Słońce wisiało wysoko nad miastem Daradu, paląc bezlitosnymi promieniami grzbiety krzątających się na placu budowy niewolników. A było ich całe mrowie. Nowy Ziggurat, powstający na życzenie kapłana-sokoła w bezpośrednim sąsiedztwie Zigguratu Hepsy, miał przyćmić wszystko, co do tej pory wybudowano. Monumentalna wieża w marzeniach Igul-sina sięgała samego nieba.
Widoczna z każdego miejsca w Daradu dotychczasowa duma władcy liczyła sobie czterdzieści sześć kroków długości i prawie tyle samo szerokości. Jej cztery pnące się wysoko tarasy sprawiały, że o świątyni mówiono nawet daleko poza murami miasta. Zewnętrzne ściany Zigguratu Hepsy opowiadały swoimi malunkami o początkach świata. Przedstawiały ulepienie człowieka z mułu i trzciny przez boga Gerendurma, pokazywały niebiańskiego posła wskazującego ludziom drogę do Żyznych Krain, upamiętniały także ofiarowanie ognia pierwszemu z władców miasta. Z najwyższego poziomu na Daradu spoglądała królowa wszystkich bogów Hepsa. Kobieta o srebrzystych włosach uwalniała z dłoni gwiazdy, układające się wielkim łukiem ponad jej głową. Srogie spojrzenie czterech par oczu Pani Losu i Przyszłości padało dokładnie na miejsce, w którym powstawał Nowy Ziggurat.
Plac budowy zajął obszar znacznie większy niż stara świątynia. Aby przygotować miejsce na tak kolosalne dzieło, Igul-sin nakazał wyburzenie kilkudziesięciu domów w tej części miasta. Chociaż dopiero co rozpoczęto wykopy pod fundamenty, plac został otoczony już kilkunastoma składowiskami suszonych cegieł oraz drewnianymi rusztowaniami, z których nadzorcy uzbrojeni w miecze i proce mogli uważnie obserwować niewolników.
Jednym z ludzi pracujących na budowie był Eszkur. Mężczyzna przeżył już trzydzieści dwa nisannu, ale znamiona na czole wypalono mu dopiero szesnaście lat temu. Nie umiał czytać klinów, którymi wyryto na Wielkiej Steli prawa nadane przez starych monarchów, lecz doskonale rozumiał dwa znaki szpecące jego oblicze. Pierwszy z nich głosił: rzecz, drugi natomiast: zdrajca bogów. Eszkur pozostawał więc w trudniejszym położeniu niż skazańcy z jednym tylko znamieniem. Z drugiej strony, złodziei oznaczano trzema klinami, a na dodatek ucinano im wszystkie palce. Kto potrzebował niewolników, którzy nie potrafią nawet chwycić łopaty? Zawsze mogło być więc gorzej.
Tylko, że Eszkurowi zawsze mogło być gorzej przestało wystarczać. Zmordowany mężczyzna przerwał na chwilę pracę i oparł się o trzon wbitej w grunt łopaty. Brzegiem czarnej od ziemi dłoni starł pot z czoła i wziął kilka głębokich oddechów. Żar sprawiał, że skóra niewolnika łuszczyła się okrutnie i odchodziła od ciała wielkimi płatami. Wciągane przez spierzchnięte usta powietrze parzyło niemiłosiernie. Eszkur najchętniej spocząłby na ziemi i nie wstawał z niej aż do wieczora, ale sama próba oznaczałaby w najlepszym przypadku kilkanaście batów.
– Ruszaj się, brudny wieprzu! – Uszu Eszkura dobiegł ostry głos.
Niewolnik podniósł głowę i zerknął w stronę źródła poruszenia. Ujrzał, jak wielki strażnik stojący nad jakimś nieszczęśnikiem zamachnął się i wymierzył potężny cios batem. Chłopak, na oko znacznie młodszy od Eszkura, zawył straszliwie i upadł na ziemię.
– Wstawaj, zawszony kundlu! – warknął strażnik. – Do roboty!
Niewolnik spróbował powstać z ziemi, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Z przeciągłym jękiem upadł ponownie, wywołując jeszcze większy gniew nadzorcy. Bicz trzasnął jeszcze raz, a chłopak zaskowytał z bólu. Po jego plecach spłynęła krew.
– Ostrzegam cię ostatni raz, świński wysrywie – wrzasnął strażnik. – Wstaniesz teraz, albo nie wstaniesz już wcale!
– Przestań, wystarczy!
Ostatnie słowa wypowiedział Eszkur, który porzucił łopatę i podszedł do strażnika. Wielki nadzorca spojrzał na mężczyznę z miną, jak gdyby zobaczył ducha.
– Jest nowy, nie widzisz? – zapytał rozzłoszczony niewolnik. – Nigdy nie trzymał łopaty w ręku. Nie nauczy się kopać, jeśli go zabijesz!
– A tobie co do tego, psie? – krzyknął strażnik, zaciskając groźnie palce na swoim bacie.
– Mnie nic. Ale budowniczy może być zły, jeśli w zachodniej części ubędzie rąk do pracy.
Słowa wywarły wrażenie na nadzorcy. Eszkur wiedział, gdzie uderzyć. Dwa razy dziennie plac wizytował jeden z budowniczych Igul-sina, który osobiście sprawdzał stan wykonanych robót. Strażnicy byli panami życia i śmierci niewolników, ale sami odpowiadali przed dostojnikiem. Jeśliby uznał, że danego dnia zrobiono niedostatecznie wiele, mógłby kazać wyrwać im ręce albo wrzucić do dołu ze skorpionami.
– Skoroś taki wyszczekany, postawisz go na nogi i dopilnujesz, żeby wziął się do roboty – wycedził nadzorca. – Jeśli zobaczę, że dół nie jest głębszy, urżnę wam obu jaja.
Eszkur pokiwał tylko głową i pochylił się nad chłopakiem. Z niemałym wysiłkiem dźwignął nieszczęśnika z ziemi, stawiając go na równe nogi. Nowy wyglądał mizernie. Cienie pod oczami przywodziły na myśl trupa, jego wargi zupełnie straciły kolor, a oczy błądziły po okolicy, jak gdyby chłopak nie był do końca przytomny.
