna żaden inny dwór na świecie. Wysłuchać narzekania, że dla tej służby będzie musiał porzucić to, co kocha, do czego zdążył się przywiązać. Wszyscy przez to przechodzili, lecz na widok sali biesiadnej większość porzucała wspomnienia.
Leżał tak, jakby spał, więc podfrunęła cicho i przycupnęła przy nim. Nie chciała go budzić, był taki piękny. Światło słoneczne igrało z perlistą wodą strumienia, rzucając blaski na białą niczym marmur twarz. Falujące na wietrze trawy dawały złudzenie, że to jego pierś się unosi, jakby tliło się w niej wciąż życie. Jakby tylko zasnął wśród błękitnych kwiatów.
Bo po prawdzie życie jeszcze nie uszło, dusza trzymała się kurczowo ciała. Sigrun znała dobrze takie przypadki, podleciała więc bliżej, musnęła skrzydłem twarz mężczyzny.
Zamrugał, zmrużył oczy – najwyraźniej oślepiło go słońce. Przez chwilę błądził wzrokiem po łące.
– Spójrz na mnie – szepnęła. – Przyszłam po ciebie.
– Kim jesteś? – zapytał pięknej kobiety, która pochylała się nad nim z najlżejszym cieniem uśmiechu na ustach, choć w oczach miała smutek.
Nad jej głową obłoki płynęły po niebie, za nią promienie słoneczne odbijały się od migoczącej wśród szuwarów wody.
Z daleka – nie, raczej z głębi pamięci – dobiegały inne dźwięki. Powidoki przynosiły inne obrazy. Rozbłysk, huk, snujący się po polu bitwy dym. Krzyki, rytmiczny grzechot werbla wzywający do odwrotu.
Nagły ból. I strach. Odgłosy słabły, oddalały się, niebo ciemniało z nadchodzącym wieczorem, a potem gwiazdy gasły, pozostała jedynie kojąca, usypiająca woń ziół. I przejmujące zimno.
Pragnął się skulić, ukryć, lecz bezwładne ciało nie potrafiło wykonać najmniejszego ruchu.
– Chodź za mną – odpowiedziała kobieta, więc posłusznie wstał, pozostawiając uśpione ciało na błękitno-zielonej łące. – Zaprowadzę cię do mojego ojca.
Sigrun ujęła go za rękę – i zmarszczyła brwi.
Tam, gdzie powinna znajdować się ścieżka wiodąca do pałacu, rosły kolczaste krzewy, zagradzając przejście. Tak się zdarzało, kiedy wojownicy o bardzo silnej woli nie chcieli opuszczać swojego świata. Ten jednak nie poskarżył się ani jednym słowem. Nie wspomniał ukochanej kobiety, którą pozostawiał na ziemi, nie błagał o rok życia. Zadał tylko pytanie, którego Sigrun nie lubiła słyszeć, ponieważ zawsze padały kolejne. A potem ruszył za nią, jak zaczarowany. Dlaczego zatem…?
Zatrzepotała skrzydłami i krzaki niechętnie utworzyły wąskie przejście. Kilka srebrnych piór opadło na ziemię. Sigrun ponownie zmarszczyła brwi.
Zerknęła przez ramię na idącego za nią mężczyznę. Przystanął, czekając na znak. Kiedy pióro musnęło mu w locie twarz, uniósł powoli rękę, jakby chciał je złapać, ale rozpłynęło się w powietrzu, on zaś zamarł z dłonią uniesioną na wysokość piersi.
Coś było bardzo nie w porządku.
Postąpili kilka kroków przed siebie. Kolce głogów i tarniny czepiały się ubrań i Sigrun dopiero teraz zauważyła, jak dziwne rzeczy ma na sobie wybranek. Czyżby zabłąkał się tu z dalekich krain? Lubiła podsłuchiwać rozmowy wojowników. Jeszcze na polach bitew, kiedy w chwilach wytchnienia, wieczorami przy ogniskach rozprawiali o życiu ich świata, niepomni zwiastującego śmierć szelestu skrzydeł nad głowami. A i w sali biesiadnej, gdzie rozprawiali o dawnej i przyszłej chwale.
Ludzie zawsze ją interesowali. Widziała wielu i wielu zaprowadziła do nieśmiertelnego pałacu króla bogów. Potrafiła rozróżnić Rzymian od Keltów i Alamanów, pamiętała własne zdumienie na widok Hunów, którzy pojawili się z nagła i równie szybko przeminęli. Wielu ucztowało teraz w wielkiej sali biesiadnej, a Sigrun lubiła patrzeć, jak rodzi się między nimi wszystkimi braterstwo, mimo że dopiero co stawali naprzeciwko siebie w boju.
