- Opowiadanie: Kedar - Braciszek (Masakra 2010)

Braciszek (Masakra 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Braciszek (Masakra 2010)

Braciszek

Piąta rano. Pobudka. Msza święta. Śniadanie. Trening. Modlitwa. Obiad. Pomoc w Klasztorze. Trening. Msza święta. Kolacja. Dwudziesta druga. Spać.

Życie w zakonie braci mniejszych może nie było łatwe ale naprawdę czuło się tam bliskość Boga. Przynajmniej Michał, obecnie brat Michał czuł ją bardzo dobrze. Czasami wyobrażał sobie, że podobnie musiało wyglądać życie w pierwszych gminach chrześcijańskich. Naznaczone ciężką pracą i i tą wspaniałą, majestatyczną wręcz obecnością Pana. Ale to nie był jedyny powód dla którego wstąpił akurat do tego zakonu. Bo oprócz powołania Michał czuł także potrzebę działania, skoku adrenaliny. Kiedyś, kiedy zastanawiał się nad swoim pokrętnym charakterem stwierdził, że jest idealnym połączeniem księdza i komandosa. Z jednego miał pobożność a z drugiego zaś chęć do podejmowania ryzyka i (jak mu się zdawało) odwagę. Na początku myślał o wyjeździe na misję do jakiegoś afrykańskiego państwa, jednak zrezygnował z tego po przeczytaniu artykułu w jakiejś gazecie. Nie pamiętał jej nazwy ale w pamięć wryło mu się co niektóre bojówki robiły z misjonarzami. Postanowił poszukać czegoś innego. Odpowiedź przyszła jak zawsze z najmniej oczekiwanej strony. Od jego babci, Janiny, zatwardziałej katoliczki. Bardzo się cieszyła, gdy powiedział jej że wiąże swoją przyszłość z kościołem lecz zaraz jej oblicze przygasło ponieważ był on jej jedynym jak na razie wnukiem a ona jeszcze chciała zobaczyć jak to jest być prababcią. Dla żartu powiedział jej, że przecież jedno nie wyklucza drugiego i dostał po głowie. I właśnie podczas niewinnej herbatki babcia opowiedziała mu wspaniały tekst jaki wyczytała w swoim ulubionym gościu niedzielnym. Na sam dźwięk tej nazwy zrobiło mu się niedobrze. Bo Michał wierzył, ale nie we wszystko co mówili, czy pisali nawet najwyżsi hierarchą Biskupowie. Wszakże byli oni tylko ludźmi, a każdy miał swoje słabości. Jednak co to usłyszał było zgoła inne od poprzednich „wspaniałych" tekstów jakie mógł do tej pory słyszeć. Babcia Janina opowiedziała mu o nietypowej służbie braci franciszkanów z Niepokalanowa pod Sochaczewem. Otóż działała tam ochotnicza straż pożarna złożona tylko z braci zakonnych. Wg gazety była to jedna z najlepszych Osp w kraju, lepsza nawet od zawodowej straży z pobliskiego Sochaczewa. Jej członków cechowała niezwykła odwaga i pobożność. Coś w sam raz dla mnie – pomyślał.