– Pozbieraj się do kupy, słyszysz? – szepnął Eszkur. – Inaczej obaj będziemy mieć kłopoty.
Chłopak wyjęczał coś niezrozumiałego. Starszy z niewolników puścił go i upewnił się, czy nowy może ustać na własnych nogach.
– Nie widziałem cię tu wcześniej. Jak masz na imię?
– D-Dumzi – wykrztusił przestraszony młodzieniec, spoglądając nieufnie na swojego wybawiciela.
– Na mnie wołają Eszkur. Słuchaj, zrobimy tak. Wytrzymaj jeszcze jakiś czas, pracuj najlepiej, jak umiesz. Niedługo przyjdzie nadzorca, który rozda nam placki. Ja dostanę dwa, ty nie dostaniesz żadnego. Za lenistwo – powiedział mężczyzna. – Podzielę się z tobą, ale musisz pracować. Jasne?
Blady chłopak, który w blasku słońca wyglądał jak zjawa, pokiwał jedynie głową, gotów zgodzić się chyba na wszystko, co Eszkur mu zaproponuje.
– Będzie dobrze, wytrzymasz do końca dnia. Jeszcze przywykniesz.
Starszy niewolnik klepnął go ostrożnie w kark. Żałując już podjętej pod wpływem impulsu decyzji, Eszkur wrócił do swojej łopaty.
Każdy rodzaj jadła był obecnie na wagę złota. Niewolnik nie chodził nigdy z pełnym żołądkiem, ale susza, gnębiąca Daradu od wielu miesięcy, pogorszyła sprawy jeszcze bardziej. W lepszych czasach Eszkur otrzymywał każdego dnia trzy jęczmienne placki, dwa liście sałaty i cztery owoce, a pod wieczór nawet kilka chochli zupy cebulowej. Teraz te dostatki wydawały się jedynie mglistym wspomnieniem.
Wielu sądziło, że sytuację poprawi kolejne zwycięstwo kapłana-sokoła. Pół roku temu Igul-sin wyruszył na czele niepokonanych dotąd zastępów Daradu pod mury Egalibisy, aby jak zwykle podporządkować swojej woli słabsze miasto. I chociaż odprawiane publicznie wróżby z wnętrzności kozy i lotu ptaków obiecywały wielkie zwycięstwo, zamiar się nie powiódł. Eszkur z satysfakcją obserwował pokonane wojsko, które wracało do domu dwukrotnie mniej liczne niż na początku wyprawy. Mówiło się o tym, że pod murami wrogiego miasta nieprzyjacielska wycieczka porwała jedną z szesnastu żon władcy Daradu. Wymachujący łopatą Eszkur zerknął na chwilę w kierunku Zigguratu Hepsy. Umieszczone na murze budowli wyobrażenie bogini spoglądało srogo na pracujących niewolników czterema parami oczu. Jakaż pani losu i przyszłości mogłaby się tak pomylić? – pomyślał złośliwie mężczyzna. Kiedyś królowa wszystkich bogów wywoływała w nim strach i szacunek, teraz wydawała się śmieszna i nic nieznacząca.
Od czasu powrotu Igul-sina z nieudanej kampanii niewolników zaczęto traktować jeszcze surowiej niż dotychczas. Eszkurowi wytłumaczono, co to oznacza. Chodziło tu o strach, cuchnący, przebrzydły strach, który tkwił w sercu kapłana-sokoła. Niewolników było coraz więcej, ludzi władcy natomiast ubywało. Każdego roku monarcha powoływał do grona strażników chłopców kończących właśnie jedenasty rok życia, teraz jednak Igul-sin postanowił zażądać nawet dzieci ośmioletnich. Krótko mówiąc, kapłan-sokół obawiał się nieposłuszeństwa i buntu.
Dumzi musiał zostać sprzedany w niewolę stosunkowo niedawno, najpewniej za długi. Młody wyglądał na przerażonego, pozbawionego wszelkiej nadziei, niepewnego, czy doczeka końca dnia. Dokładnie tak samo czuł się Eszkur szesnaście lat temu, gdy jego świat runął. Wcześniejsze życie pozostawało już teraz mglistym wspomnieniem. Mężczyzna nie pamiętał nawet, jakim człowiekiem był uprzednio. Pamiętał jedynie, że Igul-sin odebrał mu wszystko: matkę, żonę, dom, wolność, no i oczywiście mistrza Utiego. Dużo czasu zajęło Eszkurowi pogodzenie się z wydarzeniami. Szybciej poszło z nabraniem lęku przed kapłanem-sokołem i jego ludźmi.
Jutro przestanę się bać, obiecał sobie mężczyzna, z wyjątkową zawziętością wbijając łopatę w ziemię.
* * *
Nazajutrz wypadało, jak zawsze co dziesięć dni, święto bogini Hepsy. Tłumy wiernych miały wysłuchiwać modlitw odczytywanych z kamiennych tablic przez kapłanów, a także składać ofiary na bogato zdobionych ołtarzach. Wszyscy ufali, że obdarowanie bogów odsunie od Daradu tragiczną w skutkach suszę, uchroni miasto przed wrogami i zapewni mieszkańcom dostatek. Pod wieczór, jak zwykle, kapłan-sokół miał odczytać przyszłość na najwyższym tarasie zigguratu, ujawniając wyroki Hepsy. W zapewnienia bogini o rychłym końcu problemów miasta i świetlanej przyszłości wierzyło jednak coraz mniej osób.
Święto oznaczało, że wszyscy musieli powstrzymać się od pracy, a nakaz ten dotyczył nawet mieszkańców dzielnicy niewolniczej. Zgromadzeni w brudnej szopie na obrzeżach Daradu ludzie mieli jednak zamiar celebrować zgoła inną uroczystość.
Gruby Tyris dorzucił drwa do paleniska, podtrzymując boski płomień. Eszkur przyglądał się zjawisku z nabożną czcią. Mistrz Uti tłumaczył mu kiedyś, że ogień jest darem od Dobrego Pana Hasitasa, dającym ciepło, światło, nie będącym niczym innym, jak pożytecznym narzędziem w rękach ludzi. Dym natomiast symbolizował obecność Lifisza, był nieczysty, brudny i powodował same szkody, ale ponieważ ulatywał od razu ku górze, nie plugawił świętego ognia.