Ten nie należał do żadnego ze znanych jej ludów: ciemnowłosy jak Rzymianin, ubierał się raczej jak ci z północy, których legioniści nazywali mianem barbarzyńców.
Dla ludu Sigrun wojownik był wojownikiem, niezależnie od tego, jak wyglądał i w co się ubierał. Pan Losów potrzebował armii zdolnej stanąć do walki z siłami chaosu, od niepamiętnych czasów usiłującymi uwolnić się z samego środka ziemi.
Zamyśliła się i nie zauważyła, że kłujące gałęzie znów wyciągnęły się nad ścieżką.
Zdjął ją strach. Czyżby się pomyliła? Czyżby pałac poległych nie chciał przyjąć prowadzonego przez nią wojownika? Strach przerodził się w lęk. Może dlatego Sigrun i jej siostrom nie wolno było się zakochiwać?
Spojrzała ukradkiem na mężczyznę, który znów się zatrzymał. Nadal nie zadał jej innego pytania poza „kim jesteś?”. Czy to możliwe, że nie wiedział? Lęk urósł w przerażenie.
Niewiele myśląc, dobyła miecza, który posłusznie pojawił się u boku, kiedy tylko po niego sięgnęła. Cięła na oślep w czarne, niczym zrodzone we wnętrzu ziemi gałęzie. Po czym chwyciła mężczyznę za rękę i puściła się biegiem, ciągnąc go za sobą. Nie liczyła kroków, wiedziała jednak, że po stu powinna znaleźć się na granicy światów, skąd będzie mogła ulecieć na skrzydłach ku podniebnemu pałacowi.
A potem zaczęła liczyć, ponieważ była pewna, że przebiegła więcej niż mierzona w boskich krokach odległość dzieląca świat ludzi od jej świata. Doszła do stu i zatrzymała się. Nie wyczuwała granicy.
Wojownik spoglądał na nią pytająco – oczami, w których malował się bezbrzeżny smutek, niemalże rozpacz. Był równie piękny jak tam, na łące. Sigrun zmrużyła powieki i raz jeszcze przyjrzała mu się wewnętrznym wzrokiem, dzięki któremu rozpoznawała prawdziwych bohaterów. W sercu tego człowieka widziała ten sam żal, który wyzierał z oczu, ale to było zwyczajne. Nigdy nie chcieli odchodzić. Nie było w nim natomiast mroku, jedynie światło. Jak w tych, którym wolno zasiadać za stołem bogów. Tych, którzy mają stoczyć rozstrzygającą bitwę z ciemnością.
Gdzie zatem popełniła błąd?
– Dokąd idziemy? – zapytał.
Nie wierzył w to, że cokolwiek mu się stanie tak blisko rodzinnej wioski. Matka zawsze powtarzała, że fées czuwają nad tutejszym ludem. Sadziła w ogrodzie głóg, żeby chronił przejścia między światami. Prowadziła małego synka w miejsca, które tradycja wiązała z magicznym ludem.
Dlatego bez lęku wszedł w tę dolinę, czujny, z karabinem gotowym do strzału, jak wszyscy towarzysze.
Matka myliła się. Nagle przed oddziałem wyrosły szeregi zdające się formować z mroku: nieprzyjacielskie wojsko w ciemnych mundurach, ciemniejszych jeszcze o zachodzie słońca, kiedy dolinę spowijał mrok.
Potem był tylko ból, strach i zimno.
Aż zjawiła się ta kobieta i obiecała ratunek, jeśli zdołają dotrzeć do domu jej ojca.
Na próżno wysilał pamięć. Może pochodziła z którejś z dalszych wiosek, bo przecież gdyby taka dziewczyna żyła w sąsiedztwie, na pewno by jej nie zapomniał. Nawet przez te lata, które spędził w wojsku, z dala od domu.
– Dokąd idziemy? – powtórzył pytanie.
Przystanęła, odwróciła się do niego. W jej oczach dostrzegł strach.
– Nie mogę znaleźć drogi – odparła.
– Dokąd mnie prowadzisz? Znam okolicę, więc jeśli zabłądziłaś…
„Zabłądziłam? Nie, to niemożliwe”.
Świat się zmieniał, ludzie przychodzili i odchodzili, ale ścieżka zawsze zaczynała się sto kroków od miejsca, w którym Sigrun znajdowała wojownika.
– Powiedz, co widzisz? – Wskazała na niebo.