Tak zaczęła się jego przygoda z Zakonem Braci Franciszkanów. Lepszym słowem było by małżeństwo, bo został tam do końca swoich dni. Teraz po dziesięciu latach był już naczelnikiem i wiceprezesem OSP Niepokalanów. Mimo swojego młodego jeszcze wieku zyskał duży szacunek wśród braci zakonnej. Nigdy się nie wywyższał, pracował chętnie i brał udział we wszystkich szkoleniach w jakich mógł. Młodego, ambitnego Michała szybko zauważył prezes straży, ojciec Piotr i z biegiem lat awansował go coraz wyżej. W tej chwili był już jego zastępca i pewnikiem do jego fotela po przejściu ojca Opoki, jak nazywali go po cichu podkomendni na emeryturę. Ale Michała nie obchodziły tytułu, dla niego liczyła się służba. Bogu i potrzebującym. Tylko, że teraz nie miał komu służyć. Była niedziela i wypełnił już wszystkie obowiązki wobec Boga, a od dwóch tygodni nie było żadnej akcji. Karcił się w duchu za to, że pragnie żeby zapaliła się chociaż jakaś łąka. Nie mógł tak myśleć. Przecież każdy pożar to ludzkie nieszczęście. Siedział więc na swoim twardym łóżku z jedynym luksusem na jaki sobie pozwolił. Laptopem kupionym z marnej pensji strażaka ochotnika i oglądał po raz chyba setny Za kilka dolarów więcej. Był wielkim miłośnikiem westernów. Szczególnie tych starych. Szczególnie z Clintem Eastwoodem, którego lubił nazywać w myślach Westwood. Nagle do pokoju wszedł jego współlokator. Brat Kazimierz, zwany bratem wariatem. Był człowiekiem który pasował do zakonnego życia jak odczyt biblii przed koncertem metalowym. Uwielbiał żartować i prowokować niezręczne sytuacje. Kiedyś oprowadzał wycieczki po zakonie ale zabroniono mu tego po tym jak kilka razy dla żartu zaczął flirtować z katechetkami które opiekowały się młodzieżą. Michał uważał, że nie wydalono go jeszcze tylko z jednego powodu. Mianowicie Brat Wariat był piekielnie dobrym strażakiem. Razem stanowili świetny duet, chodź czasami Kazika trzeba było hamować.

– Ej stary, a ty znowu katujesz tego Leona? – zapytał.

– Leone bracie – odpowiedział wyraźnie rozbawiony.

– Nieważne, zbieraj się, jest akcja.

Nareszcie – pomyślał. Obiecał sobie, że później musi wyspowiadać się sowicie. Po trzech minutach siedział już w wozie, czarny habit z kapturem zamienił na strażacki uniform. Spojrzał na swoje lewe ramie. Ochotnicza Straż Pożarna Niepokalanów – głosiła plakietka. Pod nią była druga – Franciszkanie. Panie, uczyń nas narzędziem Twojego pokoju – pomyślał. Dodało mu to otuchy.

– Co? – zapytał

– Jakiś mały budynek komunalny – odpowiedział brat Jerzy.

– Niedobrze. Wiecie z czego są zazwyczaj zbudowane.

– Sklejka i papier toaletowy – wtrącił wariat – jak dojedziemy to pewnie będzie po wszystkim.

Jednak nie było. Palił się prawie cały parter budynku, a za chwile zajęło się pierwsze piętro. Smuga czarnego dymu wznosiła się pionowo górę niczym jakaś piekielna trąba powietrzna. Michał był najwyższy stopniem, zawodowych z Sochaczewa jeszcze nie było. Musiał dowodzić. Spojrzał na swoich ludzi, ale oni dobrze wiedzieli co mają robić. Podłączyli jeden wąż do hydrantu, drugi do samochodu, który miał zbiornik mieszczący dwa i pół tysiąca litrów i już po chwili dwie strugi wody zaczęły omiatać budynek. Chciał się zamienić z bratem Jerzym i walczyć z żywiołem ale wiedział, że jego rola jest inna.

– Wszyscy wyszli? – zapytał lokatorów, którzy z bezpiecznej odległości oglądali jak cały ich dobytek płonie. Wielu płakało. Zaczęli się nerwowo rozglądać. Tak niczego się nie dowiem.

– Ustawcie się rodzinami, tak jak mieszkacie – chwila przerwy – brakuje kogoś?

– Chyba nie – odezwał się długobrody, mężczyzna koło czterdziestki – zaraz…. Gdzie Nowakowa?

W tym samym momencie usłyszał za sobą głośny szloch. Nie, wycie. To określenie lepiej pasowało.

Odwrócił się i zobaczył kobietę, która niezdarnie biegła w jego kierunku. Miała może ze trzydzieści lat. Chodź wyglądała starzej. Była lekko przygarbiona i nędznie ubrana. Samotna matka – powiedział cicho Michał. Podczas swojego biegu zgubiła jeden klapek i upuściła, właściwie rzuciła plastikową torebkę. Była na zakupach, zostawiła coś, kogoś we wnętrz – brawo Sherlocku. Przecież to oczywiste. Gdy dobiegała do niego zawiódł lewy klapek, pośliznęła się i wylądowała twarzą w błocie u stup Michała. Podał jej rękę, wstała i znowu zaczęła szlochać. Wszczepiła mu się w rękaw i tym razem jej głos skojarzył się strażakowi z syrena strażacka. Możliwe, że była ona od niej głośniejsza.

