- Opowiadanie: Eferelin Rand - Bogowniczy

Bogowniczy

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Bogowniczy

– Panie, prowadź mą rękę i pozwól, bym stworzył dzieło na miarę Twej chwały.

 

Mężczyzna klęczący przed blokiem śnieżnobiałego marmuru rozpoczął modlitwę. Każde słowo wypowiadał powoli, z szacunkiem, jakby zawierało nieznane nikomu poza nim tajemnice.

W pomieszczeniu panował zaduch, ale nie zwracał na to uwagi. Skupiał się wyłącznie na bryle jasnego kamienia. Doświadczone oczy natychmiast wyłapywały wszelkie skazy na gładkiej powierzchni. Poczuł, że nadszedł odpowiedni czas. Wyjął opaskę i przewiązał nią oczy. Następnie wymacał leżące na posadzce młotek i dłuto.

– Xyzie, boże kupców, ukaż mi swe oblicze – szepnął zdecydowanym głosem.

Wstał. Przez moment nic się nie działo, ale po chwili usłyszał gdzieś na granicy świadomości cichutki brzęk monet. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, aż przerodził się w ogłuszający hałas. Tak, jakby z nieba lał się złoty deszcz. Z ciemności zaczęła się wyłaniać jakaś postać. Mimo, że były to niewyraźne kontury, ręce mężczyzny automatycznie zaczęły pracę.

Powietrze wypełnił stukot dłuta uderzającego systematycznie w powierzchnię kamienia. Marmurowe kawałki posypały się na podłogę. Pewne i oszczędne ruchy, a także ich szybkość świadczyły o kunszcie rzeźbiarza. Dzień zmienił się w noc, by ponownie ustąpić miejsca świtowi, a bryła stopniowo nabierała kształtów. Mężczyzna wyłapywał każdy, pojawiający się nawet na ułamek sekundy detal i przenosił go na swe dzieło.

Gdy praca zbliżała się ku końcowi, skrzypnęły drzwi i do komnaty wszedł ktoś jeszcze. Rzeźbiarz nie zwrócił na niego uwagi. W końcu odłożył narzędzia i wyjął zza pasa mały zdobiony nóż o wąskim ostrzu. Naciął nim wnętrze dłoni, a gdy popłynęła strużka krwi, przycisnął ją do powierzchni kamienia.

– Xyzie, chroń ten dom i jego domowników, łaska Twa niech opromienia ich dni po wsze czasy, a za wiarę odpłać bogactwem i wszelkim urodzajem! Błagam Cię o to ja, sługa Twój i Pana nad nami wszystkimi, Bogowniczy! – wyrecytował formułkę.

Posąg rozjarzył się na chwilę złotym blaskiem. Z tyłu rozległy się oklaski.

– Wspaniale się spisałeś, Mistrzu Melchiorze! Bóg kupców nigdy jeszcze nie miał tak wspaniałego pomnika. Jest… olśniewający!

Bogowniczy nawet nie spojrzał na posąg. Ani na swego rozmówcę. Starannie i ze skupieniem wycierał narzędzia, które następnie umieścił za pasem. W stojącej nieopodal misie opłukał dłonie i twarz. Uklęknął i pogrążył się w cichej modlitwie do Pana. Dopiero, gdy skończył, spojrzał na rozmówcę.

– Bogowie już tacy są Norbercie, olśniewający – uśmiechnął się lekko wypowiadając to słowo – i doskonali. Takie też muszą być ich wizerunki. Ja jestem tylko naczyniem, przez które wyrażają swą wolę.

Dopiero teraz obrócił się i przyjrzał swemu dziełu. Posąg przedstawiał niskiego, pulchnego mężczyznę o okrągłej twarzy. Uśmiechał się zapraszająco, ale w oczach miał chytry błysk. W jednej dłoni trzymał pękatą sakiewkę, zaś drugą zataczał łuk w zachwalającym geście. Dzięki mnogości detali wyglądał, jakby w każdej chwili miał zejść z postumentu i przemówić.

– Xyz rzeczywiście był bardzo łaskawy, zsyłając mi tak dokładną wizję – powiedział Melchior. – Chociaż podejrzewam, że nie bez znaczenia była też wysokość obiecanego przez ciebie datku – dodał. Większość kapłanów, słysząc podobną uwagę, zareagowałaby oburzeniem i niewątpliwie zrugała każdego za takie słowa. Każdego oprócz Bogowniczego. Bogowniczy byli uważani za ludzi świętych, którzy są tak blisko bogów jak kapłani i nikt nie ośmielał się wątpić w ich wiarę.

Norbert energicznie potrząsnął głową. Stał na czele jednego z najbogatszych i najważniejszych rodów kupieckich, ale zupełnie nie przypominał z wyglądu swego boga. Był wysoki i szczupły, długie czarne włosy nosił związane w kucyk. Ubierał się prosto i elegancko, bez zbędnego przepychu, w przeciwieństwie do wielu innych kupców, którzy często ostentacyjnie demonstrowali własne bogactwo.

– Ależ Mistrzu! – krzyknął w udawanym oburzeniu. – Nigdy nie ośmieliłbym się nawet pomyśleć o przekupieniu mego czcigodnego bóstwa, nie mówiąc już o zrobieniu tego!

Bogowniczy zmarszczył groźnie brwi, ale po chwili wybuchnął gromkim śmiechem. Norbert zaraz do niego dołączył. Obaj znali się od lat i często pozwalali sobie na małe żarciki.

Melchior spojrzał na posąg. W świetle zachodzącego słońca nabrał złocisto-pomarańczowej barwy. Xyz zdawał się uśmiechać jeszcze promieniej niż w rzeczywistości.

– Robi się późno – mruknął. – Pójdę już. Marta na pewno czeka z kolacją, a ja umieram z głodu.

– Oczywiście, zaraz każę przygotować powóz.

Melchior machnął ręką.

– Nie ma potrzeby. Przejdę się. Odrobina ruchu mi nie zaszkodzi, a poza tym mamy piękne popołudnie.

Kupiec przywołał gestem małego człowieczka, który wcześniej niepostrzeżenie wśliznął się do komnaty. Pod pachą trzymał opasłą księgę, drugą ręką zaś poprawiał, co chwila grube okulary. Liczne plamy atramentu zdobiące lekko wytarty kaftan mężczyzny, nie pozostawiały cienia wątpliwości, że jest on zarządcą.

– W kwestii zapłaty… – zaczął Norbert. – Mam rozdysponować pieniądze tak jak zwykle? Połowę przesłać do Świątyni Pana, a resztę do skarbca cechu?

Bogowniczy skinął głową.

– Wiktorze, proszę przesłać zgodnie z tymi instrukcjami po sto sztuk złota – kupiec zwrócił się do swego sługi.

Zarządca uniósł pytająco brwi, ale nie powiedział ani słowa. Zaczął coś notować w księdze. Bogowniczy przyjrzał się podejrzliwie kupcowi.

– To dużo więcej, niż ustaliliśmy – stwierdził.

– Zgadza się, ale spisałeś się naprawdę znakomicie, Mistrzu. Poza tym – zniżył głos do konspiracyjnego szeptu, jednocześnie łypiąc na posąg – czuję, że to się opłaci.

Melchior westchnął.

– Skoro tak sobie życzysz, niech tak będzie. Na mnie już najwyższy czas. Niech Pan ma Cię w opiece – wyrecytował pożegnalną formułkę.

– I ciebie, Mistrzu – kupiec skłonił się nisko.

 

***

 

Droga do domu zabrała mu ponad godzinę. Szedł powoli, rozkoszując się rześkim powietrzem letniego wieczoru. Zmrok jeszcze nie zapadł i niebo przybrało barwę złotej czerwieni. Melchior zawsze uwielbiał spacery. W dzieciństwie, kiedy mieszkał na farmie z dala od miasta, spędzał nieraz całe dnie włócząc się po okolicy z przyjaciółmi. Czasami brakowało mu zieleni oraz kojącego szumu drzew. Jednak przechadzki po mieście też miały swoje zalety. Mijani ludzie uśmiechali się na jego widok, często raczyli życzliwym słowem. Jego żona zawsze żartowała, że kiedyś nie zdąży wrócić do domu na noc, jeśli będzie odpowiadał na wszystkie pozdrowienia.

Gdy tylko przekroczył próg, usłyszał karcący głos Marty.

– O której to się wraca? – spytała, groźnie potupując nogą. Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdyż zaraz zniknęła w niedźwiedzim uścisku męża. – Puszczaj, zaraz mnie zgnieciesz! – krzyknęła śmiejąc się.

– Nic się nie bój, słoneczko! Gdzie ja bym znalazł kogoś, kto tak wspaniale gotuje! – zawołał naśladując jej ton. Dopiero po chwili uwolnił żonę z objęć i opadł na krzesło. – Umieram z głodu!

