Kiedy zamawiasz coś z Chin, musisz się liczyć z długim czasem oczekiwania na przesyłkę. Tak było i tym razem. Biegłam na pocztę, próbując przypomnieć sobie, co zamówiłam. Naklejki z pieskami? Nie, to było w zeszłym miesiącu. Luźną koszulkę w kropki? Tej chyba ostatecznie nawet nie kupiłam. Zdążyłam do okienka tuż przed zamknięciem urzędu, przyjmując na siebie nienawistne spojrzenie pani z obsługi. Odebrałam niewielką paczką i wolniejszym już krokiem wracałam do domu. Kształt przesyłki czy chińskie znaczki na etykiecie niewiele mi mówiły o zawartości.
W Żabce na parterze kupiłam jeszcze białe wino, po czym stukając obcasami wdrapałam się po schodach na drugie piętro, ignorując windę. Trochę dodatkowego wysiłku nie zaszkodzi, choć moje napięte łydki chyba były innego zdania. Otworzyłam drzwi do mieszkania, zdjęte buty wylądowały niemal natychmiast pod kanapą, a paczuszka na jej miękkim obiciu. Kieliszek już puszczał do mnie kryształowe oczko zza witryny kredensu. Wyjęłam go, obficie zalałam winem po czym wrzuciłam kilka kostek lodu z zamrażalnika. Z trunkiem w ręku zabrałam się za rozbebeszanie kartonika.
W środku była lampa. Faktycznie kilka tygodni temu zamówiłam ją, jednak to, co ukazało się moim oczom, drastycznie różniło się od internetowej oferty. Pamiętam, że zdjęcia przedstawiały aluminiowe cacko z ledową żarówką, a dotarł do mnie jakiś zardzewiały staroć, w którym coś chlupało, a z klosza wystawał knot. Knot, kurwa!
Odłożyłam przedmiot trzęsącymi się dłońmi. Nie wiedzieć kiedy wino zniknęło, więc poszłam po dolewkę. Wróciłam z pełnym kieliszkiem, nieco uspokojona. Zaraz napiszę do sprzedawcy i pewnie wszystko się wyjaśni. Zresztą nie ma się co denerwować za tę parę złotych.
Wzięłam raz jeszcze lampę do ręki, z boku widniał ledwo widoczny napis, przetarłam go chusteczką i odczytałam: Genies Inc. Z klosza uniosła się niewielka chmura kurzu od tego pocierania.
– A żebym rok nie ruchała – powiedziałam na głos. – Cóż to za obrzydlistwo!
***
Człowiek myśli, że już nic go nie zdziwi. Żyje sobie już te kilkadziesiąt lat na świecie, ma wykształcenie, otacza się techniką, chodzi do teatru, nie ogląda TVP. I nagle: jebs! Pandemia jakiegoś w dupę kopanego wirusa.
Moje życie towarzyskie legło w gruzach. Jeszcze do niedawna wystarczyło pokazać łydkę czy ramię, o dekolcie nie wspominając, a już tłumy absztyfikantów wyśpiewywało pod Żabką bełkotliwe serenady. A teraz? Wszyscy się izolują, bary i dyskoteki pozamykane, nawet do pracy nie można przyjść, bo rekomendacja Działu Bezpieczeństwa jest taka, żeby zostać w domu. Również szkolenia i imprezy firmowe odwołane. Wszystkie oprócz tego jednego, ostatniego w kalendarzu wydarzenia.
Ponieważ nasza firma w ostatnim okresie próbowała walczyć z opinią bezwładnego molocha, kolosa na glinianych nogach, zafundowali nam szkolenie z technik zwinnych. W tej całej zwinności (z angielskiego agile), jak ja to rozumiem, w dużym skrócie chodzi o to, żeby więcej się spotykać i więcej gadać, zamiast robić swoją, konkretną robotę. Zresztą nieważne. Przecież nie o to mi chodziło, żeby gadać, czy się kłócić, tylko o to, żeby właśnie się spotkać. Przyciągać spojrzenia, budzić uśmiechy, rozniecać ciepło w okolicach krocza. Tak, oto ja, biznesowa Afrodyta, Julia z mordorowego balkonu, Helena korporiańska.
Włożyłam moją ulubioną kieckę, tę ciemną, przetykaną srebrnymi paseczkami, z baskinką i dużym dekoltem. Do tego oczywiście czerwone szpile i na koniec paznokcie, hybryda w srebrnym kolorze, żeby dobrze się komponowała ze srebrnymi elementami sukienki. Z kolei na ustach czerwień w kolorze szpilek. Normalnie rozpierducha!