Wiara Eszkura i jego pobratymców różniła się znacząco od prawd wyznawanych przez większość mieszkańców Daradu. Poddani Igul-sina sądzili, że nad ich losem czuwają Hepsa, Palla, Istafasz i Gerendurm, ale Eszkur wiedział swoje. Starzy bogowie sprawują jedynie pieczę nad bogatymi i dobrze urodzonymi, zwykł mawiać mistrz Uti. Wiedz, chłopcze, że starzy bogowie są mrocznymi demonami, wysłannikami boga Lifisza, będącego półczłowiekiem, półskorpionem. Czynić chcą tylko zło.
Gdy młody Eszkur wysłuchał nauk mistrza po raz pierwszy, nie mógł spać przez cztery noce, drżąc przed Złym Panem i jego jadowitym żądłem. Uti uspokoił go dopiero po kilku dniach. Tłumaczył, że Potwora nie należy obawiać się dosłownie. Świat bowiem budowały dwa elementy – dobro i zło, zaś Lifisz obecny był nie we własnej postaci, tylko we wszystkich parszywych występkach, w okrucieństwie, niesprawiedliwości, pysze i przemocy. Tak będzie aż po kres dni, kiedy to Dobry Pan Hasitas odniesie ostateczne zwycięstwo nad Lifiszem. Wtedy nastanie Dzień Sprawiedliwości.
Dnia Sprawiedliwości mistrzowi Utiemu nie było dane doczekać. Został zabity przez strażników Igul-sina, którzy z ogromną zawziętością tępili wszystkie oznaki innowierstwa i nieposłuszeństwa. Żonę Eszkura rozpruto mieczem na oczach męża, a jego samego kilka dni potem oszpecono dwoma piętnami i oddano w niewolę. Wbijający spojrzenie w ogień i przywołujący wspomnienia mężczyzna nawet nie poczuł, kiedy po jego policzkach popłynęły łzy.
Potajemny obrządek nie zdążył rozpocząć się na dobre. Zanim niewolnicy zaczęli zanosić modlitwy do Hasitasa, do środka wbiegła młoda dziewczyna.
– Strażnicy już wiedzą. Idą tu w wielkiej liczbie – powiedziała przejętym głosem.
Eszkurowi zabiło szybciej serce. Koszmar powracał, ale tym razem mężczyzna był na niego gotowy.
Gruby Tyris skinął tylko głową, co kilkunastu zgromadzonych wiernych odebrało jako znak, by znaleźć schronienie. Chwycili przygotowane wcześniej ostre narzędzia – Eszkurowi przypadły widły – i ukryli się w różnych zakamarkach szopy: za stertami siana, ciężkimi drewnianymi skrzyniami oraz pomiędzy workami ze zbożem. Na widoku pozostali jedynie Tyris i trzech najdzielniejszych niewolników. Dziewka gdzieś zniknęła. Wszyscy zamarli w nerwowym oczekiwaniu.
Eszkur czuł, jak serce łomocze mu w piersi. Każda chwila ciągnęła się w nieskończoność. W końcu do szopy wpadł, zgodnie z ostrzeżeniem dziewki, ponad tuzin strażników uzbrojonych we włócznie i miecze z brązu. Z paskudnym, złowieszczym uśmiechem ich przywódca machnął ręką na resztę, by ustawili się półkolem i odcięli Tyrisowi oraz jego kompanom drogę do wyjścia.
– No proszę, jeszcze wam mało, wy brudne wieprze? – zapytał niemalże z satysfakcją najstarszy rangą siepacz. – Kapłan-sokół dał wam szansę, żebyście dalej wiedli swoje nędzne życie, a wy postanowiliście ponownie obrażać bogów?
– Igul-sin nie jest naszym panem – odwarknął Gruby Tyris. – Nie ma prawa mówić nam, co możemy robić.
– Trochę wdzięczności, bluźnierco. Kąsasz rękę, która cię karmi. Gdzie byś był, gdyby nie twój pan?
– Moim panem jest tylko Hasitas.
Wojownik westchnął jedynie i pokręcił z rozczarowaniem głową, ale równocześnie przejechał dłonią po płaskiej krawędzi swojego ostrza.
– Niewdzięczne ścierwo. Wiesz, co musi teraz nastąpić, prawda? Pójdziecie z nami po dobroci, czy mamy wam pomóc?
Eszkur wyjrzał ostrożnie zza sterty siana. Jeden ze strażników był bardzo blisko, ledwie kilka kroków od niego – w sam raz, aby go dopaść i przebić widłami. Niewolnik schował się i wstrzymał oddech. Próbował opanować gonitwę myśli. Mało brakowało, a serce wyskoczyłoby mu z piersi.
– Będziecie musieli zaciągnąć nas do kapłana-sokoła. Sami nie pójdziemy – ostrzegł Tyris, ustawiając się w pozycji bojowej i trzymając przed sobą łopatę. Kilku żołnierzy wybuchnęło na ten widok gromkim śmiechem.
– Dobry żart – skwitował bez cienia wesołości dowódca. – Chłopcy, wiecie, co macie robić.
– Nastanie w końcu Dzień Sprawiedliwości! – zakrzyknął Gruby Tyris na tyle głośno, aby wszyscy w szopie mogli go usłyszeć.
To był sygnał. Eszkur ścisnął swoją nędzną broń. Wybiegł zza siana i pognał w stronę strażnika. Zapomniał o strachu. Doskoczył do ofiary i pchnął widłami. Narzędzie wbiło się głęboko w plecy wojownika. Żołnierz krzyknął rozdzierająco z bólu i upadł na ziemię, wypuszczając miecz z dłoni. Eszkur bez zastanowienia pochwycił broń.
Zapanował nieopisany chaos. Niewolnicy wypadli ze wszystkich stron, uderzając żołnierzy czym popadnie. Uzbrojony w łopatę Gruby Tyris runął na dwójkę nieprzyjaciół. Zaskoczeni siepacze, którzy zawierzyli fałszywej informacji o tym, że innowierców będzie mniej, zbili się w ciasną grupę na środku szopy, wystawiając broń. Pewien niewolnik spróbował zaszarżować i rozbić szyk. Włócznia któregoś z podwładnych Igul-sina przebiła go na wylot, rozbryzgując naokoło krew.