– Trzeba było wziąć powóz, a nie wałęsać się po mieście.

Bogowniczy jęknął.

– Czy to znaczy, że nic nie dostanę? – spytał zbolałym tonem. Zapachy, które zaraz poczuł, stanowiły wystarczającą odpowiedź.

– To chwilę potrwa. Idź się przebierz – dobiegł go głos żony.

Wstał i przeszedł do pracowni znajdującej się na tyłach domu. Tam starannie oczyścił narzędzia, umieszczając każde na swoim miejscu. Następnie zrzucił z siebie zakurzone ubranie i przebrał się w białą wełnianą szatę, w której czuł się najlepiej. Cenił sobie prostotę oraz porządek. Tak też zostało urządzone wnętrze – skromnie i jak najbardziej funkcjonalnie.

W kuchni czekał już talerz pełen gorącego gulaszu. Obok stał bochen ciemnego chleba. Nie czekając ani chwili Melchior zabrał się do jedzenia. Zapach gotowanych warzyw mieszał się w powietrzu z delikatną wonią kwiatów aludry. Marta je uwielbiała i co roku wraz z nadejściem wiosny dom zapełniał się wazonami pełnymi białego kwiecia.

– Jak ci poszło? – spytała Marta.

Bogowniczy wytarł brzegi talerza skórką chleba, zanim odpowiedział.

– Niesamowicie – szepnął. W jego piwnych, łagodnych oczach pojawiły się radosne ogniki. Całe popołudnie czekał by podzielić się z żoną swoim spostrzeżeniem. Z nikim poza nią nie rozmawiał o swej pracy. – To było niezwykłe! Jeszcze nigdy nie miałem tak dokładnej wizji. Czułem jak kamień formuje się pod moim dotykiem nie tylko na zewnątrz, ale także wewnątrz!

– Jak to wewnątrz…?

Widząc niedowierzanie żony, Melchior energicznie pokiwał głową dla podkreślenia wagi swych słów.

– Tak, wewnątrz! W pewnym momencie kamień znikł, a na jego miejscu pojawiło się morze możliwości. Wystarczyło wybrać właściwą z nich i powstało zarówno to, co widać gołym okiem jak i rzeczy ukryte pod spodem. Pan i Xyz byli dziś bardzo łaskawi! – dodał ożywionym głosem.

Marta objęła czule męża.

– To wspaniale kochany! Jestem z ciebie taka dumna! – powiedziała, całując go w czoło.

Trwali tak przez chwilę, ciesząc się wzajemną bliskością. Melchior nagle zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie o czymś.

– A gdzie się podziewa Liliana? – spytał. – Nie wróciła jeszcze z posług?

Liliana była ich jedynym dzieckiem. Przed rokiem skończyła szesnaście lat, stając się dorosłą kobietą. Po matce odziedziczyła złociste włosy i piękne, duże zielone oczy, zaś po ojcu spokojne, pogodne usposobienie. Wielu młodzieńców zabiegało o jej względy, lecz na próżno. Liliana kochała bogów równie mocno jak rodziców i to właśnie im postanowiła poświęcić życie. Zeszłej wiosny została Nowicjuszką w Świątyni Pana. Melchior, gdy usłyszał o jej decyzji, wręcz promieniował szczęściem i dumą z córki.

– Oczywiście zapomniałeś – skarciła go Marta. – Przecież wyjechała wczoraj razem z paroma innymi Nowicjuszkami pod opieką brata Samara. W ramach nagrody za pilną i nienaganną posługę. Pamiętasz już?

Rzeczywiście. Przypomniał sobie, jak parę dni wcześniej córka wróciła ze świątyni cała podekscytowana. Z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy opowiadała o wspaniałej nagrodzie. Był tak zajęty pracą, że wyjazd Liliany zupełnie wyleciał mu z głowy. Postanowił w myślach poświęcić jej więcej czasu, gdy tylko wróci.

– Oczywiście, że pamiętam – uśmiechnął się. Wstał od stołu. – Musimy powoli się zbierać. Za niedługo zaczną się wieczorne modły.

W Świątyni Pana zebrał się, jak co wieczór, spory tłum. Wierni składali hołd swemu bogu. Wspaniały ołtarz Pana oświetlał migotliwy blask setek świec. Melchior klęczał na chłodnej posadzce pogrążony w cichej modlitwie.

– Panie mój – modlił się – dziękuję za kolejny przeżyty dzień, dziękuję za łaskę, jaką obdarzasz mą pracę, dziękuję za zdrowie i szczęście mej żony, córki i wszystkich mych bliskich. Dziękuję Panie za twą łaskę, która nas opromienia i za dobre, spokojne życie.

 

***

 

Kolejne dni Melchior spędził w domu odpoczywając. Wykonanie każdej rzeźby wymagało ogromnego wysiłku, zarówno psychicznego jak i fizycznego. Tym większego, im dokładniejszy miał być wizerunek. Duże znaczenie odgrywała też wielkość posągu. Końcowy akt namaszczenia krwią pożerał resztę energii. Przed powrotem do pracy Bogowniczy musiał nabrać z powrotem sił.

Dodatkowo nadeszła pora straszliwych upałów, częstych o tej porze roku. Gęste powietrze, pełne kurzu i pyłu zdawało się drgać od gorąca. Z bezchmurnego nieba nieustannie lał się żar. Mieszkańcy Egerii do późnych godzin popołudniowych pozostawali w domach chowając się przed słońcem, a ulice stawały się niemal całkiem opustoszałe. Jedynie niestrudzeni straganiarze skryci w cieniu wszelakiej maści daszków i baldachimów niemrawo zaczepiali przechodniów, większość uwagi skupiając raczej na leniwym wachlowaniu się, niż na sprzedaży czegokolwiek. Czasem dojrzeć można było parę przechadzających się kobiet, schronionych pod malutkimi parasoleczkami lub gromadę dzieci goniących za skórzaną piłką, którym niestraszna była żadna pogoda.

Melchior nie znosił gorąca i większość czasu spędzał w pracowni. Zawsze panował tam przyjemny chłód. W wolnych chwilach oddawał się rzeźbieniu małych figurek zwierząt. Początkowo była to zwykła rozrywka, ale z czasem przerodziła się w prawdziwą pasję. Figurki zapełniały każdy wolny kąt pomieszczenia. Bogowniczy zamierzał kiedyś podarować całą kolekcję synkowi, którego zawsze pragnął. Poza tym uważał, że jako prawdziwy mistrz powinien umieć wyrzeźbić wszystko, nawet bez pomocy bogów.

Często grali też z Martą w Trzy Kolory, najpopularniejszą grę w Erynii. Oboje byli zapalonymi graczami i potrafili spędzać długie godziny nad trójkątną planszą. Melchior walczył dzielnie, ale zazwyczaj przegrywał z żoną, która nieubłaganie zbijała raz po raz jego kamienie.

Właśnie toczyli wyjątkowo zaciętą rozgrywkę, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Bogowniczy z niechęcią spojrzał w ich kierunku. Akurat, kiedy w końcu miał szansę na wygraną, ktoś musiał przyjść. Marta, jakby czytając w jego myślach, rozwiała złudzenia męża, trzema szybkimi ruchami kończąc grę. Melchior otworzył usta, ze zdziwieniem gapiąc się na planszę.

– Uważaj, bo jeszcze połkniesz muchę! – zaśmiała się, po czym wstała i poszła otworzyć drzwi.

Po chwili wróciła w towarzystwie starca ubranego w długą błękitną szatę. Na piersi miał wyhaftowany srebrne młot i dłuto na złotym tle – symbol cechu Bogowniczych. Melchior wstał i uśmiechnął się.

– Bądź pozdrowiony, Mistrzu Nathanie! – powiedział.

– Ty również, Melchiorze – odparł gość, a w jego łagodnych niebieskich oczach pojawił się blask radości.

Mężczyźni uściskali się serdecznie. Wzrok starca spoczął na rozłożonej planszy.

– O! Widzę, że gracie w Trzy Kolory – zainteresował się. – Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w rozgrywce?

– Nie, nie – odpowiedziała Marta. – Właśnie skończyliśmy – oświadczyła z dumą.

Nathan spojrzał na Bogowniczego karcąco.

– Znowu przegrałeś? – spytał z przyganą. – To chyba jedyna rzecz, której nie potrafiłem cię nauczyć.

– Niestety fatalny z niego gracz, Mistrzu – dodała gospodyni, widząc minę męża.

– Mam nadzieję, że mogę liczyć później na jedną partyjkę.

– Z przyjemnością. Zajmijcie się swoimi sprawami, a ja pójdę przygotować posiłek. Oczywiście zostaniesz na obiad, Mistrzu – stwierdziła tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Starzec skłonił się, głaszcząc dłonią siwą brodę.

– Tak uroczej propozycji nie wypada odmówić!

Melchior prychnął rozbawiony.