Szkolenie trwało dwa dni i czułam się tak, jakby mnie powoli zabijano. Jakby stado ślimaków jeździło mi po ciele i śluzem próbowało mnie udusić. Te ślimaki, to uczestnicy szkolenia, a śluz, to te wszystkie okrągłe zdania, które wydobywają się z ich nijakich twarzy. Ich ciała obciągnięte szarymi ubraniami, niczym skorupami ślimaków, ich brwi to marszczone w skupieniu, to unoszone w prawdziwym lub pozorowanym zdziwieniu jak czułka jak rogi wystawiane po przysłowiowe mleczne przetwory. Dziś minął rok od kiedy nie uprawiałam seksu i wydawało mi się, że ta sytuacja będzie się niestety dalej utrzymywać. Tragedia.
Postanowiłam się jednak nie poddawać, drugiego dnia szkolenia ubrałam moją drugą ulubioną kieckę, taką już jawnie wojenną. I nie była to zimna wojna, jeśli wiecie, co mam na myśli. Po skończonych warsztatach z iteracyjnego podejścia w kierowaniu projektami, jeden ze ślimaków pełznie w moją stronę. Niemal widzę rogi w jego spodniach, które nerwowo się pokazują, w reakcji na mojego pieroga. Po krótkiej wymianie zdań, nieśmiały adorator przeszedł wreszcie do sedna:
– Mam w domu kolekcję znaczków, może obejrzymy je razem po szkoleniu.
– Pewnie, dlaczego nie…
Odszedł po chwili zadowolony, nieznacznie szurając nogami. Patrzyłam na kafelki korytarza, czy nie ciągnie się za nim śluzowata ścieżka. Nie, to była tylko moja wyobraźnia. Nie zmienia to faktu, że byłam w tym momencie upadłą kobietą. W całym życiu, w moim pięknym, szalonym, intensywnym życiu, nigdy jeszcze tak nisko się nie znalazłam. Byłam blisko dna, z małymi szansami, żeby się od niego odbić. Potrzebowałam uwagi, adoracji, męskiego ciała pod sobą i seksu do białego rana. Byłam kobietą, a każda kobieta ma swoje pragnienia.
***
Ten zjeb naprawdę miał w domu znaczki. Duuużo znaczków. Przez większość wieczoru obserwowałam, jak brał małą pęsetę w swoje grube paluchy i z otwartego klasera delikatnie wyjmował znaczek po znaczku, żeby je mi prezentować. I to było wszystko. Wcześniej wahałam się czy dać mu w mordę, kiedy będzie się do mnie przystawiał czy może jednak zaszaleć, zamknąć oczy i wyobrażać sobie, że to sam Tom Cruise, albo Brad Pitt. Ostatecznie jednak sama poczułam się, jakbym dostała w twarz. Moje wspaniała uroda, mój staranny makijaż, moja hybryda, utwardzana w domowych warunkach prawie pół godziny dłużej niż wymaga tego producent. Kurwa!
W końcu nie wytrzymałam, podniosłam się z eko skórzanej kanapy, poprawiłam kieckę, chwyciłam torebkę i wyszłam trzasnąwszy drzwiami tak, aż echo się poniosło po całym wielkopłytowym osiedlu. Peerelowską windą zjechałam na parter a następnie wyszłam przed blok, żeby spokojnie poczekać na, zamówionego przed chwilą, ubera.
– Chciałabym być chociaż jednym z tych oglądanych przed chwilą znaczków – wyszeptałam do siebie obserwując staruszków wyprowadzających swoje psy na osiedlowego orlika. Aż łzy stanęły mi w oczach. – Najładniejszym, najbardziej ukochanym z jego znaczków.
Jeszcze pociągnęłam smutno kilkukrotnie nosem, nim ogarnęła mnie totalna ciemność.
***
Otworzyłam oczy i dalej było ciemno. Pomyślałam sobie, że jak nic, porwał mnie kierowca ubera. Może już wywiózł na Ukrainę, gdzie będę musiała walczyć z Rosjanami na Krymie, albo uczestniczyć w rozruchach w Kijowie. Kijowo!
Nie wiem jak długo było ciemno, ale w końcu dostrzegłam światło, wyglądało jakby ktoś powoli otwierał ciężkie drzwi mojej celi. To chyba jednak nie był bagażnik ubera. Oprawcą okazał się mój niedoszły amant, którego przedwcześnie opuściłam, zanim mnie zanudził na śmierć. Jego twarz była dziwnie duża, gdy pochylał się nade mną; parówkowate palce dzierżyły gigantyczną pęsetę. Leżałam pod paskiem folii, pod który pęseta wślizgnęła się niczym tajemniczy kochanek. Zostałam bezpardonowo wywleczona i podniesiona w kierunku twarzy mężczyzny, uzbrojonej teraz dodatkowo w szkło powiększające, w grubej oprawie wciśniętej w oczodół. Byłam płaska, pachniałam klejem i papierem i miałam postrzępione brzegi. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że jestem pierdolonym znaczkiem! Starałam się nie wpaść w panikę i chyba nieźle mi to wyszło. Koleś obserwował mnie długą chwilę swoimi zaczerwienionymi oczami, a potem delikatnie odłożył na miejsce. Wślizgnęłam się na powrót pod foliową kołderkę, a potem klaser się zamknął.