Po chwili strażnicy otrząsnęli się z szoku i zaatakowali. Dowódca krzyczał jakieś rozkazy. Kolejny z wyznawców Hasitasa, cięty ostrzem, poleciał do tyłu z przerażającym wrzaskiem. Eszkur przestał rejestrować wydarzenia. W ostatniej chwili uniknął potężnego pchnięcia innego spośród żołnierzy. Z gniewnym okrzykiem, w odwecie potrzaskał drzewce uderzeniem miecza.
To, co działo się we wnętrzu szopy, zaczynało przypominać krwawą jatkę. Eszkur potykał się o leżące na ziemi ciała. Jedni i drudzy wrzeszczeli coś, ale sens słów nie docierał do jego umysłu. Wymachiwał po prostu spiżowym mieczem. Próbował trafić. Nie zauważył nawet, że buntownicy zabili dwóch strażników, ale sukces ten okupili utratą pięciu towarzyszy. Na zwycięstwo nie było szans.
Któryś z niewolników pobiegł w stronę paleniska. Zaczął rozjarzać przygotowane wcześniej pochodnie i ciskać je, gdzie popadnie: na sterty siana, pomiędzy worki ze zbożem i pod nogi siepaczy. Ogień szybko ogarniał szopę.
Strażnicy nie mogli wiedzieć, że ze stodoły jest drugie wyjście, starannie zasłonięte wcześniej przez niewolników drewnianymi skrzyniami wypełnionymi świńską paszą. Towarzysze Eszkura poczęli cofać się w tym kierunku, pośród trzasku coraz wyższych płomieni. Minęło kilka chwil, zanim dowódca ludzi Igul-sina pojął.
– Chcą uciec! – wykrzyknął. – Z drugiej strony, okrążyć szopę!
Ale nie było już żadnej drugiej strony. Drzwi, którymi wojownicy tu weszli, zabarykadowano od zewnątrz. Eszkur ujrzał zaskoczonych strażników. Wybuchnął głośnym śmiechem.
Jeden po drugim, niewolnicy uciekali z szopy, a pozostali formowali coraz ciaśniejszy kordon między skrzyniami a ścianą stodoły. Walczący ślizgali się na krwi. Płomienie sięgały już strzechy, rozbryzgując pomarańczowe iskry i wydzielając kłęby czarnego dymu. Strażnicy próbowali przebić się do jedynego pozostałego wyjścia. Bezskutecznie.
Eszkur zapomniał o całym świecie. Nacierał na nieprzyjaciół w ogromnym gniewie, uskakiwał przed ich ciosami, krzyczał i bluzgał. Zdało mu się, że kogoś trafił. Mężczyzna nie zauważył nawet, że został jednym z ostatnich niewolników w szopie.
– Uciekaj stąd, póki czas! – zawołał Gruby Tyris, przekrzykując trzask płomieni. Najodważniejszy spośród niewolników zdobył w jakiś sposób włócznię. Wraz z dwoma innymi mężczyznami własnym ciałem osłaniał drogę do wyjścia.
Te słowa oprzytomniły Eszkura. Puścił się biegiem w stronę wyjścia dokładnie w momencie, kiedy jedna z płonących u góry belek pękła z trzaskiem i runęła na ziemię. Żar i gęsty dym na moment oślepiły wszystkich walczących.
– Zamykaj te drzwi! – krzyknął Tyris rozpaczliwym głosem.
Była to część planu, ale serce Eszkura i tak pękło na dwoje, gdy opuściwszy ogarniętą ogniem szopę zablokował wyjście. Kiedy inni zaczęli podsuwać pod drzwi ciężkie belki i beczułki, mężczyzna myślał tylko o pozostawionej w środku trójce kompanów. Miał nadzieję, że ludzie Igul-sina pozbawią ich życia, nim wszyscy zginą od ognia.
Krzyki wydobywały się z wnętrza budynku, ale rozbrzmiewały także na zewnątrz. Dookoła stodoły stali przypadkowi gapie, wolni i niewolni, zwabieni hałasem i smrodem spalenizny.
– Co robicie? – zakrzyknął ktoś. – Strażnicy nas wszystkich pozabijają!
– Natychmiast przestańcie! – wołała jakaś kobieta. – Igul-sin się o tym dowie!
Ale buntownicy nie słuchali. Eszkur zauważył, że siepacze zaczynają forsować prowizoryczną barykadę, usiłując ratować życie. Potężne uderzenia następowały raz po raz. Gdy mężczyzna uzmysłowił sobie, jak niewiele brakuje, żeby cała zasadzka spełzła na niczym, podbiegł do drzwi i naparł na nie z zewnętrznej strony. Dołączyło do niego z okrzykiem dwóch towarzyszy.
– Pomóżcie nam! – wykrzyknął mężczyzna do ludzi obserwujących całą scenę.
Twarze gapiów wyrażały w większości lęk, szok, a czasem nawet gniew. Wzrok Eszkura, wzmacniającego barykadę własnymi plecami, spoczął na niewolniku pobitym dzień wcześniej na placu budowy. Dumzi śledził rozwój wydarzeń z przestrachem, na jego obliczu malowała się niepewność, ale po chwili coś w nim pękło. Młody ruszył, aby pomóc buntownikom. Podążyło za nim jeszcze dwóch innych niewolnych mężczyzn.
Siepacze dobijali się do drzwi coraz rozpaczliwiej, podczas gdy szopa płonęła w najlepsze. Ogień ogarnął całą strzechę, wydzielając kłęby czarnego, gryzącego dymu. Eszkur pojął, że to koniec. Ludzie Igul-sina nie mieli już żadnych szans na ucieczkę. Rozgrzane do czerwoności drzwi parzyły ciało mężczyzny, pobrudzone sadzą i upstrzone drzazgami, ale napór z wewnątrz stopniowo zanikał. Wściekłe krzyki ze środka powoli przechodziły w dramatyczny, błagający o litość skowyt. Strażnicy płonęli żywcem.