Wskazała tam, gdzie powinien widnieć tęczowy most, po którym poprowadziłaby swego wybranka ku oczekującym nowych przybyszów wojownikom. Tam, gdzie za mostem wznosiła się potężna budowla pałacu bogów z czarnego kamienia, odbijającego światło gwiazd.
– Niebo. Obłoki. Wierzchołki drzew.
– Nie widzisz tęczy?
Pokręcił głową.
– Dawno nie padało – odparł, biorąc ją znów za rękę. – Skąd miałaby się wziąć tęcza?
– Bez tęczowego mostu nie trafimy do domu – wyszeptała, ściskając kurczowo jego dłoń, jakby obawiała się, że on odejdzie, wróci w tamtą dolinę, gdzie zasnął wśród błękitnych kwiatów. – Co się stało… Powiedz, co się stało?
– Przyszła wojna – powiedział. – Poszedłem walczyć, jak wszyscy. Nie wierzyłem, że stanie mi się coś złego. Zwłaszcza tu – zatoczył krąg ręką – tu nie mogło mi się przecież nic stać. Zostałem ranny… Ocaliłaś mnie. Już nie czuję bólu. Jak tylko zorientuję się, gdzie dokładnie jesteśmy, zaprowadzę cię do twojej wioski.
Zatrzepotała gniewnie skrzydłami, które nie były w stanie unieść nikogo w górę. Znów kilka piór opadło ku ziemi, ale zanim jej dotknęły – rozpłynęły się w powietrzu.
– Za wcześnie na śnieg. – Mężczyzna znów bezskutecznie usiłował złapać jedno z nich. – Choć w nocy było tak zimno…
– Zimno? – powtórzyła, nic nie rozumiejąc. Słońce stało wciąż wysoko, ogrzewając ziemię. Sigrun machnęła raz jeszcze skrzydłami, pióra posypały się istotnie niczym śnieżynki. Myśl bardziej przerażająca od dotychczasowych zaczęła się rodzić w jej umyśle. – Ty nie widzisz?
Zauważał pióra, bo znów jak małe dziecko wyciągał wolną rękę ku opadającym płatkom.
– Nie widzę czego? Widzę ciebie, jesteś bardzo piękna, piękniejsza od wszystkich dziewcząt, które znałem. Byłem pewny, że umrę, lecz ocaliłaś mi życie. – Ścisnął mocno jej rękę. – Jeżeli chcesz, pójdziemy do mojej wioski, może przypomnisz sobie, jak trafić do twojej.
Uścisk dłoni nieznajomej przywiódł na myśl rodzinny dom. Tam będą bezpieczni, tam, wśród bliskich, odnajdą spokój. Poszukają jej ojca. Jeśli jest wolna, wezmą ślub.
„Zbudujemy świat na nowo”.
Ta niespodziewana myśl przypomniała klęskę, beznadziejną wojnę. Jego ludzie byli bez szans w obliczu potęgi przeciwnika, miażdżącego ich armię w kolejnych bitwach. Także w tej ostatniej potyczce, w której poczuł piekący ból w boku i padł w morze błękitnych kwiatów, których słodki zapach kołysał go do snu. Poczuł znów lodowaty wiatr. Płatki śniegu spadały mu na ręce, twarz, pierś – ale nie był w stanie żadnego z nich złapać, za szybko topniały. Jak w dzieciństwie, kiedy chodził z matką w góry, ku miejscom, gdzie dawno temu żyły magiczne istoty opiekujące się ich osadą. Wspomnienie tych wycieczek sprawiło, że promienie słoneczne przedarły się przez mrok.
– Nie. – Piękna dziewczyna, której postać wydawała się utkana ze światła, pokręciła głową. Wciąż nie puszczała jego dłoni, jakby obawiała się, że jeśli to zrobi, on ucieknie. – Musimy znaleźć pałac mojego ojca. Nie możemy wrócić do twojego świata.
Zamknął oczy. Słońce znów zgasło, pod powiekami był dym, huk, krzyk i ból. I fala czarnej krwi zalewającej ziemię, wypływającej z jej ran, otwartych w tej wojnie, na której zginął. Wojnie, w której umarł jego świat.
– Nie możemy – powtórzył głucho. – Nie da się wrócić do świata, który przestał istnieć.
Ścisnęła jeszcze mocniej jego dłoń. Rezygnacja była czymś, co znała. Wszyscy przez nią przechodzili.
– Pomóż mi znaleźć drogę do mojego domu, a stanie się twoim i niczego ci nie braknie. – To nie była zwyczajowa formuła, ale ten wojownik nie zachowywał się jak wszyscy.