– Uspokój się kobieto. Dopóki nie opanujesz sie, nie mogę ci pomóc -powiedział pomimo tego, że wiedział co usłyszy. Starał się być delikatny. Nie do końca mu się to udało. Ale chyba zrozumiała.

– Moje dzieci – krzyknęła na cały głos. Michałowi włos zjeżył się na głowie. Wiedział, że usłyszy coś podobnego, ale nie wiedział, że tak to nim wstrząśnie. Musiał się opanować. Trzeba było działać.

– Gdzie są? Pójdziemy po nie – rozsądek podpowiadał mu, że dzieci leża już dawno zaczadzone lub spalone. Jednak Michałem nie kierował rozsądek a wiara.

– Na, na górze – powiedziała kobieta i znowu zaniosła się płaczem – drzwi numer trzynaście, drugie piętro – płacz – mój Kuba, moja Zuzia, moje…

Poszukał wzrokiem Wariata. Jak zawsze z przodu, jak zawsze na pierwszej linii. Dał znać jednemu z braci, żeby go zastąpił. Nie było czasu na drabiny. Trzeba było wchodzić

– Co jest? – zapytał zdegustowany.

– W środku są dzieci, wchodzimy. Bez dyskusji, bierzemy butle.

W jego oczach dostrzegł strach, ale kto by się nie bał wbiec do płonącej budy ze sraj taśmy.

Podbiegli do wozu. Szybko pomogli zarzucić sobie butle z tlenem na plecy. Założyli maski i stanęli przed wejściem. Wyglądało jak brama do piekła.

W imię Ojca

I Syna

I Ducha Świętego

Przeżegnali się, wiedzieli że nie wejdą tam sami. Bóg będzie z nimi. Na amen skoczyli do przodu. Drzwi były otwarte. Wpadli do środka. Na wprost były schody.

– Drugie piętro krzyknął Michał – nawet się nie oglądając.

Dookoła nich szalał ogień. Szkarłatne płomienie lizały ich mundury niczym delikatne, piekielne kochanki. Biegli, nie zwracali na nie uwagi. Co my robimy? Ta buda zaraz runie. Słyszeli pękające belki. Dotarli pod trzynastkę. Pechowa liczba, przeszło przez myśl Michałowi. Drzwi pewnie były otwarte, jednak oni mieli we krwi zbyt dużo adrenaliny, żeby o tym pomyśleć. Wariat potraktował je trzymaną w rękach siekierą strażacką. Rozpadły się na dwie części jakby były z dykty. Może rzeczywiście były. Chociaż drzwi się paliły w mieszkaniu nie było ognia. Była za to nadzieja. W ich sercach. Przeszukali całe mieszkanko, nie znaleźli dzieci.

– Nie ma ich, może uciekły – rzucił Kazik.

Podłoga pod ich nogami coraz głośniej skrzypiała. Lecz jeden dźwięk nie pasował do reszty. Michał go wychwycił. Sam później dziwił się, że usłyszał dwójkę małych dzieci popłakujących na stryszku. To dochodziło z góry.

– Strych – krzyknął – weszły na strych.