Sytuacja nie zmieniła się przez kilka tygodni, leżałam sobie w zamkniętym klaserze, od czasu do czasu wyciągana na światło dzienne przez filatelistę, który oglądał mnie z coraz większym pożądaniem. Nie trzeba było być Sherlockiem Holmesem, żeby stwierdzić, że coś tutaj się zdrowo pojebało. Pewnie bym krzyczała, ale nie mogłam. Czy widział ktoś zresztą kiedyś krzyczące znaczki? Jedyne co mi przychodziło do głowy z pocztowych produktów, które wydawały dźwięki, to grające kartki z życzeniami; wolałabym być w tym momencie taką kartką niż znaczkiem, co świadczyło dobitnie o tym, że totalnie zaczęło mi odbijać.
Miałam dużo czasu na rozmyślania tak, że w końcu połączyłam kropki i moje podejrzenia padły na tę pieprzoną lampę z Chin i życzenia, które niefrasobliwie wypowiedziałam. Rzeczy zamawiane z Azji, prosto od producenta… Nigdy więcej! Niestety nie miałam już ust, więc nie mogłam wypowiedzieć kolejnego życzenia. Zrozumiałam, że powrót do ludzkiej formy może okazać się trudny czy wręcz niemożliwy. Kurwa! Kurwa! Kurwa!
Tymczasem w bloku z wielkiej płyty robiło się coraz ciekawiej. Wyglądało na to, że mój właściciel pałał do mnie coraz większym uczuciem. I słowa “pałał” użyłam tutaj nie bez kozery. Ostatnim razem, kiedy wyjmował mnie z klasera był bez spodni, a jego ślimaczy czułek tworzył niewielki namiot, wybrzuszając zbyt duże bokserki. Z jednej strony było to obrzydliwe, z drugiej lepsze chyba to niż monotonia zamkniętego ciągle klasera. Powoli do mnie docierało, że moje życzenie bycia ukochanym znaczkiem tego żałosnego kutasiny, spełniało się w nieoczekiwanie dosłowny sposób.
Po tygodniu było jeszcze gorzej, mój spód, klejącą część znaczka, koleś zaczął przyklejać sobie do przyrodzenia, żeby natychmiast ją oderwać z cichym jękiem rozkoszy. Gdybym nie była znaczkiem, chyba bym się porzygała. Nie zrozumcie mnie źle, zdaję sobie sprawę, że są na świecie ludzie, których podniecają różne przedmioty, fetyszyści realizujący swoje potrzeby seksualne w inny sposób niż większość społeczeństwa. Ale tak się złożyło, że w tym wszystkim byłam ja. Ja, która byłam znaczkiem. Jest więc tak, jakby ten facet moje ciało przyklejał sobie do fiuta, a potem odklejał, więc tolerancja tolerancją, ale jednak miałam z tym spory problem.
To jednak okazało się pikusiem w porównaniu z tym jak koleżka zaczął się zabawiać mną, czyli znaczkiem, po upływie kolejnego miesiąca. Zaczął mnie sobie przyklejać do swojego owłosionego anusa, odklejając po chwili z niskim jękiem rozkoszy, podczas gdy drugą ręką masturbował się do postawionej przed sobą miski. Tak, niewątpliwie byłam jego najbardziej ukochanym znaczkiem. Z bardzo mocnym klejem, wytrzymałość tego kleju była dla mnie prawdziwą zagadką. Być może było to pokłosiem mojego życzenia. Ile bym dała, żeby móc cofnąć czas i nie wypowiadać tych lekkomyślnych słów.
***
Nie wiem, jak wiele tygodni spędziłam w klaserze i na ciele fetyszysty znaczków, przyklejana do różnych jego części. Wiem natomiast, że przyszedł dzień, który był inny niż pozostałe i dzięki któremu udało mi się uwolnić od mojego oprawcy.