– Tak jakbyś miał jakiś wybór … – zaczął, ale zamilkł pod groźnym spojrzeniem żony.

Mężczyźni usadowili się w wiklinowych fotelach. Nathan wyjął fajkę i zaczął ją nabijać. Melchior przyjrzał się dokładniej swojemu byłemu nauczycielowi. Stary mistrz nic się nie zmienił od ostatniego spotkania. Mimo podeszłego wieku z jego pomarszczonej twarzy biła witalność i wręcz młodzieńcza radość z życia.

– Co cię sprowadza, Mistrzu? – zagadnął po chwili.

– Chciałem sprawdzić, jak się czujesz po ostatniej pracy – powiedział, z lubością wypuszczając kilka kółek z dymu. – Słyszałem, że spisałeś się doskonale.

Melchior zawahał się. Bogowniczy rzadko rozmawiali między sobą o pracy, a jeśli już to na oficjalnych zebraniach cechu. Stwierdził jednak, że mistrz na pewno nie pyta bez powodu. Opowiedział ze szczegółami o niezwykłej wizji, która pozwoliła mu kształtować posąg także od środka. Gdy skończył, Nathan milczał przez chwilę, pykając fajkę.

– To… dziwne – powiedział w końcu. – Nigdy się z czymś takim nie spotkałem, ale – tu spojrzał na swego ucznia – to potwierdza słuszność mojego wyboru. Mam dla ciebie wspaniałą wiadomość – dodał z uśmiechem. – Przedwczoraj przybył do siedziby cechu posłaniec z prośbą o spotkanie, wystosowaną przez Głos Pana.

Bogowniczy otworzył usta ze zdumienia, ale widząc podniesioną dłoń Nathana powstrzymał się od pytań. Wiadomość była wręcz niesamowita. Głos Pana od niepamiętnych czasów miał kontakt jedynie z garstką wtajemniczonych akolitów, a jego tożsamość pozostawała najpilniej strzeżoną tajemnicą. Spośród śmiertelników przebywał najbliżej najwyższego z bogów i jego słowa uznawano za bezpośrednią wolę samego Pana. W przekonaniu wiernych Głos, obejmując funkcję, stawał się istotą wyższą, zbyt doskonałą by zwykli ludzie mogli pławić się w jej blasku. Dlatego też nikt, nawet sam Cesarz, nie miał bezpośredniego kontaktu z Głosem od lat.

– Zeszłego wieczoru zaraz po modłach – ciągnął starzec podekscytowanym głosem – zostałem zaprowadzony na sam szczyt wieży w Wielkiej Świątyni. Do komnat Głosu. Był młodszy, niż się spodziewałem, ale biła od niego niezwykła moc. Niewidoczna siła wypełniająca przestrzeń, której obecność wyczuwało się przy każdym oddechu. A jego oczy… Takie stare, jakby widziały już wszystko. Gdy na mnie spojrzał, poczułem, jak ten wzrok przenika mnie i patrzy poprzez ciało wprost na obnażoną duszę. „Witaj dziecię" odezwał się bez otwierania ust, a jego głos zdawał się dobiegać zewsząd. „Czeka Cię zadanie – powiedział. – Wybierz najlepszego spośród swych uczniów i przekaż mu wolę Pana. Ma stworzyć nowy ołtarz wraz obliczem Pana w Wielkiej Świątyni." Zdumiałem się, gdyż Wielka Świątynia od chwili powstania nigdy nie była zmieniana. Spytałem o to Głos. „Nadchodzi okres zmian" odparł, po czym dodał: „Dzieło ma zostać ukończone w dzień Święta Lata. Oto wola Pana". Tak skończyła się audiencja. Następnie zostałem zaprowadzony na dół przed ołtarz Pana, skąd przeszliśmy z prowadzącym mnie kapłanem na świątynny plac. Tam pokazano mi materiał, z którego ma być wykonany posąg – urwał na chwilę. Widać było wahanie na jego twarzy, jakby sam niedowierzał temu, co ma powiedzieć. – Jest to jednolita bryła ustilu, znaleziona przez Drążycieli Gór w podziemnej jaskini. Dziesięć lat trwało jej wydobycie z czeluści i przetransportowanie tutaj.

Ustil należał do najrzadszych i jednocześnie najbardziej plastycznych gatunków kamienia. Charakteryzował się ponadto przepiękną złotą barwą.

Melchior wpatrywał się w skupieniu w swoje dłonie.

– Dlaczego mi to mówisz? – spytał w końcu ochrypłym głosem, choć doskonale znał odpowiedź.

Nathan uśmiechnął się łagodnie, a w jego oczach pojawiła się czułość, którą zazwyczaj tylko ojciec może czuć do ukochanego syna.

– Ponieważ ty będziesz tym, który zbuduje nowy ołtarz Pana, mój uczniu. Wybieram Cię.

– Ja… nie wiem, czy dam radę – wykrztusił Bogowniczy. – Nie czuję się godzien tak wielkiego zaszczytu.

– Wybrałem cię, gdyż jesteś najlepszy – w głosie starca pojawiła się twarda nuta. – Nie ma odwrotu. Poradzisz sobie i przyniesiesz nam dumę.

Melchior pokiwał tylko głową. W tej chwili znów byli nauczycielem i uczniem. Tak jak za dawnych czasów. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.

– O czym jeszcze mi nie powiedziałeś, Mistrzu?

– Bryła ustilu, o której wspomniałem, jest tak wielka, że ledwie przeszła przez wrota Wielkiej Świątyni.

– Co?! – krzyknął Bogowniczy, zrywając się z fotela. – To niemożliwe! Absolutnie niemożliwe! – zaczął krążyć po pokoju. – Nawet jeśli jest tak wielka, jak mówisz, choć wydaje się to nieprawdopodobne, to praca potrwa miesiące albo lata! Do święta zostały niespełna trzy tygodnie. Nie jest w ludzkiej mocy ukończenie dzieła w tym terminie!

– Ale w boskiej jest! Czyżbyś w jednej chwili zapomniał, czym się zajmujemy?

To wystarczyło. W pokoju nagle zapanowała cisza.

– Masz rację. Przepraszam – wyszeptał wyraźnie zawstydzony. Postanowił, że wieczorem będzie błagał Pana o przebaczenie za swą słabość i zwątpienie. – Wszystko w rękach Pana…

– … i Jego woli jesteśmy posłuszni – dokończył Nathan. – Jutro masz stawić się w Wielkiej Świątyni po szczegółowe instrukcje.

Melchior chciał spytać o coś jeszcze, ale w tej chwili weszła Marta oznajmiając, że obiad gotowy i na tym rozmowa się skończyła.

 

***

 

Poczekalnia przed gabinetem Wysokiego Kapłana Gladiusa była urządzona z przepychem. Ściany pokrywały zdobne arrasy przedstawiające najważniejsze wydarzenia z historii kościoła. Powietrze wypełniał lekko gryzący zapach kadzidła.

Melchior czekał już dobre pół godziny. Zerkał raz po raz na duże drewniane drzwi, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. Młody kapłan stojący przed nimi wyraźnie denerwował się faktem, że musi wzbraniać wejścia Bogowniczemu.

Nagle drzwi otworzyły się i z gabinetu wyszedł brat Samar. Gdy zobaczył Melchiora zatrzymał się, a na jego surowej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek. Bogowniczy nigdy nie lubił tego człowieka. Wydawał mu się w jakiś sposób odpychający.

Więcej pokory, zganił się w myślach, wstając, aby przywitać się z kapłanem. Obecność Samara oznaczała, że dziś rano musiał wrócić razem z Nowicjuszkami z wyprawy. Ucieszył się, że Liliana wróciła do domu.

– Bądź pozdrowiony, bracie Samarze.

– Ty również, Bogowniczy – odparł kapłan, a dziwny uśmieszek nie schodził z jego ust.

– Jak spisywała się moja córka? – spytał Melchior, nie bardzo wiedząc, co tak rozbawiło jego rozmówcę. – Mam nadzieję, że wyrasta na dobrą Służkę Pana?

Uśmiech kapłana, jakby się poszerzył.

– Liliana? Och, spisała się znakomicie! – powiedział z zadowoleniem. – Mogę z pewnością stwierdzić, że tak oddaną córkę Pana czeka wspaniała przyszłość!

– To wspaniale! – ucieszył się Melchior, ale uprzejme chrząknięcie młodego brata stojącego wciąż przy drzwiach, przypomniało mu o czekającym nań Wysokim Kapłanie. – Nie powinienem kazać na siebie czekać – skłonił się na pożegnanie, po czym wszedł do gabinetu.

Na wprost wejścia za zdobionym biurkiem, zawalonym różnymi papierami siedział Wysoki Kapłan Gladius. Nad jego głową widniał, zawieszony na ścianie symbol Pana – złoty okrąg. Resztę pomieszczenia wypełniały półki, na których gęsto upchano księgi i zwoje. W powietrzu dało się wyczuć zapach stęchlizny.