Eszkura ogarnęła euforia. Aż do tej chwili niewolnik nie wierzył w szanse planowanej zasadzki, ale dotarło do niego z całą mocą, że naprawdę się udało. Zamknęliśmy kilkanaście gadów w pułapce bez wyjścia, pomyślał. Płoną od świętego ognia. Dziękując Hasitasowi, nie zważając na poranione i poparzone ciało, odstąpił od drzwi i uniósł zdobyczny, spiżowy miecz, tak by wszyscy mogli go zobaczyć. Ze zgromadzonego tłumu dobiegły pojedyncze wiwaty, mieszające się z odgłosami agonii wewnątrz stodoły. Ocaleni ze środka buntownicy krzyknęli triumfalnie.
Nie było jednak czasu świętować. Jeśli się wam powiedzie, ruszajcie w stronę Placu Bogini, powiedział wiele dni temu Aszura objaśniający buntownikom przygotowany przez siebie plan. Eszkura otoczyło siedmiu inicjatorów zasadzki, a także pięciu rozradowanych mężczyzn z tłumu. Wśród nich znalazł się oczywiście Dumzi.
– Dzisiaj walczymy o wolność! – zawołał Eszkur zachrypniętym z wysiłku głosem. – Dzisiaj sami wywalczymy sobie Dzień Sprawiedliwości! Na Plac Bogini!
I pobiegli, zostawiając w tyle ogarnięty pożogą budynek. Gnali, jak gdyby zależało od tego ich życie. Z innych części dzielnicy niewolniczej dobiegały ich rozpaczliwe okrzyki, w wielu miejscach dało się dostrzec wystrzeliwujące wysoko w górę płomienie. Znaczyło to, że bunt wybuchał także w innych częściach Daradu. Aszura wiedział, co robi.
Rebelianci pędzili uliczkami, śledzeni przez zdezorientowanych gapiów wylegających z domów. Gdy powstańcy znaleźli się w połowie drogi, w okolicach jednej z miejskich strażnic, dostrzegli pięciu żołnierzy, tak samo zbitych z tropu, jak duża część mieszkańców miasta.
– Zabić ich! Zarżnąć! – krzyczał Eszkur ile sił w piersiach.
Grupa runęła na żołnierzy Igul-sina ze straszliwym rykiem. Zbliżając się do przeciwników Eszkur spostrzegł, że jeden z nich ma w najlepszym przypadku dziesięć lat. Przestraszony, drobny i chudy chłopiec uniósł miecz tak wysoko, jak zdołał, ale było już za późno. Ostrze dzierżone przez znacznie silniejszego mężczyznę rozłupało młodzikowi czaszkę. Żołnierz runął pod wpływem uderzenia na ziemię, a z jego głowy zaczęła wypływać różowawa, mieszająca się z krwią maź.
* * *
By wywołać pożar, który strawi cały las, wystarczy czasem niewielka iskra. Przekonali się o tym na własnej skórze mieszkańcy Daradu. Późnym popołudniem większość miasta płonęła.
Bunt wybuchł w kilku pomniejszych zasadzkach przygotowanych przez prawie setkę niewolników wyznających boga Hasitiasa. Przewodził im niejaki Aszura, którego poleceń słuchali wszyscy powstańcy. Żołnierze Igul-sina natomiast, zaskoczeni rozruchami na niespotykaną do tej pory skalę, nie potrafili skutecznie przeciwdziałać wypadkom. Zanim patrole zdołały dotrzeć w jedno miejsce, kolejne ognisko oporu wybuchało gdzieś indziej. Wydawało się to trudne do wyobrażenia, ale strażnicy ginęli. Z rąk tych, których nazywali brudnymi psami.
Gdy reszta niewolników zorientowała się, że ludzi kapłana-sokoła można pokonać, wielu dołączało do powstania. Każdy miał własny powód. Do buntowników garnęli się inni wyznawcy Hasitasa, część chwyciła za broń z powodu głodu i niedoli, jeszcze inni dlatego, że bali się, co może oznaczać zwycięstwo Igul-sina. Ostatecznie w buncie wzięła udział trzecia część niewolniczej populacji Daradu, czyli kilka tysięcy osób.
Na początku ginęli i jedni, i drudzy. Strażnicy próbowali opanować sytuację, rozbijając poszczególne grupy buntowników, ale pojawiało się ich zbyt wiele. Siły lojalistów były natomiast przetrzebione po niedawnym oblężeniu Egalibisy. Powstańcy zdołali opanować Bramę Gerendurma oraz targowisko, ale włócznicy kapłana-sokoła wypchnęli ich z dzielnicy świątynnej i utrzymali położony na drodze do Zigguratu Hepsy Dom Uzdrowicieli. Ciężkie walki miały miejsce w okolicy Pałacu Sprawiedliwości – z początku wydawało się, że buntownicy opanują budynek, ale w kluczowym momencie wkroczyli Synowie Hepsy, najbardziej zaprawieni w bojach żołnierze Igul-sina. Obie strony poniosły ogromne straty, pozostawiając na polu bitwy dziesiątki poległych. Sytuacja uległa zmianie dopiero wówczas, gdy niewolnicy zdobyli zbrojownię. Budynku bronił zaciekle oddział procarzy, ale musiał ulec naporowi zdeterminowanego tłumu pod wodzą samego Aszury.
Eszkur nie miał wątpliwości, że oto nastał obiecany przez mistrza Utiego Dzień Sprawiedliwości. Buntownicy oczyszczali miasto ogniem i mieczem, walcząc o swoją wolność i lepszy los. Święty płomień pochłonął znienawidzony Dom Budowniczych, kilka pałacyków możnych, a nawet siedzibę jednej z żon Igul-sina. Po opanowaniu głównej ulicy w mieście przez buntowników, lojaliści kapłana-sokoła bronili się coraz bardziej rozpaczliwie w odosobnionych punktach. Niektórzy żołnierze zaczęli składać broń. Hasitas w swojej niezmierzonej łaskawości deptał za pomocą służących jego sprawie powstańców stary porządek, aby następnie powołać nowy. Nic nie miało już wyglądać tak samo.