Wybiegli na korytarz. Cały stał w ogniu. Nie mieli pojęcia jak wrócą. Co gorsza nie mieli pojęcia jak długa ta buda będzie płonąc zanim się zawali. Na końcu korytarza stała drabina prowadząca na poddasze. Zwykła drewniana, aktualnie pożerana przez płomienie. Michał zaczął się na nią wdrapywać. Wariat został, żeby odebrać dzieci. Nie był ciężki, ale butla dodatkowo go obciążała, a drabina była już na wpół spalona. Nie wytrzymała. Zabrakło mu dwóch stopni aby wejść na górę. Teraz wisiał trzymając się oburącz krawędzi otworu. Wiedział, że jeśli puści, będzie już po dzieciach. Czuł, że nie wisi tam sam. Wisieli we troje, życie trzech osób zwisające na rękach jednego sługi bożego. Próbował się podciągnąć, ale z butlą było to nie możliwe. Ratunek przyszedł nagle. Wariat stanął pod nim i podsadził go z całych sił. Udało się. Był na górze. Dzieci leżały objęte, dziewczynka płakała, chłopiec był chyba nieprzytomny. Wszędzie unosił się dym. Ruszył w ich kierunku. Podłoga skrzypiała, jakby w środku uwięzione zostało stado słowików. Stawiał nogi szeroko, żeby jak najlepiej rozłożyć ciężar własnego ciała. Był już przy nich. Podał rękę dziewczynce, wzięła ją niepewnie, wstała. Chłopca zarzucił sobie na bark. Pobiegł najszybciej jak mógł do otworu wyjściowego. Nie zwracał już uwagi na kroki. Nie było czasu. Udało im się. Podał ostrożnie chłopca Kazikowi, potem spuścił dziewczynkę. Czegoś mu jednak brakowało. Chełm. Zgubił swój chełm. Odwrócił się. Leżał tam, skąd przed chwilą zabrał dzieci. Spadł mu zapewne, gdy podnosił chłopca. Jak mógł tego nie zauważyć. Krew się w nim zagotowała. Spojrzał na Wariata.

– Zgubiłem kask. Wynieś dzieciaki, dogonię was.

Chciał coś odpowiedzieć, ale to był rozkaz, a i sytuacja nie sprzyjała dyskusją. Wziął oboje dzieci pod pachę i pognał do wyjścia.

Ryzykuję życiem dla głupiego chełmu, oszalałem? Jednak nie zawrócił. Zaczął biec w kierunku zguby. Dwa kroki od celu podłoga nie wytrzymała. Tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Stare deski, pamiętające jeszcze czasy Bieruta załamały się pod naporem ognia i stóp Michała. Mimo iż cały upadek trwał raptem trzy sekundy, dla niego była to wieczność. Spadał bardzo powoli, jakby zapadał się w ruchome piaski a nie na pierwsze piętro. Przy zderzeniu z twardą podłogą czas przyspieszył, znowu zwolnił i chyba płynął normalnie. Nie był tego pewien. Był pewien tylko jednego. Umrze. Przy upadku spadł na lewą nogę. Pękła jak zapałka. Dostał w twarz deską, która odpadła od sufitu i roztrzaskała mu maskę. Zaczął się dusić. Nie było prawie tlenu, tylko dym, tylko ciemność. Poczuł zamach palonych włosów. W tym Momocie fala ostrego jak miecz samurajski bólu zalała mu głowę. Prawie zemdlał. Czemu teraz? Czemu tak młodo? Jestem ci potrzebny tam na górze Panie? Zaczął jednać się z Bogiem. Modlił się gorączkowo. Tak modlą się tylko ludzie przed śmiercią. Dziękował mu za wszystko co dostał, wyznał wszystkie swoje grzechy i chodź były one błahe, to poczuł się lepiej z czystym sumieniem. To już koniec. Przed nim wzniosła się wysoka do sufitu ściana ognia. Płomienie były niemal czarne. Jednak nie posuwały się do przodu. Czekały? Obserwowały? Bały się? Na środku ściany zaczęły formować się oczy. Duże, żółte, podłużne, jak u kota. Pomyślał, że ma zwidy. To przez ten dym. Zamknął oczy. Po ich otwarciu widział już całą twarz. Upiornie zniekształconą, z parą krzywych rogów wyrastających z czoła. Przemówiła.

– Gdzie jest twój Bóg Michale?

Nie odpowiedział, był zbyt oszołomiony.

-Gdzie jest twój Bóg pytam – ryknął głośniej – czemu nie ocali swojej owieczki? Czemu nie ocali swojego wiernego psa? Jego nie ma. Jestem tylko ja. Powiedz słowo, a ocalę cie.

Z ust braciszka Dobył się tylko cichy pisk. Wciągnął do płuc tyle dymu ile mógł, chciał zemdleć. Nie udało się.

– Pan jest moim pasterzem – powiedział cicho – nie brak mi niczego – gdyby miał chodź trochę śliny w ustach plunął by na postać.

Bestia wybuchła okropnym gardłowym śmiechem.