– Bogowniczy… – powitał go sucho Gladius.

Melchior skłonił się lekko.

– Bądź pozdrowiony, bracie Gladiusie.

– Mhm… – mruknął kapłan. – Wybacz, że musiałeś czekać – powiedział, ale w jego głosie nie było ani śladu przeprosin. – Więc to ciebie wybrał Nathan. Powinienem był się spodziewać – głęboko osadzone oczy wpatrywały się w Bogowniczego z ledwie skrywaną niechęcią.

Melchior zachował kamienną twarz. Przygotował się na takie powitanie. Wysokiego Kapłana znano jako miłośnika tradycji, wrogiego wszelkim nowinkom. Pomysł zmiany ołtarza uznałby pewnie za bluźnierstwo, gdyby nie była to wola samego Głosu. W zaistniałej sytuacji musiał się podporządkować, ale nie oznaczało to, że nie uprzykrzy pracy osobie mającej wykonać zadanie. Nawet Bogowniczemu.

– Powiedziano mi, że masz dla mnie instrukcje. Chciałbym się niezwłocznie zabrać do pracy, więc bądź łaskaw mi je przekazać… Gladiusie – pominięcie tytułu spełniło swój cel. Wysoki Kapłan zazgrzytał zębami, ale nic nie odpowiedział.

Splótł dłonie i popatrzył przez okno. Jego surowa twarz nie odzwierciedlała zupełnie nic. Melchior zastanowił się, czy ten człowiek kiedykolwiek się uśmiecha.

– Materiał znajduje się już wewnątrz świątyni. Za dziewiętnaście dni, w Święto Lata, o świcie odbędzie się uroczyste odsłonięcie nowego ołtarza, co oznacza, że masz osiemnaście dni na skończenie pracy. Zgodnie z poleceniem Głosu, na ten czas Wielka Świątynia zostaje zamknięta i nikt nie ma do niej wstępu z wyjątkiem ciebie. Nawet inni kapłani, nawet ja – tu w jego głos wdarła się twardsza nuta.

– Ale to znaczy, że mam całą pracę wykonać sam?! – wybuchnął Bogowniczy.

Wysoki Kapłan przeniósł wzrok na swego rozmówcę. W jego oczach błysnęła złośliwa satysfakcja.

– Zgadza się. I pamiętaj, lepiej nie zawiedź Pana. Będę się modlił za twoje powodzenie.

Z pewnością, pomyślał Melchior. Skłonił się i wyszedł z gabinetu.

 

***

 

Wielka Świątynia wydawała się być zupełnie innym miejscem. Bez kapłanów, tłumów wiernych i cichego, nieustannego szmeru modlitw sprawiała wrażenie przeraźliwie pustej. Melchior szedł w półmroku wsłuchując, się w echo własnych kroków, odbijające się od kamiennych ścian. Powoli mijał puste rzędy ław. Jeszcze nigdy nie czuł się tak samotny w domu Pana. Na miejscu ołtarza stała teraz olbrzymia bryła ustilu oświetlona migotliwym światłem pochodni. Ze wszystkich stron otaczały ją rusztowania. Na przygotowanych stołach czekały przygotowane narzędzia.

Minuty mijały, a on po prostu stał i mierzył wzrokiem złotego olbrzyma. Czuł na sobie także jego spojrzenie. Oceniali się nawzajem. Melchior niemal słyszał zawisłe w powietrzu pytanie: „Czy dasz mi radę?". Nie potrafił odpowiedzieć. Ta świadomość potęgowała tylko wkradające się do jego serca zwątpienie. Pełen obaw postanowił poddać się całkiem boskiej woli, tak jak czynił to od zawsze.

Starannie umył dłonie i twarz, a następnie rozpoczął modlitwę do Pana. Bogowniczy modlił się, czekając na wizję.

 

***

 

Wrócił do domu późną nocą cały roztrzęsiony. Drżącymi dłońmi ledwie otworzył drzwi. Wewnątrz panowały zupełne ciemności. Po omacku dotarł do kuchni i na małym ogniu zaparzył herbatę. Potrzebował uspokoić rozszalałe myśli. Wracając miał nadzieję, że Marta będzie już spała. Nie był gotowy na rozmowę, najpierw musiał dojść do siebie. Pijąc gorący napój usiłował przypomnieć sobie drogę ze świątyni. Wydawało mu się, że wybiegł z niej godziny temu, a potem błąkał się po opustoszałych ulicach. Nie potrafił jednak stwierdzić tego na pewno, tak jakby pamięć skrywała mgła.

Zanim udał się spać, zajrzał jeszcze do pokoju Liliany. Spała zakopana w pościeli. Uśmiechnął się, słysząc jej równy oddech. Jak zawsze widok córki podziałał na niego kojąco. Nieco uspokojony poszedł do sypialni. Puste łóżko nie zdziwiło go zbytnio. Marta często zasypiała nad książką w salonie. Szybko zrzucił przepocone ubranie i pobieżnie przemył się stojącą w rogu wodą. Dopiero teraz poczuł napływające po całym dniu zmęczenie i ogarniającą senność. Uklęknął i zmówił krótką modlitwę, starając się, aby głos mu za bardzo nie drżał. Leżąc w łóżku zastanawiał się, czy uda mu się zasnąć, ale zanim ta myśl przebrzmiała do końca w jego głowie, spał już kamiennym snem.

 

 

Gdy otworzył oczy, słońce stało już wysoko na niebie. Całą noc dręczyły go koszmary pełne przerażających wizji, strachu i wątpliwości. Za dnia wspomnienia o nich zblakły, lecz nawet słoneczny poranek nie potrafił przegnać przygnębiających myśli. Krótkie spojrzenie w lustro wiszące na ścianie, upewniło go, że wygląda okropnie. Podkrążone oczy, zmierzwione włosy, sine usta. Musiał jeszcze opowiedzieć o wszystkim Marcie.

Zszedł do kuchni. Spodziewał się zastać odgłosy porannej krzątaniny i zapachy przygotowywanych potraw, lecz zamiast tego zobaczył wygasłe palenisko i Martę siedzącą przy stole. Wyglądała jeszcze gorzej niż Melchior. Wpatrywała się w przestrzeń, a w dłoni ściskała pusty kubek. Tak mocno aż zbielały jej knykcie. Początkowo w ogóle nie zauważyła nadejścia męża. Dopiero po chwili zareagowała. Spojrzała na niego i w jej oczach pojawiły się łzy. Bogowniczy poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach.

– Gdzie Liliana? – spytał.

– Jeszcze śpi – odpowiedziała Marta i wybuchnęła płaczem.

Melchior od razu znalazł się przy niej.

– Co się stało, kochanie? – Potrząsnął szlochającą żoną. – Powiedz mi, co się stało?!

– Liliana… Liliana… – łkała, nie mogąc wydobyć z siebie słów. – Liliana… została zgwałcona!

Zgwałcona.

Jego jedyna, malutka córeczka, jego ukochane dziecko… zgwałcone. W jednej chwili zapomniał o tym, co miał do powiedzenia żonie. Zresztą, jak mógł w takiej chwili wyznać, że Pan się od niego odwrócił? Jak mógł opowiedzieć, o godzinach, które spędził w świątyni czekając na wizję, która nie chciała nadejść? O swym płaczu i błaganiach do boga i o przerażającej pustce i milczeniu, których nigdy wcześniej nie czuł? Zamiast wątpliwości wypełniała go teraz wściekłość. Ktoś skrzywdził Lilianę i tylko to się liczyło. Zorientował się, że z całej siły zaciska zęby.

– Jak to się stało, kto to zrobił? – wychrypiał.

Marta zawahała się przez chwilę, ale widząc wściekłe spojrzenie męża wyszeptała:

– Brat Samar…

Przez moment Melchior nie mógł wykrztusić nawet słowa. Potem twarz mu stężała, zerwał się z krzesła i wybiegł z domu.

 

***

 

Młody kapłan stojący przed gabinetem próbował zatrzymać Melchiora, ale Bogowniczy odepchnął go gniewnie i wparował do środka. Wybiegając z domu czuł jedynie wściekłość, jednak zanim dotarł w okolice Wielkiej Świątyni, zrozumiał w pełni, co się stało i wypełniała go gorycz i rozpacz. Wysoki Kapłan Gladius na widok nieproszonego gościa podniósł się gwałtownie znad biurka. Gestem odesłał akolitę stojącego z bezradną miną w drzwiach.

– Co to za najście? – syknął, marszcząc brwi. – Czyżby Bogowniczych nie obowiązywały już dobrego wychowania?

– Gdzie on jest?! – warknął Melchior, ignorując pytanie. Stary kapłan miał przez chwilę wrażenie, że Bogowniczy go uderzy. – Gdzie jest ten pies Samar?!