Tego dnia Eszkur był świadkiem wielu okrutnych scen. Widział, jak nieznani mu ludzie wyciągali za włosy jakąś możną, po czym jeden po drugim gwałcili ją bez śladu litości. Krótko po południu mężczyzna zobaczył, że w okolicach Domu Uczonych grupa uzbrojonych bandziorów rozpruwa płaczącym dzieciom brzuchy pozwalając, by wnętrzności wylały się z nich na oczach krzyczącej w obłąkańczy sposób matki. Gdzie indziej buntownicy zmasakrowali lojalnych Igul-sinowi żołnierzy, po czym oddawali mocz na ich ciała. Bestialstwo, jakie rozgrywało się na ulicach Daradu, nie mierziło Eszkura. Wiedział bowiem, że ci ludzie zasłużyli sobie na taki właśnie los. Wszystkie okrucieństwa, każdy jeden bat i każdy jeden dzień, w trakcie którego on sam zwijał się z głodu, wracały ze zdwojoną siłą do odpowiedzialnych za niesprawiedliwość. Eszkur walczył i krzyczał. Wyrzucał z siebie całą furię, nagromadzone przez lata pokłady gniewu, rozpaczy i beznadziei. Wszelkie współczucie znikało z serca mężczyzny, gdy myślał o zamordowanej przed laty żonie. Nie pragnął pomóc niewinnym ofiarom buntu, podobnie jak nikt nie chciał wstawić się za mistrzem Utim.
– Igul-sin ucieka! – zawołał w końcu ktoś radosnym głosem. – Kapłan-sokół ucieka z miasta! Widziałem rydwan mknący w stronę bramy!
Tłum oszalał z uciechy. Mężczyźni i kobiety piali radośnie, bo oto sprawca wszystkich ich nieszczęść opuszczał miasto jak szczur, przerażony i pokonany. Eszkur, którego skórę pokrywała zaschnięta warstwa krwi, sadzy i ziemi, zapłakał szczerze. Widział tę scenę w wielu snach, lecz nigdy nie podejrzewał, że może się ona ziścić.
Ucieczka Igul-sina oznaczała, że nie było już z kim walczyć. Miasto płonęło, wszędzie dookoła tańczył ogień, wypluwając z trzaskiem pomarańczowe iskry, wiele ulic nasiąkło przelaną krwią. Gęsty dym, który przysłaniał zachodzące powoli słońce, drapał niemiłosiernie w gardło. Gdy Eszkur dojrzał, że ludzie idą wielkim strumieniem w stronę Zigguratu Hepsy, po prostu bezwiednie do nich dołączył. Nie bardzo widział zaszklonymi oczami, gdzie stawia stopy, ale pozwolił, by poniosła go rozradowana tłuszcza.
– Hej, zaczekaj! – zakrzyknął ktoś z tyłu i klepnął mężczyznę w ramię.
Eszkur odwrócił się i ujrzał Dumziego. Niewolnik w niczym nie przypominał osoby poznanej na placu budowy Nowego Zigguratu. Mimo paskudnych rozcięć znaczących jego nagą pierś i ramię, chłopak był dumny i wyprostowany. Oczy przypominały jedynie żarzące się punkciki pośród zaschniętych na twarzy skrzepów krwi, ale Eszkur dojrzał w nich coś, czego nie było wczoraj: życie i nadzieję.
– Dziękuję – powiedział młodzieniec. – Dziękuję, że dałeś mi siłę i odwagę. Zawsze już będę twoim dłużnikiem.
– Nie będziesz – odparł Eszkur. – Sam podjąłeś decyzję, żeby walczyć z Igul-sinem.
Przez twarz Dumziego przemknął ledwie zauważalny cień.
– Ja… ja muszę ci coś wyznać.
– Co takiego?
Odpowiedzi na to pytanie Eszkur jednak nie uzyskał. Pomiędzy mężczyzn wepchnęli się jacyś rozradowani powstańcy, głośno wykrzykujący sprośne hasła przeciw kapłanowi-sokołowi. Tłum poniósł rozmówców w innych kierunkach.
Zwycięscy buntownicy dotarli w końcu przed ziggurat. Wielka piramida ze swoimi czterema tarasami, wysoka, dumna i widoczna z każdego punktu miasta, tego dnia zdawała się o wiele mniej majestatyczna. Bezsilna bogini Hepsa, której oblicze przedstawiono na glazurowanych cegłach zigguratu, spoglądała na setki przybywających niewolników, nie mogąc nic zrobić. Nie przepowiedziałaś Igul-sinowi, co ma nastąpić. A może po prostu nigdy nie potrafiłaś niczego przepowiedzieć, pomyślał z satysfakcją Eszkur. Gdy mężczyzna przechodził obok Wielkiej Steli, na której wyryto prawa Daradu, zobaczył, jak inni niewolnicy opluwają monument. Niektórzy nawet wyciągali członki na wierzch i oblewali głaz strumieniem moczu, ku uciesze pozostałych gapiów.
Na przygotowane pospiesznie z kilku desek i kamieni podwyższenie wystąpił sam Aszura. Niewolnik z dwoma piętnami na czole, o wzroku jastrzębia i budowie niedźwiedzia omiótł tłum natchnionym spojrzeniem. Przywódca buntu uniósł ręce i krzyknął donośnie. Na placu zapadła kompletna cisza.
– Wygraliśmy! – zagrzmiał Aszura. – Dzisiaj wywalczyliśmy sobie nową, lepszą przyszłość. Zmagaliśmy się z podłymi gadami Igul-sina z różnych przyczyn, ale połączyła nas nienawiść do człowieka, który rządził miastem tak wiele lat. Chciał, żeby nazywać go sokołem, ale my wiemy, że był tylko tchórzliwym, żałosnym szczurem!
– Tchórz, tchórz! Szczur! – zaczął wydzierać się Eszkur, a towarzyszyło mu co najmniej kilkaset innych głosów.
– Igul-sin gnębił nas na wiele sposobów. Mówił nam, w co mamy wierzyć, ile wolno nam zjeść, kazał pracować do upadłego, wznosząc kolejne ze swoich bogatych, wspaniałych budowli! Czuł się naszym panem, ale nie rozumiał, że tak naprawdę to my dajemy mu siłę! Siedział na naszych barkach tyle lat, lecz w końcu go z siebie zrzuciliśmy!