Po jego policzkach spłynęły łzy. Wiatr poniósł je wraz z piórami Sigrun.
Mężczyzna wyciągnął rękę, wskazując na majaczący w oddali wysoki szczyt.
– Chodźmy tam. To dobre miejsce, by umrzeć.
Wiatr wzmagał się, niebo zaciągnęło się chmurami. W szczyt, który wskazał wojownik, uderzył piorun. Sigrun ujrzała w tym znaku obietnicę, więc machnęła skrzydłami w nadziei, że uda jej się wzbić w powietrze i pognać ku pałacowi na ramionach burzy – jak często ona i jej siostry pędziły ku polom walki. Deszcz srebrnych piór zawirował na wietrze. Skrzydła rozpłynęły się w powietrzu.
– Moje siostry… – Sigrun osunęła się na kolana, omal nie puszczając dłoni mężczyzny. – Gdzie są moje siostry?
Podniósł ją delikatnym ruchem.
– Spójrz – powiedział łagodnie, przytulając ją do siebie – tęcza. Chodźmy na szczyt, stamtąd widać całą okolicę, może wypatrzymy twój dom i twoje siostry.
Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Dziewczyna, która go znalazła, zapewne uciekła do lasu, kiedy w okolicy pojawiły się wojska. Może jej dom został zniszczony – rozdeptany przez machiny ciągnące z nieprzyjacielską armią albo spalony ogniem z nieba. Jeśli oglądała śmierć całej rodziny, nic dziwnego, że oszalała i szuka teraz pałacu. Kto ją zresztą wie, z tą urodą mogła istotnie urodzić się w którejś z bogatych rodzin w okolicy.
Kimkolwiek była, wiedział, że musi się nią zaopiekować. Nawet jeżeli jedynym, co im pozostało, będzie oczekiwanie na śmierć.
Nagły deszcz, po którym znów wyjrzało chylące się już powoli ku zachodowi słońce, sprawił, że na niebie pojawił się tęczowy most, o którym marzyła nieznajoma. Teraz może przestanie się potykać co krok, gubić drogę. Ze szczytu Donon widać cały świat dookoła, tak mówiła matka. Stamtąd zobaczą, czy ich wioski jeszcze istnieją. Tam, w świątyni zbudowanej niedawno na cześć starych bogów tych gór, będą mogli się schronić.
„Zobaczymy morze czarnej krwi”.
Poczuł na sobie wzrok towarzyszki. Wzrok, w którym rodziło się zrozumienie; wzrok, który przenikał jego myśli.
Odwrócił głowę i ruszył przed siebie. Tym razem on prowadził.
Sigrun nie miała już skrzydeł, a tęczowy most był tak bardzo daleko. Nigdy do niego nie dotrą.
Może zresztą jest już za późno. Przez jedno uderzenie serca widziała myśli idącego przed nią człowieka i dostrzegła tam lęk przed tym, co było ostatecznym zadaniem wojowników jej ojca. On to widział albo przeczuł na polu bitwy. Zobaczył, jak jego świat umiera, dlatego poszedł za nią, nie pytając.
Teraz on został przewodnikiem. Szedł pewnie, a kłujące gałęzie otwierały mu przejście. Głogi, tarniny – ludzie sadzili je dla ludu Sigrun, wierząc, że stawiają w ten sposób bramy między światami. Zapach owoców tych kolczastych krzewów uspokajał myśli, usypiał. Drzewa zamieniały się w czarne kolumny pałacu, z oddali dochodził gwar rozmów, w powietrzu unosiła się woń dziczyzny i słodkiego miodu. Poczucie, że jej świat jest na wyciągnięcie ręki, rosło z każdym krokiem.
Na końcu ścieżki zamajaczyła ogromna budowla z czarnego kamienia. Zachodzące słońce zabarwiło kolumny i mury czerwienią. Głęboko we wnętrzu góry toczyła się walka, słychać było grzmiące kroki olbrzymów. Przez mgnienie oka Sigrun ujrzała języki dymu wydobywające się z ran ziemi otwierających się daleko na równinie, lecz promień słońca, który padł zza drzew na jej twarz, rozgonił tę wizję.
– Stąd widać cały świat – powiedział. – Odpoczniemy tu, nabierzemy sił.
Matka miała rację. Ze szczytu Donon roztaczał się widok na wszystkie doliny. W jednej z nich na błękitno-zielonym kobiercu leżała ludzka postać. Z oddali dochodziło słabnące dudnienie wojennych machin.
Odwrócił wzrok i napotkał spojrzenie towarzyszącej mu dziewczyny.
Tęczowy most zniknął.