– Zakładam, że chodzi ci o Wysokiego Kapłana Samara – powiedział lodowato. Uśmiechnął się widząc zdziwienie swego rozmówcy, lecz nie było w tym uśmiechu nawet cienia radości. – Tak, brat Samar za nienaganną i wierną służbę Panu zostanie wyniesiony do stopnia Wysokiego Kapłana. Dziś rano przekazałem mu tę dobrą nowinę.

– To… to niemożliwe!

– Cóż takiego jest niemożliwe, Bogowniczy? Wyniesienie brata Samara zaproponował sam Głos Pana.

– To nie może być! – krzyknął Melchior. – Samar zgwałcił moją córkę!

Gladius otwartą dłonią huknął w blat biurka.

– Jak śmiesz?! – sam ledwie powstrzymywał się od krzyku. – Jak śmiesz rzucać takie oskarżenia w świętym miejscu? To bardzo poważne oskarżenie! Zakładam, że masz jakieś dowody! Kiedy to się stało? Gdzie? W jakich okolicznościach? Ktoś był tego świadkiem? Jestem pewien, że masz oprócz oskarżeń, także odpowiedzi!

Bogowniczy z każdym pytaniem czuł coraz większy wstyd. Nawet nie wiedział, co właściwie zaszło. Nie rozmawiał z córką, nie widział jej. Zawahał się przez moment i stary kapłan to zauważył.

– Moja córka nie kłamie… – wybąkał w końcu. Wszelka złość minęła. Zdał sobie sprawę, że działał zbyt pochopnie. Wyszedł na głupca.

– Ach, tak? Więc w takim razie to sam Pan musi być w błędzie, skoro zadecydował wynieść człowieka tak niegodnego, jak brat Samar. Do tego zmierzasz, Bogowniczy? Tak silna jest twoja wiara, że bez wahania kwestionujesz boską wolę?

– Nie… nie wiem.

– Nie wiesz? Następnym razem lepiej się zastanów, zanim zaczniesz rzucać puste oskarżenia. Miałem o tobie lepsze zdanie, ale jak widać myliłem się – Melchior nigdy jeszcze nie czuł się tak upokorzony. – Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy nadajesz się do wyznaczonego ci zadania. Jak idzie praca?

– Dobrze – skłamał gładko. Zbyt gładko. Powinien powiedzieć prawdę, lecz bał się kolejnego upokorzenia. Brzydził się sobą za okazane tchórzostwo. Nic dziwnego, że Pan pozostawał głuchy na jego prośby.

– Cieszę się – Gladius usiadł z powrotem za biurkiem i zajął się przeglądaniem dokumentów. – A teraz wybacz, mam dużo pracy. I nie życzę sobie podobnych najść w przyszłości – dodał ostrym tonem.

Melchior w milczeniu opuścił gabinet.

 

***

 

Nie wrócił do domu, tylko skierował się do Wielkiej Świątyni. Nie chciał myśleć o Marcie i o tym, co jej powie. Zdawał sobie sprawę, że to kolejna oznaka własnej słabości. Miał nadzieję, że wewnątrz domu Pana znajdzie choć przez chwilę ukojenie. Wszystko leżało tak, jak to zostawił zeszłej nocy. Ukląkł w jednej z ław aby się pomodlić, ale tym razem nie potrafił znaleźć słów. Żadnych słów, które mogłyby oddać targające nim wątpliwości. W końcu zły na siebie wyrecytował standardową modlitwę.

Przed rozpoczęciem pracy umył się dokładnie i zmienił ubranie. Następnie trzymając w dłoniach narzędzia usiadł, oczekując na wizję. W myślach błagał Pana o pomoc. Mijały minuty, a potem godziny, wizja jednak nie nadchodziła. Zamiast uniesienia towarzyszącego połączeniu z bogiem, Melchiora wypełniała pustka. Próbował skupić się na czekającym go zadaniu, ale głowę wypełniały mu natrętne myśli i obrazy. Wciąż myślał o krzywdzie, która spotkała Lilianę, o swoim upokorzeniu i wyobrażał sobie twarze Gladiusa i Samara wykrzywione w drwiących uśmiechach.

W pewnym momencie w akcie rozpaczy zrzucił z siebie ubranie i nagi stanął przed złotym kolosem. Natychmiast poczuł chłód panujący wewnątrz świątyni, a jego skóra pokryła się gęsią skórką. Nie zważając na to, naciął wnętrza dłoni, po czym przyłożył je do zimnej powierzchni kamienia.

– Błagam cię, mój Panie, pomóż mi… Błagam cię, błagam, okaż łaskę swemu wiernemu słudze – powtarzał szeptem.

Odpowiedziała mu cisza.

Z wściekłością porwał narzędzia i rzucił nimi w bryłę ustilu. Odbiły się z metalowym szczękiem i potoczyły po podłodze. Dźwięk rozbrzmiał w półmroku złowieszczo, niczym oskarżenie. Melchior skulił się na podłodze, zakrył uszy dłońmi i zaczął płakać.

 

***

 

Rankiem udał się do siedziby cechu Bogowniczych. Mimo wczesnej pory słońce świeciło jasno, zapowiadając kolejny upalny dzień. Na spotkanie z Nathanem nie musiał czekać długo. Stary mistrz od razu przyjął go w swoim gabinecie.

– Usiądź proszę, Melchiorze – wskazał na jeden z foteli. Sam zajął miejsce na wprost. – Chciałeś o czymś ze mną porozmawiać? – spytał z troską. Widząc wahanie dawnego ucznia, sam zaczął. – Wczoraj odwiedził mnie Wysoki Kapłan Gladius.

– Więc już wiesz?

Starzec pokiwał głową.

– Tak, powiedział mi wszystko. Był wściekły – przerwał na chwilę. – Rozmawiałem z Martą i z twoją córką. Melchiorze, boleję nad tym, co stało się Lilianie, ale cech nie może sobie pozwolić na konflikt z Kościołem Pana.

– Ty też uważasz, że Liliana kłamie? – spytał z niedowierzaniem Bogowniczy.

– Nie. Ale zastanów się, gwałt to straszne przeżycie. Twoja córka może po prostu nie pamiętać, kto ją skrzywdził, a umysł bywa zawodny. Samar ma zostać wyniesiony do rangi Wysokiego Kapłana. To nie mógł być on, rozumiesz? – powiedział z naciskiem.

Słowa mistrza, pełne pustych zapewnień o znalezieniu i ukaraniu winowajcy docierały do niego jakby z oddali.

– Wracaj do domu. Rodzina cię potrzebuje. Powiedz mi jeszcze tylko, jak idzie praca?

– Dobrze – odparł, spoglądając Nathanowi w oczy.

Kłamca, kłamca, kłamca – szeptał głos w jego głowie.

 

***

 

Marta wyglądała lepiej niż poprzedniego ranka, ale jej oczy nadal były czerwone od płaczu. Chłodno powitała męża.

– Gdzie byłeś cały dzień? – spytała z wyrzutem.

– Pracowałem i modliłem się.

– Pracowałeś i modliłeś się – powtórzyła beznamiętnie. Odwróciła się do Melchiora plecami. – Liliana bez przerwy siedzi w pokoju i nie chce wyjść. Cały czas pyta o ciebie. Porozmawiaj z nią.

Dziewczyna leżała zwinięta w kłębek na łóżku. W pomieszczeniu panował półmrok i zaduch. Oba okna były zamknięte, a zasłony zasunięte. Na widok ojca zerwała się i wtuliła w niego.

– Tatusiu… Tatusiu, jak dobrze, że jesteś.

Pogładził ją delikatnie po głowie.

– Usiądźmy córeczko. Opowiedz mi, co się stało. Nic się nie bój, jestem przy tobie. Już nikt cię nie skrzywdzi.

Milczała, nie wiedząc od czego zacząć. Zerknęła na twarz ojca. Uspokajający uśmiech dodał jej odwagi.

– Przez całą podróż nic się działo. Razem z pozostałymi Nowicjuszkami wypełniałyśmy obowiązki pod jego okiem – Melchior zauważył, że Liliana wzdraga się przed wypowiedzeniem imienia Samara. – Często mi się przyglądał, ale nie zwracałam na to uwagi. Myślałam, że po prostu sprawdza, czy dobrze pełnię posługę. Wieczorem ostatniego dnia wezwał mnie do swojego pokoju. Poczęstował mnie winem i powiedział, że jestem bardzo piękna. Poczułam się nieswojo, szczególnie, kiedy podszedł bliżej. Zaczął bawić się puklem moich włosów i spytał, czy kocham Pana i jestem mu wierna. Odparłam, że z całego serca tak. Wtedy oznajmił, że Pan wiąże ze mną wielkie plany. Muszę tylko być mu posłuszna. Tak powiedział. Objął mnie i pocałował. Ja… nie wiedziałam, co robić – skryła twarz w dłoniach. – Chciałam się bronić, ale on był moim nauczycielem, przewodnikiem. Zaczął mnie dotykać, a potem kazał robić… różne rzeczy. Kiedy odmówiłam i wyszarpnęłam się, by uciec, złapał mnie i rzucił na łóżko. Podrapałam go w rękę, a on uderzył mnie za to w twarz. Zmusił mnie… – załkała – On zmusił mnie…

– Ćśś… Już dobrze – Melchior ukląkł przed Lilianą i ujął jej drobne dłonie w ręce. – Córeczko, jesteś pewna, że to był brat Samar?