W tamtym momencie przywódca powstania wydał się Eszkurowi samym bogiem Hasitasem. Promienie zachodzącego słońca padały na oblicze mężczyzny, dodając mu nieziemskiego blasku, a wspaniały głos trafiał w głąb duszy. To właśnie z inspiracji Aszury wybuchł bunt, to właśnie ten człowiek przez wiele tygodni namawiał niewolników, by nabrali odwagi i podnieśli rękę na ciemiężycieli. Jeśli nawet nie był bogiem, bez wątpienia zrobił to z natchnienia Hasitasa. Eszkur przyglądał się przemawiającemu Aszurze z nabożną czcią, skwapliwie wyłapując każde pojedyncze słowo oraz gest.
– Widzicie budynek za moimi plecami? – Aszura wycelował oskarżycielsko palec w Ziggurat Hepsy. – Całe zgromadzone w nim bogactwo, wszystko to, czym Igul-sin nie chciał się z nami podzielić, jest teraz nasze. Wypchajcie sobie kieszenie, bracia, odbierzcie nagrodę za wszystkie lata nieszczęścia!
Tłum z okrzykiem euforii ruszył w stronę schodów piramidy. Niewolnicy prześcigali się, pokonując kamienne stopnie i potrącając siebie wzajemnie. Część z nich zajęła tarasy, jednak Eszkur biegł z pozostałymi na najwyższy poziom, gdzie można było znaleźć salę świątynną. Żaden z niewolników nie miał tam do tej pory wstępu.
Gdy tłuszcza dotarła na samą górę, oczom zwycięzców ukazała się rozległa, pogrążona w półmroku komnata. Eszkur mimo woli wydobył z gardzieli westchnienie zachwytu. Na samym środku pomieszczenia był olbrzymi stół, wykonany, tak jak mówili, ze szczerego złota. Siedzieli przy nim dawni królowie – zasuszone, obrzydliwe mumie, wyprowadzane stąd kilka razy do roku przy okazji najważniejszych świąt w plugawych procesjach Igul-sina. Strop sali podtrzymywało kilka kamiennych kolumn, a wzdłuż ścian komnaty ustawiono najróżniejsze ceremonialne przedmioty: ceramiczne, ozdobione malunkami naczynia, wysadzane klejnotami insygnia oraz wspaniałe tkaniny. No i złoto. Wielkie kupy błyszczących monet zrobiły na wbiegających niewolnikach takie wrażenie, że większość z nich zatrzymała się na kilka chwil, oszołomiona niespotykanym bogactwem. Moment konsternacji nie trwał jednak długo. Niektórzy spośród buntowników rzucili się z szaleństwem w oczach ku górom złota, pragnąć uszczknąć jak najwięcej dla siebie. Inni zaczęli rozbijać malowane garnki i amfory, piejąc przy tym jak zwierzęta. Ktoś wywrócił kopniakiem jedno z krzeseł przy złotym stole, a zasiadająca tam mumia upadła na podłogę, wzbijając w kłęby kurzu. Eszkur próbował dotrzeć do złota jak wielu innych, ale w środku zrobiło się tak gęsto, że nie mógł postawić ani kroku.
Plądrujący salę świątynną niewolnicy nawet nie zauważyli, że do pomieszczenia nie wiadomo skąd zaczął napływać dym. Z początku ledwie wyczuwalny ziołowy zapach gęstniał w komnacie powoli, ale nieubłaganie. Próbujący utorować sobie drogę do bogactw Igul-sina Eszkur zakaszlał, a chwilę potem zrobiło to kilku innych mężczyzn. Wszyscy opamiętali się dopiero wtedy, gdy salę świątynną spowiły gęste kłęby. W konsternacji, próbując utrzymać w kieszeniach wysypujące się monety, wielu buntowników usiłowało odnaleźć źródło tajemniczego zjawiska.
– To kapłańskie zioła! – krzyknął ktoś z drugiego końca sali.
Eszkurowi zakręciło się w głowie. Jego ciało zaczęło być o wiele cięższe niż zazwyczaj, a sala świątynna migotała różnymi kolorami, których mężczyzna nawet nie potrafił opisać. Jego dłoń spoczęła na stojącym obok przypadkowym wojowniku, który miał problemy z utrzymaniem równowagi. Niewolnicy popatrzyli po sobie z wyrazem konsternacji na twarzy.
– Głupcy, po stokroć głupcy! – zarechotał jakiś przerażający głos. – Nie można wygrać z prawdziwymi bogami.
Eszkur mógłby przysiąc, że słowa wypowiedziała jedna z mumii siedzących przy złotym stole. Spojrzał w tamtym kierunku i ujrzał, jak nieżyjący od dziesiątek lat władca podnosi się z krzesła. Mężczyzna wydał z siebie okrzyk przerażenia.
W komnacie wybuchła panika. Tak samo gwałtownie, jak niewolnicy wpadli do pomieszczenia, teraz usiłowali się z niego wydostać. Ludzka masa ruszyła w stronę wyjścia, ale było ono zablokowane. Eszkur, potykając się o własne nogi i czując, jak coś naciska na jego klatkę piersiową, zobaczył stojących w otworze żołnierzy Igul-sina. Mieli ze sobą wielkie tarcze oraz długie włócznie. Ich przyozdobione złotymi piórami nakrycia głowy mówiły tylko jedno – byli to Synowie Hepsy. Tłum próbował naprzeć, ale siepacze na komendę odepchnęli ich od siebie, uśmiercając kilku spośród buntowników. Ze szczelin pomiędzy tarczami w stronę tłuszczy pomknęły strzały i rozgrzane kamienie. Salę świątynną wypełniły rozdzierające okrzyki bólu i bluzgi.
To pułapka, dotarło do przyćmionego umysłu Eszkura. Robią to samo, co my w szopie. Tylko skuteczniej. Zanim zdążył przyjść mu do głowy jakikolwiek rozsądny pomysł, popychany przez innych spanikowanych niewolników mężczyzna ujrzał kątem oka jakąś dziwną postać w rogu sali. Nie można było dostrzec jej oblicza, ale bez wątpienia trzymała wielki, wiklinowy kosz. Przez chwilę wydawało się, że postać patrzy wprost na Eszkura. Zaraz potem przewróciła kosz i zniknęła w mroku.