– Brak ci piątej klepki braciszku. Jego nie ma!

– Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo… – zaczął się dusić.

– Powiedz, żebym ci pomógł. Długo tu nie wytrzymasz.

– Zła się nie ulęknę, zła się nie… – znowu atak kaszlu.

– Masz ostatnią szansę. Inaczej zginiesz żałosny śmiertelniku.

Michał nie odpowiedział. Znów zaczął modlić się do Boga, prosił go o siłę, by wytrzymać to ostatnie starcie. To wyraźnie rozzłościło agresora.

– Giń – powiedział spokojnie.

Wiedział, że nie była to istota z ziemi. Jednak w nucie jej głosu wyczuł bardzo śmiertelną nutę. Nutę strachu. Płomienie zaczęły zbliżać się do niego. Nie mógł się ruszyć. Modlił się. Czekał na śmierć. To było jak w westernach. Zły bandyta mierzył do bezbronnego szeryfa. Rozkoszował się tą chwilą. Jednak jego magazynek był pusty. Zamiast własnego ostatniego tchnienie, usłyszał krzyk bestii. To był krzyk szaleńca. Bardzo ludzki. Szaleniec nie był groźny, siedział zamknięty w pokoju bez klamek, z którego dochodziły tylko jego wrzaski. Michał nabrał pewności, że to była próba jego wiary. Ta istota nie mogła mu nic zrobić. Wezbrała w nim odwaga.

– Jesteś tylko cieniem. Boisz się blasku Pana. To ty nie istniejesz.

Jej krzyk stał się nie do zniesienia. Jednak ściany w jej pokoju pozostawały niewzruszone. On był spokojny. Czekał na spotkanie. Szeryf umierał. Wrzask bestii nagle się urwał. Dokładnie pomiędzy jej oczyma pojawiło się ostrze miecza. Aniołowie po mnie przyszli – pomyślał Michał. Bestia zaczynała znikać. Zamiast niej były tylko płonące drzwi. Zamiast miecza, ostrze siekiery.

To jeszcze nie koniec – wyszeptał i zemdlał.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Chełm. Zgubił swój chełm. "-moja biedna klawiatura. Ledwo wytrzymała, gdy przybiebrzyłem o nią głową.
Co do całego utworu: urywany, toporny styl i dość nudna (według mnie) treść. Ogólnie nie jest najgorzej. Błędów nie chce mi się wyłapywać.

Mi się podobało. Generalnie tylko styl toporny, głównie ze względu na brak przecinków (stawia się je np. przed "jak") i zły zapis dialogów. Drogi AŁTORZE OD CHEŁMÓW, czas na zamieszenie opowiadań na konkurs masakra jest do 15 stycznia, więc może dopracuj to lekko? Świat się nie zawali od dodatkowej godziny spędzonej na poprawkach.

Dałabym 4/5 gdybyś to poprawił.

 Pierwsze opowiadanie wiec błagam o wybaczenie błędów wszelakich. I tak nigdy was nie dogonie:P

No to szybciutko szybciutko (masz 24h na edycję) popraw CHEŁM na HEŁM !

Mi również się podobało :)

OK. Do konkursu. :)

Nie tak wyobrażałem sobie opowiadanie w temacie Masakra 2010, ale kimże jestem, żeby wkraczać w pokrętne labirynty, jakimi błądzą myśli autorów, ukryte pod chełmami ;)
Jeśli nie zdążysz wprowadzić poprawek, wyślij do mnie wersję - podmieni się (to się tyczy ogółu).
Od dja 3/6 z malutkim plusikiem

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Jest to z pewnością opowiadanie fantastyczne, jednak makabry, grozy ani horroru w nim nie dostrzegłem (taka dygresja a propo tematyki MASAKRY 2010). Pomijając błędy, nawet mi się podobało. Jedyny zgrzyt, jak dla mnie, to scena kuszenia - jakoś tak bez przekonania się ten Diabeł targuje, jakby w sumie mu nie zależało.

Myślę, że tekst można było bardziej dopracować, dać mu poleżeć (mam wrażenie, że po napisaniu bardzo szybko go umieściłeś na stronie) i spojrzeć na niego jeszcze raz.

Nowa Fantastyka