– Tak! Nie mogę spać, bo gdy zamykam oczy, ciągle widzę jego twarz. Jego oczy płonące chorym światłem – zadrżała. – Wczoraj był u nas stary Nathan. Rozmawiał z mamą. Myślał, że nie słyszę, ale ja usłyszałam każde słowo. Twierdzi, że zmyślam, że postradałam zmysły. Przekonał mamę. Widzę to w jej oczach. Podobno ON zostanie Wysokim Kapłanem – złapała ojca za rękaw. – Jak to możliwe? Czy Pan jest tak niesprawiedliwy? Ale ty mi wierzysz, prawda, tatusiu?

Widząc błagalne spojrzenie domagające się potwierdzenia, Melchior powinien natychmiast przytaknąć. Powinien. Ale pomyślał o słowach Nathana, o swojej reputacji, o odtrąceniu przez Pana i zawahał się, a Liliana to dostrzegła. Coś umarło w jej oczach, w jej sercu. Bogowniczy nic nie zauważył.

– Oczywiście, że ci wierzę kochanie – powiedział.

Liliana uśmiechnęła się smutno.

– Wiem tato, wiem – westchnęła. – Jestem zmęczona, położę się.

– Oczywiście. Musisz odpocząć.

Melchior wyszedł z pokoju zadowolony, że udało mu się pocieszyć córkę.

 

***

 

Parę dni później Marta poprosiła go, by przerwał pracę i więcej czasu poświęcił Lilianie. Martwił ją stan córki, która prawie nic nie jadła i praktycznie nie spała. Melchior odmówił, ale obiecał, że będzie wracał wcześniej do domu. Nie mógł przecież zawieść Pana. Praca jednak pochłonęła go całkowicie. Czuł się winny z tego powodu. Postanowił, że gdy tylko wykona zadanie, cały odda się rodzinie.

Spędzał dnie w zaciszu Wielkiej Świątyni. Dużo się modlił, lecz wizja wciąż nie nadchodziła. Jego modlitwom brakowało żarliwego ognia, który wcześniej je wypełniał. Wypowiadane formułki z dnia na dzień stawały się dla Melchiora coraz bardziej puste. Bóg milczał. Bogowniczy wykorzystał więc umiejętności nabyte przy rzeźbieniu figurek dla syna. I tak, złota bryła powoli nabierała kształtów wraz ze zbliżającym się Świętem Lata. Był to posąg wznoszony bez mistycznego uniesienia, bez boskich sił, lecz kosztem potu, łez i krwi.

Śledztwo w sprawie gwałtu na razie utkwiło w martwym punkcie. Nathan przyrzekł dołożyć wszelkich starań w celu ujęcia gwałciciela.

Wydawało się, że wszystko zmierza powoli ku lepszemu.

 

***

 

Melchior wierzył w przeczucia. Tego wieczoru, na cztery dni Świętem Lata, gdy wracał do domu, nagle zalała go fala niepokoju. Przyspieszył kroku, a po chwili biegł pędem. Dopiero pod drzwiami uspokoił się nieco i wszedł do środka.

Marta siedziała przy stole w kuchni. Głowę ukryła w ramionach. Bogowniczy uznał, że śpi, ale po chwili żona uniosła się i spojrzała na niego zapłakanymi oczyma. Lodowaty chłód ścisnął jego serce.

– Coś się stało? – Marta milczała. – Proszę, powiedz mi!

Wstała i bez słowa zaprowadziła go do pokoju córki. Liliana leżała w łóżku przykryta kołdrą. Spała. Dopiero teraz zauważył, jak blada się stała. Odetchnął z ulgą. Wszystko było w porządku. Spojrzał pytająco na żonę. Usiadła na krześle i tępym, nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń.

Melchior zmarszczył brwi. Coś się jednak wydarzyło. Podszedł bliżej łóżka i zamarł w pół kroku. Pościel pokrywały ciemne plamy, które wcześniej wziął za cienie.

– Nie… – wyszeptał, odrzucając jednocześnie kołdrę. – Nie, nie, nie, nie, NIEEEEEEE! -zawył, niczym zranione zwierzę.

Liliana leżała z rękami położonymi wzdłuż ciała. Wokół prawego nadgarstka utworzyła się bordowa kałuża. Nieopodal leżał mały nożyk. Zdawała się być pogrążona w głębokim śnie. Taka spokojna. Taka śliczna. Taka martwa.

Bogowniczy chwycił córkę i zaczął ją tulić, nie przestając wyć i płakać. W końcu przestał. Zabrakło mu sił, skończyły się łzy. Pozostał wyłącznie ból.

– Dlaczego? – spytał tylko. Marta popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem. Mógłby przysiąc, że kryła się w nim niechęć, a nawet… wrogość? Po długiej chwili wyjęła pomiętą kartkę i podała mu.

Rozpoznał pismo córki.

 

Nikt mi nie uwierzył. Nawet Tata. Kocham Cię, Mamo. Kocham Cię, Tato. Przepraszam.

 

Nawet tata. Wyrzut, który mówił wszystko.

– Błagam cię, powiedz mi, że to nieprawda, że zrobiłeś wszystko, żeby do tego nie doszło!

– Nie wiem – odparł po zbyt długiej przerwie. Kłamca, krzyknął głos w jego głowie, nic nie zrobiłeś. Kłamca i tchórz. Kłamca. Tchórz. Kłam… Głos zamilkł. Coraz łatwiej potrafił go zdusić.

Marta wybuchła płaczem.

– To przez ciebie. To przez ciebie! – łkała i biła go dłońmi, a on się nie uchylał. Spróbował ją objąć, ale wyrwała się. – Mówiłam, żebyś poświęcał jej więcej czasu, ale ty wciąż to odkładałeś! Praca, praca, praca, liczyło się tylko to cholerne zlecenie! – krzyczała. – Cholerne zlecenie dla tego cholernego boga!!!

– Przestań! – on również krzyknął wzburzony. – Nie wolno ci tak o Nim mówić!

– Wszystko przez tego pieprzonego, zimnego, bezlitosnego drania, który nam ciebie odebrał! I odebrał ją!

– Przestań, powiedziałem! – ręka pomknęła szybciej, niż myśl. Marta upadła. Z rozciętej wargi popłynęła krew.

Natychmiast tego pożałował.

– Przepraszam, ale sama mnie do tego zmusiłaś – powiedział. – Nie możesz tak mówić o Bogu. To bluźnierstwo.

Popatrzyła na niego beznamiętnym wzrokiem. Nie otarła ust.

– Tak, mężu.

Dwa dni później, gdy wrócił do domu, już jej nie było. Zabrała swoje rzeczy i znikła bez słowa.

 

***

 

– Tak bardzo mi przykro, Melchiorze – w głosie Nathana brzmiała prawdziwa troska.

Siedzieli w salonie w domu Bogowniczego. Melchior wyglądał na człowieka stojącego na skraju przepaści, z podkrążonymi oczami, kilkudniowym zarostem, wychudzony.

– Wiem, Nathanie. Dziękuję ci, że przyszedłeś – Bogowniczy musiał porozmawiać ze swym mistrzem, inaczej by oszalał. Znalazł się na granicy załamania nerwowego. Myśli o rodzinie, którą tak nagle stracił, wypełniały jego serce poczuciem winy. Winy, której nie dało się już naprawić.

Po chwili milczenia pierwszy odezwał się starzec.

– Wiem, że bardzo cierpisz przyjacielu, więc wybacz mi proszę moje pytanie, ale muszę je zadać. Pojutrze jest Święto Lata. Ukończyłeś ołtarz?

Melchior poderwał gwałtownie głowę. Nagle zdał sobie z czegoś sprawę. Nikogo, absolutnie nikogo, nie obchodziła tragedia, której doświadczył. Nawet Nathana. Przyszedł tylko po to, aby spytać o posąg. Cholerne zlecenie, jak powiedziała Marta. Uśmiechnął się smutno. Ciekawe, co teraz robi? Wyobraził sobie, że stoi w kuchni i gotuje jedną ze swoich wspaniałych potraw. Niemal poczuł zapach unoszący się w powietrzu.

– Melchiorze?