Dziesiątki czerwonych, wielkich jak dłoń rosłego mężczyzny skorpionów opanowały salę w nieprawdopodobnym tempie. Uwięzieni niewolnicy zaczęli krzyczeć jak nigdy wcześniej i tratować się wzajemnie. Ktoś potrącił Eszkura, który upadł i uderzył w coś głową. Szczątki rozbitego wcześniej ceramicznego naczynia wbiły się w jego ciało. Mężczyznę zalała fala bólu.
Czerwone skorpiony, wysłane chyba przez samego Złego Pana Lifisza, kąsały wszystkich, których zdołały dopaść. Nie było bowiem na świecie bardziej agresywnych, nienawistnych stworzeń. Pokąsani buntownicy wrzeszczeli wniebogłosy, gdy jad docierał do wszystkich mięśni i kości. Okrutna śmierć przychodziła powoli, lecz nieubłaganie.
Chwilę przed wydaniem ostatniego tchnienia, mimo nieopisanego bólu i poczucia klęski, Eszkur poczuł spokój. Umierał, to prawda, ale przynajmniej nie był już tylko rzeczą.
* * *
Rok po tych wydarzeniach chudy, bezwłosy, ubrany w czerwoną tunikę mężczyzna obserwował z tarasu powstający Nowy Ziggurat. Miało minąć jeszcze dużo czasu, nim budowla osiągnie pożądaną wysokość, ale widok wyrastającego z ziemi pierwszego tarasu i tak cieszył oko. Budowniczowie donosili, że prace idą nadzwyczaj sprawnie.
Jeszcze niedawno los dzieła życia Igul-sina wydawał się niepewny. Wiele problemów dręczyło Daradu. Za sprawą światłych rządów kapłana-sokoła przybywali tu licznie mieszkańcy wszystkich stron Żyznych Krain: wieśniacy, ludność podporządkowanych państewek, zakładnicy i brańcy. Wolnych sprowadzała nadzieja na lepsze życie w cieniu Zigguratu Hepsy. Szybki rozrost miasta sprawił jednak, że dla ponad pięćdziesięciu tysięcy żyjących tu ludzi przestało wystarczać żywności. Susza spotęgowała ten problem, zaś fatalna klęska pod Egalibisą nadszarpnęła autorytet kapłana-sokoła. Wielu odwracało się od starych bogów, szukając wparcia w bluźnierczych kultach i nieprawdziwych wierzeniach. Igul-sin nie miał żadnych złudzeń co do ludzkiej natury – poddani trwali przy władcy tak długo, jak było dobrze. Niewiele wystarczyło, by zwrócili się przeciw niemu. Kaplan-sokół czuł w kościach, że wiszące w powietrzu napięcie musi znaleźć jakiejś ujście.
O powstaniu Aszury nie podszepnął mu ani instynkt, ani bogini Hepsa za pośrednictwem wnętrzności kozy. Prawda okazała się o wiele bardziej prozaiczna. Igul-sin uzyskał informację od donosiciela imieniem Dumzi na kilka dni przed wybuchem buntu. Sprzedajny niewolnik liczył na wdzięczność wielkiego kapłana-sokoła. Ten zaś udał, że nie przejmują go straszne wieści. Łaska, jaką okazał informatorowi, była wielka. Nie polecił go wychłostać.
W sprawach takich jak ta nie należało polegać na bogach i pozostawiać rzeczy losowi, zaś władca zaliczał się do grona ludzi rozważnych. Zaplanował wszystko, jak należy. Wystarczyło jedynie w odpowiednim momencie ukryć najbardziej doborowe oddziały na czele z Synami Hepsy poza murami miasta oraz w licznych tunelach zigguratu, wydrążonych jeszcze przez dziada władcy, a potem czekać na wzburzoną falę. Po ucięciu powstaniu łba, wierne wojska musiały już tylko wyłapać rozproszone grupy bandytów w mieście.
Z niezadowoleniem ludu było jak z wylewem rzeki: wydarzenie przynosiło ogromne szkody, ale tak jak życiodajna woda nasączała grunty, pozwalając na zasiew zbóż i jeszcze większe plony w przyszłości, tak i z buntu rozważny monarcha powinien osiągnąć korzyści. Poddani Igul-sina służyli zatem jego sprawie nawet wówczas, gdy podnosili nań rękę. W wyniku powstania śmierć poniosło wiele tysięcy osób, co skutecznie rozwiązało problem przeludnienia, a winą obarczono wyznawców Hasitasa, od których wszystko się zaczęło. Mieszkańcy Daradu na długie lata mieli zapamiętać, kto sprowadził na nich przemoc, gwałt i płomienie pochłaniające dobytek wielu z nich. Aby podtrzymać negatywne uczucia względem bluźnierców, kapłan-sokół wymierzał sprawiedliwość przez wiele długich tygodni. Pojmani bandyci byli mordowani publicznie jeden po drugim: w dołach ze skorpionami, przybijani do drewnianych pali, skazywani na śmierć z głodu i pragnienia.
Koszty planu monarchy inni uznaliby za ogromne, ale sam Igul-sin nie dbał o to. Wiedział, że domy można odbudować, zbuntowanych władców przywołać ponownie do porządku, a zaufanie ludzi odzyskać. Chwilowe niedogodności są niczym w porównaniu do potrzeby obrony mądrych rządów, pomyślał władca.
Kapłan-sokół pielęgnował kult Hepsy, ale w głębi ducha nie był człowiekiem bardzo religijnym. Nie dbał o to, w co wierzą ludzie, dopóki ich prawdy nie stały w sprzeczności z jego władzą. Mogliby nawet wierzyć w kociołek z zupą cebulową. Ponieważ jednak wyznawcy Hasitasa uderzyli w sam fundament potęgi Igul-sina, musieli ponieść konsekwencje. Na wspomnienie zwycięstwa, władca przywołał na twarz uśmiech – a nie działo się to często. Zwłaszcza przypadł mu do gustu pomysł ze skorpionami. Czy ich Zły Pan Lifisz nie był kojarzony właśnie z tymi zwierzętami?
Zachwycony poetyckością swojej wygranej, kapłan-sokół zerknął w stronę zachodzącego słońca. Zwyczaj nakazywał, by nazywać zigguraty imionami bogów, ale monarcha postanowił ochrzcić wznoszoną budowlę inaczej.
Ziggurat Igul-sina. Tak, to brzmiało godnie i dumnie.