Tego dnia facet zaprosił jakąś babkę do swojego mieszkania. Raczej to była babka, bo strasznie się tarabanili w przedpokoju i słyszałam również odgłos całowania. Chyba pokazywał jej później swoją kolekcję pocztówek, jednak ona nie wyszła obrażona trzaskając drzwiami jak kiedyś ja. Z niedomkniętego klasera starałam się obserwować ich wieczór, bo nie miałam nic lepszego do wyboru. Cienka folia, pod którą leżałam nie pozwoliła mi rozróżnić szczegółów, ale wyglądało na to, że spotkanie skończyło się łóżkowymi zapasami, uprawianymi w dość dziwnych okolicznościach. Mianowicie koleś był zupełnie nagi, a laska pozostała w swoim czerwonym kostiumie. Babka miała raczej posągowe kształty, co pewnie wyjaśniało dlaczego moje wdzięki nie zrobiły na filateliście odpowiedniego wrażenia – po prostu nie byłam w jego typie. Podczas stosunku z kobietą w czerwieni słychać było również niezwykłe metalowe dźwięki, jakby ktoś bił drewnianą łyżką o blaszany garnek. Pomyślałam, że to dziwne, choć przecież mówimy o gościu, który przyklejał sobie znaczek do tyłka, więc może jednak jest w tym jakaś, jeśli nie normalność, to przynajmniej konsekwencja.
Wczesnym rankiem do mieszkania zawitała policja. Wśród niezbyt kulturalnych zawołań w stylu: “na glebę”, “na ziemię, kurwa, bo cię zajebię” i innych tego rodzaju, właściciel klasera został skuty i wywleczony z pomieszczenia. Kobieta, leżąca bez ruchu na łóżku została przeniesiona w kierunku okna, gdzie po odsłonięciu zasłon dała się poznać jako czerwona skrzynka pocztowa, naznaczona białymi plamami w miejscu, gdzie zwykło wkładać się listy. Obserwując z uchylonego klasera całą sytuację, zdałam sobie sprawę, że nigdy nie miałam najmniejszych szans u tego kolesia w swojej kobiecej postaci. Od początku aż do smutnego końca chodziło zawsze o listy i znaczki. No cóż…
– Ty, zobacz, coś tu leży – zawołał nagle nade mną jeden z policjantów.
– Uhm – odpowiedział niezobowiązująco inny.
– Właśnie takiego znaczka potrzebuję, no i patrz leży sobie.
– Uhm.
– Nieostemplowany, zobacz, leży.
– Uhm.
Koniec końców, znalazłam się w kieszeni policjanta, zanim zjawili się technicy sądowi czy pani prokurator. Słyszałam ich głosy przez cienką, śmierdzącą tytoniem, bawełnę spodni. Przez moment miałam nadzieję, że może policja mi pomoże, lecz nawet i ta nikła szansa została zniweczona. Trafiłam na pocztę, gdzie policjant kupił kopertę, w której umieścił kilka kartek papieru. List dokładnie zakleił, a potem starannie polizał znaczek przed umieszczeniem go na kopercie, mamrocząc coś o kleju, który może być stary. Następnie wrzucił mnie wraz z listem do skrzynki. Słyszałam jeszcze jak spluwał na chodnik, odchodząc i złorzecząc na jakiś włosek, który przyczepił mu się do języka.
***
Tak oto powoli kończy się moja historia. Jako znaczek spędziłam wiele lat, przyklejana do listów, okrążając cały świat, przechodząc z rąk do rąk, a kilkukrotnie lądując także w klaserach. Z niezrozumiałego powodu tusz ze stempla nie utrzymywał się na mojej powierzchni, przez co byłam często w ruchu, wykorzystywana do przesyłania listów i paczek.
Aż pewnego dnia mój koszmar się skończył. Przyczepiłam się do futra wilkołaka w trakcie pełni księżyca (ach, ten niezawodny klej!), w czasie jego przemiany. W swojej potwornej odsłonie, szalał niczym mityczny Ajaks, siejąc spustoszenie wśród stad krów i owiec gdzieś u podnóża Karkonoszy. Następnego ranka wilkołak obudził się półnagi i długo płakał leżąc na kupce gnoju w jakimś podniszczonym gospodarstwie. Z kieszeni porwanych spodni wyjął długopis, długo rozglądał się za kartką papieru, w końcu chwycił przyklejony do brody znaczek, aby na nim napisać: “Chcę być zwykłym człowiekiem”.
Ktoś tam w departamencie spełniania życzeń firmy Genies Inc. potraktował to zapewne jako moje trzecie życzenie. Wylądowałam zatem na kupce gnoju, w mojej drugiej ulubionej sukience, na szpilkach i ze srebrnymi, hybrydowymi paznokciami, które z uciechy wbiłam delikatnie w kark i klatkę piersiową mojego zbawcy, rzucając mu się na szyję. Wilkołak, czy to z powodu szoku wywołanego moim pojawieniem się, czy może z powodu tego nieszczęsnego srebra w hybrydzie, wyzionął niestety ducha, ja natomiast oddaliłam się niespiesznie, w stronę wschodzącego słońca, gdyż o poranku zachodzącego słońca było jak na lekarstwo.
Wynajęłam chatkę niedaleko miejsca mojej transformacji i zabrałam się za spisanie tej całej zwariowanej historii. Pewnie gówno z tego wyszło a nie bizarro, ale w sumie w dupie mam tę całą fantastykę.