– Prawie – odparł Bogowniczy. – Jutro skończę ostatnie poprawki – och, jak dobrze nauczył się kłamać. W rzeczywistości nie był nawet w połowie, ale nic go to nie obchodziło.

Nathan odetchnął z ulgą.

– To dobrze. To dobrze – powtórzył cicho.

Potem rozmawiali jeszcze trochę. Starzec wciąż pocieszał Melchiora, a ten uśmiechał się udając wdzięczność, choć naprawdę w sercu pozostał mu tylko popiół. Fałsz i obłuda mentora, dopiero teraz widoczne, przyprawiały go o wymioty. W końcu pożegnali się pięknymi, całkiem pustymi słowami.

Po wyjściu starca zdemolował dom. Nie był już człowiekiem stojącym na skraju przepaści. On chwiał się na krawędzi śliskiej skały i nieubłaganie zsuwał w nieskończony mrok poniżej.

 

***

 

Następny dzień, ostatni przed uroczystym odsłonięciem ołtarza, spędził w Wielkiej Świątyni. Siedział na podłodze i godzinami patrzył na niedokończone dzieło. Nie pomodlił się ani raz. Częściowo wyryta postać była… bardzo ładna. Nic ponadto. Czasy, kiedy spod jego ręki wychodziły nieludzko piękne arcydzieła, wydawały się niesamowicie odległe. Jak sprzed lat.

Wraz z nadejściem wieczoru, zamknął wrota i spacerem ruszył do domu. Znalazł się w stanie przyjemnego odrętwienia, które nie pozwalało wydostać się bolesnym wspomnieniom z głębi serca. Myślał o jutrze. Wyrzucą go z cechu. Potem pewnie skończy ze sobą. Z jakiegoś powodu wydało mu się to bardzo zabawne.

Nagle wpadł na kogoś.

– Uważaj jak chodzisz, ty… – krzyknął mężczyzna. Melchior skądś znał ten głos. – Och, witaj Bogowniczy.

Brat Samar uśmiechnął się.

– Wybacz, nie poznałem cię w pierwszej chwili. Strasznie wyglądasz. Słyszałem, co się stało. Proszę przyjmij moje najszczersze kondolencje.

Melchior z trudem pohamował gniew. Uspokój się! Ten człowiek jutro zostanie Wysokim Kapłanem, to nie on skrzywdził Lilianę. To nie mógł być on. To wybraniec samego Głosu Pana. Uczepił się tej myśli z całych sił.

– Dziękuję – mruknął.

Samar przyglądał mu się przez chwilę. Na jakiego twarzy wciąż błąkał się irytujący uśmiech samozadowolenia. W końcu nachylił się w stronę Bogowniczego.

– Zdradzę ci sekret – wyszeptał Melchiorowi wprost do ucha. – Pamiętasz, jak powiedziałem, że twoja córka spisała się znakomicie? Naprawdę miałem na myśli, że znakomicie zrobiła mi dobrze. I to nie raz – dodał. – Jutro zostanę Wysokim Kapłanem i stanę się nietykalny. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, jaką małą zdzirą była twoja kochana córeczka.

Szok, niedowierzanie, oszołomienie, a na końcu furia.

Bogowniczy z rykiem rzucił się na kapłana. Przygniótł go do ziemi i zaczął dusić. Samar próbował się bronić, ale nie miał szans w starciu z masywnym mężczyzną. Melchior w milczeniu ściskał coraz mocniej chudą szyję, chcąc wycisnąć z wroga całe życie.

Dusił, dopóki czyjeś ręce go nie odsunęły i nie unieruchomiły. Samar, lekko zataczając się, wstał i otrzepał ubranie. Z drwiną spojrzał na ogarniętą szaleństwem twarz Bogowniczego. Potem odszedł.

Melchior z bezsilną wściekłością zaciskał pięści, śledząc wzrokiem oddalającą się postać.

Runął w mrok.

 

***

 

– Zdradzę ci dziś wielką tajemnicę synu.

Te słowa usłyszał Melchior od ojca w dzień, w którym stał się pełnoprawnym członkiem cechu. Stali sami na tarasie, wpatrzeni w zachód słońca. Wieczorne promienie przyjemnie ogrzewały ich twarze.

– Tajemnicę?

– Tak. Zdradził mi ją mój ojciec, a przedtem jemu jego ojciec i tak jest od niepamiętnych czasów – zaczerpnął tchu. – Synu, wizerunki, które tworzymy my, Bogowniczy, nie są dziełami boskimi. Powstają bez żadnej interwencji. To, co widzimy podczas pracy, to iluzja. Człowiek jest więźniem dwóch uczuć: pożądania i strachu. My nie przedstawiamy bogów, tak jak naprawdę wyglądają, lecz takimi, jak widzą ich ludzie, jak pragną ich widzieć – zamilkł na chwilę.

– Nie, nie wierzę w to! – krzyknął Melchior. To było zupełnie sprzeczne z tym, czego uczono w cechu, podważało cały sens istnienia Bogowniczych.

– Nie każę ci w to wierzyć – wytłumaczył cierpliwie ojciec. – Wysłuchaj mnie do końca, potem zadecydujesz, a ja uszanuję twój wybór.

Uznał, że to uczciwa propozycja.

– Słucham – powiedział.

– Jak już mówiłem, ludzkim sercem rządzą dwa rodzaje uczuć: pragnienia i lęki. Z pragnieniami wiążą się przeważnie pozytywne emocje. Pragnienie bycia z bliskimi osobami, uszczęśliwiania ich, nazywamy miłością, przyjaźnią. Pragnienie poznawania, zdobywania nowych doświadczeń nazywamy ciekawością. To właśnie widzimy podczas transu. Pragnienia ludzi. Chcą, aby bóstwa opiekowały się i czuwały nad nimi. Dlatego wyobrażają je sobie, jako uśmiechnięte, przyjazne, piękne postacie. Nasze dzieła, mimo że nie pochodzą od bogów, nadal mają moc. Moc pragnień. Moc płynącą z dobra ludzkich serc.

– Ale w takim razie zawsze powinna istnieć druga wizja. Ta wywodząca się z ciemnej strony naszej natury – zauważył Melchior.

Ojciec spojrzał na niego z dumą.

– Bardzo trafne spostrzeżenie. Ja sam nigdy nie widziałem tego mrocznego przesłania ani nie znam nikogo, kto by tego doświadczył. To może świadczyć, że wszystko, o czym mówię, jest jedynie nieprawdziwą historią. Ja jednak myślę, że to dlatego, że Bogowniczy wykonują swoją pracę pełni wiary i miłości do bogów. Dopóki nie mamy ciemności w sercu, jesteśmy bezpieczni.

– Bezpieczni?

– Skoro posągi tworzone z dobroci i miłości chronią nas, to te zrodzone z lęku i nienawiści mogłyby nas…

– …zniszczyć – dokończył Melchior. Zamilkł na chwilę. – Dziękuję, że mi to opowiedziałeś, ojcze. Dziękuję za zaufanie, ale sądzę, że to nie jest prawda. Będę nadal wierzył w to, co przedtem.

Ojciec nie wydawał się zły ani rozczarowany. Uśmiechnął się nawet.

– Jestem z ciebie naprawdę dumny, synu. Poproszę cię tylko o jedno. Abyś opowiedział kiedyś tę historię swemu dziecku i pozwolił mu wybrać, w co chce wierzyć.

Melchior zgodził się.

Działo się to lata temu i od tamtej pory nie wspominał więcej rozmowy z ojcem. Aż do teraz.

 

***

 

Wnętrze Wielkiej Świątyni tonęło w mroku. Po omacku zapalił pochodnie i po chwili pierwsze cienie zaczęły tańczyć na powierzchni złotego kolosa. Chwycił w dłonie narzędzia i stanął na wprost niedokończonego posągu.

Wizja już na niego czekała. Tak jakby zawsze tam była, tylko wcześniej nie potrafił jej dostrzec. Początkowo ze zgrozą, a potem z coraz większą fascynacją dał się ponieść przerażającym obrazom. Jeszcze nigdy nie czuł się tak podekscytowany. Nawet podczas pierwszego razu z Martą.

W końcu ujrzał ją w całej okazałości. Zamarł na moment w upiornym zachwycie, po czym przystąpił niezwłocznie do dzieła. Normalnie do ukończenia rzeźby potrzeba by dni lub tygodni wytężonej pracy, ale nie dziś. Tej nocy czas i przestrzeń nie istniały dla Melchiora. Zatopił się w twórczym szale tak, jak nieraz robił to wcześniej, dopóki Pan go nie opuścił. Tym razem jednak wszystkiego doświadczał nieskończenie mocniej.

„Nadchodzi okres zmian" powiedział Nathanowi Głos Pana. I nadejdą zmiany, ale nie takie, jakich Głos, Nathan, czy ktokolwiek inny oczekują, myślał Bogowniczy, uderzając raz po raz młotem w dłuto.