Wsparła się o ramię mężczyzny. On jeszcze nie wiedział, że zginął, choć przypomniał to sobie – widziała to w jego myślach. Ujrzała w nich jednak coś więcej: jego świat, tak bardzo różny od tego ludzkiego świata, jaki znała.
Teraz, w tym miejscu starożytnej mocy, w które ją przyprowadził, powróciły jej własne wspomnienia.
Ból, jakby ktoś ją oblał wrzątkiem, palące rany. Zamknęła oczy i przypomniała sobie, że właśnie wtedy ostatni raz widziała tęczowy most, po którym uciekał jej lud. Była zbyt słaba, nie potrafiła pójść za nimi, została… Na jak długo? Nie wiedziała nawet, jak zapytać tego mężczyznę, ile czasu minęło, bo choć zawsze lubiła ludzi, nie umiała jak oni rachować lat.
Pamiętała tylko, że wtedy też się zakochała. W wojowniku, który poległ i którego miała właśnie poprowadzić ku pałacowi Pana Losów, kiedy jej świat zaczął się rozpadać, a wrzące krople paliły pióra na skrzydłach. Nie dała rady wzlecieć do góry, nie z ciężarem ukochanego w ramionach.
Obudziła się, kiedy ten mężczyzna, który siedział teraz obok niej na stopniach nowej starej świątyni, padł od pocisków, jakich nigdy wcześniej nie widziała.
– Jak masz na imię? – zapytała.
Siedział w milczeniu, wpatrzony w dolinę, z której przyszli.
– Nie pamiętam – odpowiedział.
Wiedziała, na co patrzy, ona też widziała leżące wśród błękitnych kwiatów i zielonej trawy ciało. Wyglądał jakby spał. Jak tamten, dziesiątki, setki, a może tysiące lat temu.
– Helgi – szepnęła. – Wróciłeś.
„Wróciłeś, żeby znów umrzeć” – pomyślała z rozpaczą.
Potaknął, uśmiechając się blado.
– Helgi. To dobre imię. A jak brzmi twoje?
Na próżno szukała w pamięci. Jeszcze kiedy wspinali się na ten szczyt, pamiętała, była tego pewna.
– Zapomniałam. – W jej głosie słychać było strach.
Helgi patrzył na jej twarz, nagle znajomą, jakby mieszkała w sąsiedniej wiosce, a może nawet w samej Clairefontaine, jakby widywał ją przy krzakach głogu rosnących w ogrodzie. Nazwa wioski powróciła wraz z innymi wspomnieniami. Pamiętał też, że miał inaczej na imię, ale to było bez znaczenia. Dla niej był Helgim, a mieli teraz tylko siebie na świecie.
– Kiara – powiedział. – Masz na imię Kiara.
Tak nazywała się kiedyś, dawno, może w jej czasach, jego osada. A może jego matka. A może ukochana kobieta.
Słońce schowało się za horyzontem, na niebie pojawiły się gwiazdy, wyglądające jak odbite w ścianach pałacu z błyszczącego czarnego kamienia.
Ciepło rozgrzanych stopni budowli stojącej na szczycie Donon – nie było jej tu, kiedy przychodzili w to miejsce z matką – przywracało nadzieję i życie.
– Może nie całkiem umarliśmy – szepnęła Kiara.
– Nasze światy umarły – odrzekł Helgi. – Ale my żyjemy.
– Odbudujemy je – powiedziała z naciskiem. – Znajdziemy drogę do domu. Pokonamy mrok.
*** ***** *** ***** *** ***** *** INSPIRACJA *** ****** *** ***** *** ****** ***
Arthur Rimbaud (1854-1891)
ŚPIĄCY W DOLINIE
To zielona dolina, w której śpiew strumienia
Niczym szalony trąca łachmany szuwarów
Srebrzyste; którą z dumnych szczytów opromienia
Słońce; to blaskiem światła pieniący się parów.
Młody żołnierz – otwarte usta, goła głowa,
Ramiona zanurzone w barwinków błękity –
Śpi, leżąc w trawie, nad nim obłoków osnowa,
Blady w zielonym łożu, światłością obmytym.
Ze stopami w kosaćcach śpi. Uśmiechu tyle
Co u dziecka chorego; zdrzemnął się na chwilę –
Jest mu zimno, więc ciepłem go, naturo, otul.
Nie drgnie, choć nozdrza jego zapachy owioną;
Śpi w pełnym słońcu, z ręką na piersi złożoną,
W ciszy. Ma dwie czerwone dziury w prawym boku.
(Tłumaczenie własne, publikowane)