Bryła stopniowo nabierała kształtów. Potwornych kształtów powstałych z całej nienawiści, strachu i bólu Melchiora. W każdy detal wkładał mrok, który zaległ się w jego duszy. Nie czuł litości. Nie czuł żalu. Wypełniał go gniew i żądza zemsty.

„Wybacz mi ten ciężki los, na który cię skazałem, me ukochane dziecię" usłyszał nagle łagodny głos w swojej głowie. Zdawał się dobiegać zewsząd i jednocześnie znikąd. Obrócił się i u stóp posągu ujrzał wysokiego mężczyznę odzianego w czerń.

– Hej, tu nie wolno wchodzić! – krzyknął.

Mężczyzna nie zareagował. Wpatrywał się tylko z niezmierzonym smutkiem w prawie skończone dzieło.

– Słyszałeś? – zawołał Bogowniczy. Odwrócił na chwilę wzrok i zaczął schodzić w dół po drabinie, aby przegonić intruza. Kiedy spojrzał ponownie w tę stronę, nieznajomego już nie było.

Melchior wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Uznał, że ten człowiek, kimkolwiek był, nie przeszkodzi mu.

Pozostało jeszcze tyle do zrobienia. Musi zdążyć.

 

***

 

Wracał do domu skąpany w porannych promieniach słońca. Ludzie z krzykiem schodzili mu z drogi. Nic dziwnego. Musiał wyglądać jak szaleniec. Słaniał się ze zmęczenia. Był brudny i spocony. Oczy płonęły mu niezdrowym światłem.

Melchior jednak nie oszalał. Czuł się szczęśliwy, spełniony. Dziś znów spotka się ze swoją córeczką.

Ach, co za wspaniały dzień!

 

***

 

Na placu przed Wielką Świątynią zebrał się ogromny tłum. Rzesze ludzi przyszły świętować uroczystość wyniesienia brata Samara do rangi Wysokiego Kapłana oraz otwarcie Wielkiej Świątyni. Każdy z niecierpliwością oczekiwał na odsłonięcie nowego ołtarza Pana.

Na podwyższeniu zasiedli wysocy dostojnicy kościoła. Na postumencie przed nimi ustawiono płytką misę, z której po zakończeniu ceremonii miał napić się nowo wyniesiony kapłan, dopełniając obrzęd.

Zjawił się nawet sam Cesarz wraz z rodziną w otoczeniu całego kordonu strażników.

W całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył nieobecności twórcy ołtarza, a nawet jeśli, to nie przywiązał do tego zbytniej wagi.

Tegoroczne Święto Lata zapowiadało się cudownie.

Uroczystość potrwała do południa. Samar opróżnił naczynie, stając się Wysokim Kapłanem. Rozległy się gromkie brawa i wiwaty.

Następnie otwarto wrota. Najpierw weszli duchowni, a tuż za nimi rodzina cesarska. Na końcu rozentuzjazmowany tłum wlał się do wnętrza świątyni, niczym rzeka. Wszyscy zgromadzili się wokół ogromnego kształtu, skrytego za zasłoną. Zaszczyt odsłonięcia ołtarza przypadł Wysokiemu Kapłanowi Samarowi.

Wypowiedział kilka wzniosłych słów, na które mało kto zwrócił uwagę. Każdy chciał już ujrzeć wspaniałe dzieło. Nadeszła więc ta chwila.

Szybki ruch i płachta opadła.

Zamiast westchnień, wiwatów, radosnych braw, zapanowała absolutna cisza. Samar spojrzał na posąg i natychmiast odskoczył z krzykiem. W jego oczach pojawił się ten sam lęk, co u reszty zgromadzonych.

Nie było oczekiwanego piękna, lecz niepojęta dla ludzkiego umysłu potworność.

Odrażający, zdeformowany kształt. Groteskowa, otwarta na oścież paszcza. Pełna wielkich kłów. Wściekłe, bezlitosne spojrzenie, pełne spaczonej lubieżności. Lecz nie to było najgorsze. Z pyska zdawały się wychodzić dziesiątki wynaturzonych, wstrętnych stworzeń. Jedno spojrzenie na nie wystarczało by zimny dreszcz przeszedł po plecach, a umysł pomyślał: Oto Zło.

Po chwili szok zaczął ustępować miejsca przerażeniu, które rozprzestrzeniało się po tłumie, jak choroba przenoszona przez sam dotyk. Z sekundy na sekundę posąg zdawał się coraz bardziej falować, drgać, jakby ożywał. Gdy jedna z istot poruszyła się, wybuchła panika. Tłum rzucił się do wyjścia.

Zbyt późno.

„Ludzkim sercem rządzą dwa rodzaje uczuć: pragnienia i lęki. Nasze dzieła mają moc. Moc pragnień."

Lub lęków.

 

***

 

Melchior siedział na tarasie swojego domu i wpatrywał się w niebo. W rękach tulił szmacianą lalkę, ulubioną zabawkę córki z dzieciństwa. Od jakiegoś czasu wiatr przynosił krzyki umierających. Głaskał włóczkowe włosy i spokojnie czekał.

Czekał, aż przyjdą w końcu po niego, a on i Liliana będą ponownie razem.

 

 

Tomasz Zawada

 

 

Koniec

Komentarze

Witam i zapraszam do lektury.

Naprawdę piękne opowiadanie. Gdybym mogła, dałabym szóstkę, ale jestem na razie za małym żuczkiem, żeby oceniać teksty ;)

Zamiast tego, napiszę.

Wspaniały język i niesamowita historia o mroku, który każdy z nas skrywa głęboko w zakamarkach duszy. I o tym, że zło rodzi zło. I o tym, że bogów nie ma. A gdyby byli, to musieliby nas przepraszać, jak tajemniczy przybysz w Twoim opowiadaniu. Dziękuję.

Love it :>

Powietrze wypełnił stukot dłuta - niezgrabne.
 świadczyły o mistrzostwie rzeźbiarza w swym kunszcie - wiadomo, że w swym a nie cudzym i kunszcie.
Zaduch w przestronnym pomieszczeniu? Podejrzane, chociaż możliwe. Reszta potem. Nie brakuje Ci jednak wprawy i kunsztu w pisaniu:)

Dzięki za słuszne uwagi. Oto, co daje świeże spojrzenie.

Eferelin, jestem pod wrażeniem, naprawdę. Pomysłu, wykonania, histori.
Mała uwaga, popraw w oryginale (bo tu już za późno ): Tego wieczoru, na cztery dni Świętem Lata,

Dziękuję za komentarze i cieszę się, że nie uznaliście czasu poświęconego na przeczytanie opowiadania za stracony. Szkoda tylko, że było Was tak niewielu.

Pozdrawiam

Eferelin, nim moje Pojednanie zosatło wyróżnione, komenatrze zostawiły dwie osoby
Wszystko przed Tobą i tym opowiadaniem :)

Warto przeczytać!!
I właśnie bardzo dobrze, że to opowiadanie nie jest podzielone na części-to zniszczyłoby sens. Jestem zaskoczona-bo wiem, ze piszesz błyskotliwie "krótkie formy" w innych klimatach a to opowiadanie jest, moim zdaniem, na równi z nimi. Spokojna, kochająca się rodzina jako "bohater" równie spokojnej, ae nieuchronnie stworzonej przez nią samą tragedii. Siłą tej historii jest własciwie wszystko, przez fabułę, dobór właściwego tła psychologicznego postaci, aż po język (choć wyrzuciabym "wparował":-)) Świetnie dobrane zdania, kiedy trzeba oszczędne,  a przeważnie oddające tyle emocji i wyrazu, ile to w danym momencie było potrzebne. Dzięki temu historia "przewija się"  się sama -czytałam z prawdziwym zaciekawieniem!  Ty jesteś mistrzem puent, było tez parę perełek podsumowujących nastrój fragmentów w tekście - (np. "Kłamca, kłamca, kłamca-szeptał głos w jego głowie). Właśnie dlatego  zakończyłabym na "Lub lęków", a ostatni fragment dałabym  wczesniej, ale myślę, ze to był ukłon Autora w stronę "normalności" tej historii-dlatego to też in plus. Ode mnie 6!

Bardzo przyjemnie się czyta. Angażuje. Ciekawa puenta. I tytuł, od razu przyciąga uwagę, podoba mi się to słowo. Kilka scen może troszkę przedramatyzowanych i trochę błędów interpunkcyjnych, ale oceniam wysoko :) Pozdrawiam

Mocny tekst. Podobał mi się Twój świat i koncepcja rzeźbienia w modlitewnym transie.

Miałeś kilka usterek, ale pal je licho.

W pełni zasłużone piórko.

Babska logika rządzi!

Bardzo porządne, dobrze pomyślane i pełne dramatyzmu, opowiadanie. Nieźle przedstawione zmagania z własną wiarą. Nader satysfakcjonujące zakończenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka